Tylko u nas! Pierwszy rozdział “Na Krawędzi”

Podoba się?

Już dziś tylko u nas pierwszy rozdział z najnowszej serii Ilony Andrews “Na Krawędzi”. Książka ukaże się 30 września, nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.

Rose Drayton żyje na Rubieży, styku dwóch światów: w pierwszym z nich magia jest ledwie dziecinną opowiastką, w drugim może zmienić przeznaczenie.

Rose! – głos dziadka wstrząsnął posadami domu.
– No nie, znowu? – Rose wytarła ręce w ścierkę i zdjęła z haka kuszę.
– Roooose!
Kopniakiem otworzyła moskitierę. Nad podwórkiem górowała niedźwiedziowata sylwetka kudłatego mężczyzny o obłąkanym spojrzeniu oraz splątanej brodzie, przetykanej
suto siwizną i posklejanej krwią. Wymierzyła w niego kuszę. Znów pijany jak bela.
– Czego?
– Chcę iść do pubu na jednego – tubalny głos nabrał skamlących nut. – Daj pieniądze!
– Nie.
Warknął na nią, chwiejąc się na nogach.
– Rosie! To twoja ostatnia szansa, żeby dać mi dolara!
Westchnąwszy, zwolniła spust. Bełt trafił między oczy.
Dziadek runął jak kłoda. Jeszcze przez chwilę bębnił nogami o ziemię.
Rose oparła kuszę o biodro.
– Dobra, możecie już wyjść.
Zza pnia wielkiego dębu, którego rozłożysta korona ocieniała podwórko, wychynęło dwóch chłopców. Byli umorusani czerwonawym błotem, żywicą i różnymi niezidentyfikowanymi substancjami, które ośmio- i dziesięciolatek mogli znaleźć w Borze. Dodatkowo Georgie miał zadrapanie na szyi, a w blond czuprynie zaplątaną gałązkę, za to kłykcie Jacka były czerwone i spuchnięte.

Zorientował się, że Rose patrzy na jego ręce, schował je za plecami, spoglądając na dziewczynę szeroko otwartymi, bursztynowymi oczyma.
– Ile razy mam wam powtarzać, żebyście nie dotykali kamieni barierowych? Popatrzcie na dziadka Cletusa! Nie dość, że znów zjada psie mózgi, to jeszcze się upił. Pół godziny mi zejdzie, zanim go domyję.
– Tęsknimy za nim – pisnął Georgie.
– Ja też – westchnęła. – Ale z pijanego pociechy nie będzie. Chodźcie, pomożecie mi go zataszczyć do szopy. Chwyćcie za nogi.

Wspólnymi siłami zawlekli bezwładne ciało do stojącej na skraju polany szopy, po czym rzucili je na legowisko.
Rose przyciągnęła z kąta żelazny łańcuch i przypięła go do obroży dziadka. Następnie uniosła mu powiekę, żeby sprawdzić źrenicę. Nie, jeszcze nie czerwona. Po takim strzale powinien leżeć bez ducha dobre kilka godzin.

Zaparłszy się stopą o jego tors, wyszarpnęła bełt. Nadal pamiętała, jaki dziadek był kiedyś, wysoki, wytworny, niesamowity
szermierz, mówiący z leciutkim szkockim akcentem. Mimo zaawansowanego wieku mógł pokonać tatę przynajmniej w jednym na trzy pojedynki. Jednak teraz był… tym czymś. Westchnęła. Patrzenie na niego było bolesne, ale nic nie dało się zrobić. Dopóki żył Georgie, żył także dziadek Cletus.

Chłopcy przynieśli szlauch. Rose odkręciła kurek, ustawiła najsilniejszy strumień i skierowała go na dziadka, polewając, dopóki nie spłukała całej krwi oraz resztek psiej tkanki mózgowej. Nigdy nie rozumiała, jak to się dzieje, że „pójście do pubu” oznacza ganianie bezpańskich psów i pożeranie ich mózgów, ale kiedy dziadek wydostawał się poza krąg barierowy, żaden kundel w okolicy nie był bezpieczny. Pod koniec mycia dziura w czole zdążyła się już zasklepić. Kiedy Georgie przywracał z martwych jakąś istotę, nie tylko dawał jej życie. Czynił ją także niemal niezniszczalną.

Rose wyszła z szopy, zamknęła za sobą drzwi i zaciągnęła szlauch na podwórko. Przekraczając barierę, poczuła na skórze mrowienie niewidzialnego kręgu. Dzieciaki musiały odłożyć już kamienie na swoje miejsca. Poszukała wzrokiem w trawie. Były, rząd przeciętnie wyglądających kawałków skały, ułożonych w odstępach około metra. Każdy kamień posiadał niewielki ładunek mocy, ale razem tworzyły pole magiczne wystarczająco silne, żeby dziadek nie mógł wydostać się, nawet gdyby znów zerwał się z łańcucha.
Rose kiwnęła na chłopców końcem szlaucha.
– Wasza kolej.
Wili się pod strumieniem zimnej wody. Myła ich metodycznie od stóp do głów. Kiedy błoto spłynęło z nóg Jacka, dostrzegła w jego trampku spore rozdarcie. Rzuciła wąż.
– Jack!
Wzdrygnął się.
– Te buty kosztowały czterdzieści pięć dolarów!
– Przepraszam – wyszeptał.
– Jutro pierwszy dzień szkoły! Co wyście robili?
– Wspinał się na sosnę, żeby się dostać do gniazda strzygili – poskarżył Georgie.
Zgromiła go wzrokiem.
– Georgie! Trzydzieści minut kary wieczorem za donoszenie.
Georgie przygryzł wargi.
Rose zwróciła się do Jacka.
– To prawda? Podchodziłeś strzygile?
– Nie mogłem się powstrzymać. Mają takie śliczne ogony i tak nimi trzepocą…
Miała ochotę go sprać. To prawda, nie potrafił się oprzeć – nie jego wina, urodził się kotem – ale te trampki kupiła mu do szkoły. Zakup napiął budżet domowy do granic możliwości, ale nie chciała, żeby Jack musiał chodzić w starych tenisówkach Georgiego. Zależało jej, żeby wyglądał tak ładnie, jak inni drugoklasiści. Było jej przykro.

Twarz Jacka skurczyła się w bladą maskę – zbierało mu się na płacz.
Poczuła mrowienie magii.
– Georgie, przestań. Nie próbuj ożywiać trampków. Nigdy nie były żywe.
Iskra magii zgasła.

Ogarnęła ją rozpacz, otępiający ból. Emocje zestaliły się w kamień przygniatający pierś. Miała tego dość, dość liczenia się z każdym centem, dość oszczędzania na wszystkim. Musiała kupić Jackowi nowe buty. Nie dla jego dobra, dla własnego, żeby nie oszaleć. Nie miała pojęcia, jak tego dokona, ale wiedziała, że musi kupić mu te buty, natychmiast, inaczej zwariuje.
– Jack, wiesz, co się stanie, jak ukąsi cię strzygil?
– Zamienię się w jednego z nich?
– Tak. Musisz przestać uganiać się za ptakami.
Zwiesił głowę.
– Ukarzesz mnie?
– Tak. Teraz jestem zbyt wściekła, żeby coś wymyślić, ale porozmawiamy o tym po powrocie do domu. Idź, umyj zęby, uczesz się, przebierz w coś suchego i weź broń. Jedziemy do Wal‑Marta.

Stary ford trząsł się na wyboistej drodze. Strzelby podskakiwały na podłodze półciężarówki. Georgie przydepnął je, nim go o to poprosiła.
Rose westchnęła. Tu, na Rubieży, mogła ochronić ich bez trudu, jednak niedługo miną granicę do innego świata. Magia zniknie, kiedy tylko przejadą skrzyżowanie, i te strzelby myśliwskie pozostaną ich jedyną bronią. Ogarnęło ją poczucie winy. Gdyby nie ona, nie potrzebowaliby broni. Ale nie dopuści, by znowu ją napadnięto. Nie, kiedy byli przy niej młodsi bracia.

Mieszkali pomiędzy światami – w sąsiedztwie Dziwoziemi po jednej i Niepełni po drugiej stronie. Dwa wymiary istniejące obok siebie, jak dwa lustrzane obrazy. Na styku zachodziły na siebie, tworząc wąski pas ziemi należącej do obu światów – Rubież. Magia, która przesycała Dziwoziemię pełną mocą, do Rubieży przesączała się słabym strumykiem, ale i tam działała. W Niepełni nie chroniła ich w ogóle.

Rose zerknęła na Bór po obu stronach drogi. Ponad wąskim paskiem ubitej ziemi zwieszały się korony potężnych drzew. Codziennie pokonywała tę trasę, dojeżdżając do pracy w Niepełni, jednak dzisiaj cienie powykręcanych konarów napawały ją niepokojem.
– Zagrajmy w „nie możesz” – rzekła, podejmując próbę rozproszenia narastającego lęku. – Georgie, ty zaczynasz.
– Ostatnio też on zaczynał! – zaprotestował Jack, błyskając bursztynowymi oczyma.
– Wcależeni!
– Włyśnieżetak!
– Georgie zaczyna – powtórzyła.
– Poza granicą nie można ożywiać martwych – wypalił Georgie.
– Poza granicą nie można porosnąć futrem i wysunąć pazurów – odbił piłeczkę Jack.

Zawsze grali w tę grę podczas jazdy do Niepełni. Warto było przypominać chłopcom, co mogą, a czego nie mogą robić w sąsiednim wymiarze, a zabawa sprawdzała się lepiej niż pouczenia. Niewielu ludzi z Niepełni miało świadomość istnienia trzech światów. Tak było bezpieczniej dla wszystkich zainteresowanych. Rose z doświadczenia wiedziała, że próby rozmawiania o magii nigdy nie kończą się dobrze. Nie skutkowały co prawda wsadzeniem do zakładu zamkniętego, ale umieszczały w kategorii stukniętych idiotek i zapewniały sporą przestrzeń podczas przerwy na lunch.

Mieszkańcy Niepełni uważali, że żyją po prostu w Stanach Zjednoczonych w Ameryce Północnej, na planecie Ziemia i tyle. Z drugiej strony, mieszkańcy Dziwoziemi też nie widzieli granicy. Tylko wyjątkowe osoby potrafiły ją odnaleźć, a dzieci musiały o tym pamiętać.
Poczuła, że Georgie ją trąca. Nadeszła jej kolej.
– Poza granicą nie można ukryć się za barierą kręgu. – Zerknęła na chłopców, ale kontynuowali, nieświadomi targających nią lęków.

Droga była opustoszała. Rubieżnicy rzadko podróżowali nią o tak późnej porze. Docisnęła pedał gazu, chcąc jak najszybciej mieć z głowy zakupy i znaleźć się z powrotem w bezpiecznym domu.
– Poza granicą nie można odnajdywać zaginionych rzeczy – powiedział Georgie.
– Poza granicą nie można widzieć w ciemnościach – rozpromienił się Jack.
– Poza granicą nie można używać rozbłysku – dorzuciła Rose.

Rozbłysk był jej najpotężniejszą bronią. Wielu Rubieżników posiadało wrodzone talenty, niektórzy wieszczyli, inni uśmierzali ból zębów czy ożywiali martwych, jak Georgie. Jeszcze inni, jak Rose i jej babka, potrafili rzucać klątwy. Jednakże rozbłysku mógł używać każdy. Posługiwanie się nim nie wymagało szczególnego daru, a tylko odpowiedniego szkolenia. Należało skumulować wewnętrzną moc, skanalizować ją i wypchnąć poza ciało. Wyrzut magii przypominał świetlny bicz albo błyskawicę. Do rozbłysku wystarczyło posiadać magię, a im był jaśniejszy, tym gorętszy i potężniejszy. Silny, jaskrawy, stanowił groźną broń. Wchodził w ciało jak gorący nóż w masło. Mało który Rubieżnik potrafił wytworzyć rozbłysk na tyle jasny, by zabić kogoś czy choćby zranić. To przez to, że byli przeważnie mieszańcami i żyli w rejonie, gdzie docierało tylko echo magii. Zwykle ich rozbłyski ograniczały się do czerwonych, góra ciemnopomarańczowych. Wyjątki umiały wytworzyć zielone albo niebieskie.

Ich kłopoty zaczęły się właśnie od jej rozbłysku.

Nie, zreflektowała się, a przynajmniej nie do końca. Draytonowie zawsze wpadali w tarapaty. Byli zbyt bystrzy i zbyt pokręceni, żeby mogło wyjść im to na dobre. Dziadek, pirat i niespokojny duch, ojciec, poszukiwacz złota, babka uparta jak osioł i matka – włóczykij. Jednak do tej pory wszystko to sprawiało kłopoty tylko poszczególnym członkom rodziny. Gdy podczas Festynu Talentów dla absolwentów Rose rzuciła białym rozbłyskiem, skupiła na klanie Draytonów bezprecedensową uwagę. Ale nawet teraz, nawet mimo potrzeby wożenia ze sobą strzelb, nie żałowała tego, co zrobiła. Owszem, czuła się winna i naprawdę by chciała, żeby wydarzenia potoczyły się inaczej, ale gdyby mogła jeszcze raz wybierać, postąpiłaby tak samo.

Dalej droga zakręcała. Rose zbyt ostro przekręciła kierownicę. Amortyzatory zaskrzypiały przeraźliwie.

Za zakrętem, na środku drogi, stał człowiek, szara plama w słabnącym świetle zmierzchu. Rose zahamowała gwałtownie.

Koła półciężarówki zapiszczały na twardej, suchej powierzchni gruntówki. W ostatniej chwili dostrzegła jasne włosy i wpatrzone w nią przenikliwe zielone oczy.

Samochód toczył się wprost na nieznajomego.

Mężczyzna podskoczył w górę, lądując na masce. Ciemnoszare buty łupnęły głucho o karoserię, uciekając z pola widzenia. Człowiek przetoczył się przez dach i zniknął między
drzewami.

Ford zatrzymał się. Rose zaparło dech w piersiach. Serce waliło jak młot. Opuszki palców mrowiły lekko, a na języku czuła gorycz. Rozpięła pasy, otworzyła drzwi i wyskoczyła na drogę.
– Jesteś ranny?
W lesie panowała głucha cisza.
– Halo?!
Żadnej odpowiedzi. Mężczyzny nie było.
– Rose? Kto to był? – Georgie patrzył na nią oczami jak spodki.
– Nie mam pojęcia. – Odetchnęła z ulgą. Nie przejechała go. Wystraszyła się śmiertelnie, ale nie przejechała go. Wszyscy byli cali. Nikomu nic się nie stało. Wszystko w porządku…
– Widzieliście te miecze? – zapytał Jack.
– Jakie miecze? – Dostrzegła tylko jasne włosy, zielone oczy i szary płaszcz. Nie zapamiętała nawet rysów twarzy, która mignęła jej tylko jako jasna plama.
– Miał miecz – rzekł Georgie. – Na plecach.
– Dwa miecze – sprostował Jack. – Jeden na plecach, drugi przy pasie.

Kilku starszych mieszkańców w okolicy lubiło bawić się mieczami, ale żaden z nich nie miał długich, jasnych włosów i takich oczu. Większość ludzi panikowałaby, widząc jadący wprost na nich samochód. Ten patrzył tylko wyzywająco, jakby obraziła go, nieomal przejeżdżając. Jakby był jakimś królem drogi.

Na Rubieży obcy nigdy nie oznaczał niczego dobrego. Lepiej było nie pozostawać dłużej w tym miejscu.

Jack wciągnął powietrze, marszcząc nos, jak zawsze, kiedy szukał tropu.
– Poszukajmy go.
– Nie.
– Rose…
– I tak sobie już dzisiaj nagrabiłeś, więc uważaj. – Wsiadła do samochodu, zatrzaskując drzwiczki. – Nie będziemy się uganiać za jakimś wariatem, który uważa, że chodzenie poboczem przynosi mu ujmę – prychnęła, próbując uspokoić rozkołatane serce.
Georgie już otwierał usta.
– Ani słowa więcej.

Kilka minut później dotarli wreszcie do granicy, miejsca, gdzie kończyła się Rubież, a zaczynała Niepełnia. Rose zawsze dokładnie wiedziała, w którym momencie przekraczała niewidzialną linię. Najpierw czuła silny, gwałtowny niepokój, następnie krótkie, intensywne zawroty głowy, a po nich ból. Tak jakby z chwilą przekraczania granicy płomyk magii, który grzał od środka, nagle gasł, pozostawiając ją niekompletną. Niepełną. Stąd właśnie wzięła się nazwa pozbawionego magii wymiaru.

Po drugiej stronie Rubieży istniała identyczna granica, strzegąca przejścia do Dziwoziemi. Nigdy nie próbowała się przez nią przedostać. Nie wiedziała, czy jej magia jest na tyle silna, by umożliwić przetrwanie w tamtej krainie.

Do Niepełni wjechali bez przeszkód. Bór kończył się wraz z Rubieżą. W miejsce mrocznych, prastarych drzew rosły tu pospolite dęby i sosny. Ubitą ziemię zastąpił asfalt.

Wąska, dwupasmowa szosa biegła pomiędzy dwiema identycznymi stacjami benzynowymi, kończąc się zjazdem na główną drogę. Rose spojrzała w obie strony, sprawdzając, czy nic nie nadjeżdża, po czym skręciła w prawo, kierując się ku miastu.

W górze zaryczał silnik samolotu, podchodzącego do lądowania na oddalonym o kilka mil lotnisku. Las zniknął, ustępując placom, na których obok na wpół ukończonych centrów handlowych stało mnóstwo maszyn budowlanych umazanych czerwonym błotem Georgii. Płaski teren znaczyły lśniące tafle bajorek oraz niewielkich strumieni. Tak blisko linii brzegowej prędzej czy później każda dziura w ziemi wypełniała się wodą. Minęli szereg hoteli, Comfort Inn, Knights Inn, Marriott, Embassy Suites, przystanęli na światłach, przejechali estakadą i w końcu skręcili na ruchliwy parking Wal‑Marta.

Rose znalazła miejsce z boku, zaparkowała i wypuściła chłopców. Oczy Jacka straciły bursztynowy poblask. Teraz były po prostu piwne. Zamknęła samochód, dla pewności sprawdzając jeszcze zamki, i skierowała się ku jasno oświetlonemu wejściu.
– Pamiętajcie – powiedziała, kiedy weszli pomiędzy tłum kupujących. – Tylko buty, nic więcej. Nie żartuję.


W sieci znana też jako Koralina Jones. Redaktor naczelna Gavran.pl, główny administrator Forum Gavran ( http://forum.fan-dom.pl ), administruje także Thornem - oficjalną stroną Anety Jadowskiej ( http://anetajadowska.fan-dom.pl ). Współzałożycielka Grupy Fan-dom.pl . W wolnych chwilach recenzentka i blogerka.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze