Stan wstrzymania – fragment

Podoba się?

 

W ubiegły piątek nakładem wydawnictwa Mag, wyszła powieść Charles’a Stross’a pt.: “Stan wstrzymania”. Wahacie się? Nie jesteście pewni, czy warto sięgnąć po książkę? Może zwyczajnie chcecie podsycić swoją ciekawość? Specjalnie dla was prezentujemy małą próbkę powieści!

 

 

Charles Stross

Stan wstrzymania

(fragment)

Sue: Grand Theft Automatic

 

Priorytet ma, kurka, cztery. Może powinna być trójka, ale dyżurny dał jej kopa w dół; sprawa została wdzwoniona jako jedynka, ale obywatel, który dzwonił, wyglądał na naćpanego, nieprzytomnego, czy coś – w każdym razie bez stuprocentowego kontaktu z rzeczywistością. Dlatego spuścili ją z trójki („patrol pojawi się na miejscu najszybciej jak można”) na czwórkę („w jakieś cztery godziny ktoś wpadnie i zbierze zeznania, jak nie będziemy mieć nic lepszego do roboty”), z tajemniczym dopiskiem („Zgł. coś bredzi o orkach i smokach. Leków nie wziął? Ale Zgł. 2 też. Oba nie wzięli leków?”).

Potem jakiś bystrzak w dyspozytorni popatrzył na położenie miejsca przestępstwa w CopSpace i dopisał, że dzwonili z dawnego schronu atomowego na Corstorphine, oznaczonego jako Ważny Obiekt przez kogoś tam z Bezpieczeństwa Narodowego. I do tego zadzwonił dzwonek u inspektora McGregora i kompletnie zepsuł twoje spokojne czwartkowe popołudnie.

***

Masz za sobą cztery godziny szychty, wytchnienia po dwóch tygodniach nocnej roboty przy bijatykach pijaków na Lothian Road i domówkach na Craiglockhart. Robota w dzień po drugiej stronie miasta miała być ulgą, inne sprawy i na ogół mniej brutalne. Dziś rano załatwiałaś: dwa wezwania do kradzieży w sklepie, ganianie śmiecących, parę wizyt w zastępstwie dzielnicowego i od dwóch godzin powinnaś być w bazie, żeby nagrać oświadczenie do sądu ­elektronicznego w sprawie seryjnego włamywacza, nad którym pracowałaś. Oprócz tego, robisz za niańkę dla Boba, stażysty świeżo po szkole policyjnej, żółtodzioba o dziobie żółtym jak coś bardzo żółtego. Więc to nie tak, żebyś siedziała i się nudziła, ale przynajmniej są to mało stresujące rzeczy.

Kiedy Mac wysyła ci wiadomość, właśnie spędziłaś pół godziny nad papierologią w Starbucksie na Corstorphine High Street, z pomocą dużej latte i pochłoniętego ukradkiem glazurowanego obwarzanka. Mary cały czas mendzi, że masz uważać na serce, odkąd rok temu zrobiłyście sobie test DNA („coby mały wiedział, że mamusi jeszcze se trocha pożyjom”), a słuchając jej gadania, można by pomyśleć, że cukier rafinowany mieszają z cyjanowodorem. Ale jak dostaniesz wezwanie, nie możesz sobie pozwolić na zdenerwowanie związane z niskim cukrem, a poza tym te cholerstwa o wiele lepiej smakują, kiedy są niedozwolone. Dlatego napychasz sobie policzki jak świrnięty chomik i bazgrzesz w powietrzu czubkiem lepkiego palca, gdy przed ekspresem wyskakuje ci okienko.

Sue, tu Mac.

Korzysta z rejestrowanego do celów dowodowych kanału CopSpace, co znaczy, że sprawa jest służbowa. Wal się, myślisz, zapisując w połowie wypełniony formularz i przełączając okienka.

Jestem. Dawaj.

Z ponurą miną patrzysz na niedopitą latte, potem zerkasz z ukosa na Boba. Bob unosi brew.

Mam 4 dla ciebie. Dziwnie wygląda. Zajmij się zaraz.

Konwulsyjnie przełykasz ślinę i bierzesz haust zbyt gorącej kawy, parząc sobie podniebienie. Boli jak nie wiem – już wiesz, że do wieczora zacznie ci tam schodzić skóra, kiedy ją potrzesz językiem.

Wyślij zgłoszenie.

Melodyjny brzęk znad drzwi i na twoim pulpicie pojawia się ikonka poczty.

Biorę, odpisujesz, rzucając latte ostatnie tęskne spojrzenie.

– Bob? Mamy wezwanie.

– Co, szefowo…? – Bob unosi filiżankę i chowa rzeczy, nad którymi pracował, czyli pewnie pasjansa.

– Dokończ se po drodze, na bombach nie jedziem.

Wychodząc z kawiarni, wysyłasz mejla. Bob idzie za tobą. Kiedy wsiadacie do wozu, po drugiej stronie ulicy nad budynkami wyświetla się wskaźnik celu, ledwo widoczny, kręcący się rombik.

Na miejsce zgłoszenia nie jest z Corstorphine daleko, ale trzeba jechać stromo w górę Drum Brae, ciasno pomiędzy domkami jak pudełka od butów na dole i wirującymi młynkami modlitewnymi farmy wiatraków na szczycie. Gdy zaczynasz znowu zjeżdżać w dół, niepokoisz się, że z mapą jest coś nie tak – mówi „za sto metrów w prawo”, a tam widać tylko zagajnik miejskiej bioróżnorodności.

– A co to miało być? – pyta Bob.

– No nie wiem. Szefu mówił, że coś dziwnego. – Czujesz błysk irytacji, ale na twojej zmianie brakuje dziś jednej załogi, czyli byłby to głupi czas na robienie kawałów, i dokładnie w tym momencie dostrzegasz prowadzący między drzewa wjazd, a okulary błyskają zielono. – Ej no, zobacz tę działkę!

Na końcu podjazdu parkuje parę samochodów, a ponieważ Zarząd Lasów nie rozdaje pracownikom bentleyów i maserati, można się domyślać, że jesteście na miejscu. Jednakże budynek, przed którym parkują, mocno kontrastuje z wypasionymi furami: bardziej przypomina szalet publiczny z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku niż biuro jakiejś firmy – cztery betonowe ściany podpierające płaski, pozbawiony charakteru dach, który jakby krzyczał: „Azbest!”, z całą siłą, na jaką stać jego sapiące, zryte międzybłoniakiem płuca. Może to jakiś modny klub dla homo z tych nowych firm? Kręcisz głową i wysiadasz, poklepując słuchawkę w uchu, żeby telefon nadstawił ucha:

– Jesteśmy na miejscu, czas: teraz. Zapis dowodowy start.

Zapis i tak idzie; wszystko, co widzisz na służbie, trafia do czarnej skrzynki, ale po takich głosowych znacznikach daje się wyszukiwać. Dzięki temu zdarzenie nie zgubi się w twoim życiodzienniku. Bob idzie przy nodze jak grzeczny szczeniak. Osiem tygodni po dyplomie, ratunku. Dobrze, że chociaż czystości go nauczyli.

Drzwi do biura to płyta błyszczącego zielonego plastiku z odzysku, odsuwająca się automatycznie, gdy podchodzisz, i ukazująca recepcję, kompletnie nieprzypominającą szaletu publicznego. Czyli nici z jakieś afery między homo. Oświetlenie jest gustowne, bielona sosna nieskazitelnie ekologiczna, a na pustym kontuarze recepcji stoi ekran wielkości Teksasu, wyświetlający oszałamiającą demówkę ze świata jakiejś gry sieciowej, z nałożonym napisem „HAYEK ASSOCIATES PLC.”. Pilnuje pojedynczych, stalowych drzwi do windy z czytnikiem linii papilarnych. Oczywiście. Ale przynajmniej wiadomo teraz, że to nie będzie jakaś cholerna pogadanka prospołeczna. Takich masz aż potąd, w końcu jesteś jednym z nielicznych sierżantów w Dywizji C, którzy są otwarcie heteroseksualni inaczej.

– Jest tu ktoś?! – wołasz, niecierpliwie kołysząc się na obcasach.

Drzwi windy otwierają się z szelestem i wychodzi obywatel, pędzi ku tobie i załamuje dłonie:

– To straszne, straszne! Czemu tak długo? To potworna katastrofa!

– Spokojnie. – Celujesz w niego nastawionymi na pełne nagrywanie okularami.

Rejestrują: jeden obywatel, mężczyzna, rasy białej, 185 cm wzrostu, 80 kg wagi, krótkie włosy, drogi z wyglądu garnitur, koszula bez krawata, wzburzony, ale trzeźwy. Jest w tym trudnym do określenia przedziale wiekowym między 25 a 45, przyzwyczaił się mieć wszystko pod kontrolą, ale teraz jesteś tu najbliższym przedstawicielem władzy, więc ucieka się do naiwnej wiary dziesięciolatka. (Albo to, albo się boi, że go aresztujesz za publiczne okazywanie emocji bez dramatycznej koncesji). Widać, że nie jest przyzwyczajony zadawać się z policją. I w tą stronę trzeba grać.

– Poproszę pana dokumenty.

– Moje dokumenty? Mam… eee… zostawiłem na dole w biurze, ale mogę pokazać… – Trzepocze bez celu dłońmi w poszukiwaniu nieistniejącej klawiatury. – Tak w ogóle, to jestem Wayne, Wayne Richardson, dyrektor marketingu. – Wayne Richardson, dyrektor marketingu ewidentnie nie jest przyzwyczajony nie panować nad sytuacją. Wyraz twarzy ma przepiękny, jakbyś mu pokazała, że ma rozpięty rozporek i widać mu opaskę na fiucie. – Wszy-wszyscy są w sali zarządu, czekaliśmy na panią. Mogę, tego… panią zaprowadzić, pani konstabl…?

Rzucasz mu niezbyt ciepły uśmiech.

– Sierżant Smith, Komisariat Meadowplace. A to jest konstabl Lockhart.

Richardson ma na tyle przyzwoitości, by zrobić zażenowaną minę.

– Zgłaszaliście kradzież, ale trochę niejasne jest dla mnie, co skradziono. – Raz jeszcze wymrugujesz formularz ­zgłoszenia. No tak, to jeden z tych dwóch gości, których namiary spisał dyżurny. Coś z jakimś sejfem, czy skarbcem. Skarbcami. – Kto zauważył zginięcie przedmiotu? Pan?

– Nie, nie ja, cały zespół od bezpieczeństwa obrotu! – Patrzy na ciebie wytrzeszczonymi oczyma, jakby się bał, że nazwiesz go kłamcą, albo czymś podobnym. – Było na wszystkich ekranach, nie dało się tego przegapić… tylko w naszej partycji muszą być tysiące świadków! – Macha w kierunku windy. – W sali zarządu mamy teraz naradę kryzysową. Zarejestrowaliśmy włamanie, więc może pani sama zobaczyć.

Oglądali włamanie na monitorach, zamiast coś zrobić? Kręcisz głową. Niektórzy staną na rzęsach, żeby uniknąć procesu o odszkodowanie, jakby większym problemem niż sama kradzież był złodziej, który potknie się na dywanie i wleci łbem do mikrofali. A może dyżurny miał rację? Leków nie wzięli i głowy też zapomnieli.

– Prowadzi pan do tej sali. – Kiwasz na Boba, który wykonuje powolną panoramę hallu, zanim ruszy za mną.

– Ja właśnie wyszedłem z naszego poemisyjnego spotkania z Marcusem i Barrym, to nasi CEO i CTO. Mieliśmy trójstronnego konfkola z gośćmi od relacji inwestorskich naszego VC i naszym konsultingiem z południa, kiedy zadzwoniła do mnie Linda – zajmuje się pochodnymi i kontrolą graniczną – powiedziała, że coś podejrzanego robi się w jednym świecie Kensu International, którym administrujemy. To prestiżowy bank centralny w Avalonie 4. Przyszedł oddział orków – do strefy wyłączonej z walki – i pieprzony smok, i wyczyścili nam bank. Więc pomyśleliśmy, że do was zadzwonimy.

Winda staje, a ty gapisz się na Wayne’a Richardsona, dyrektora marketingu, z lekkim niedowierzaniem. Slang może zaczekać na później, od czego jest zapis do logu. Ale jedna nazwa gdzieś ci dzwoni – Mary mówiła, że Davey męczy ją, żeby założyła mu konto…

– Avalon 4? To nie jakaś gra?

Przełyka ślinę i kiwa głową.

– Nasza główna krowa żywicielka.

Drzwi otwierają się na podziemny korytarz. Sufit przecinają potężne betonowe belki, pomalowane grubo na biurokratyczny kremowy kolor i jest zadziwiająco zimno. Po każdej stronie rzędy drzwi z bielonej sosny, u góry kanał z kablami, na ścianach plakaty z napisem „PST, WRÓG SŁUCHA”. Przez chwilę zastanawiasz się, czy nie trafiłaś do jakiejś gry fabularnej na żywo, może rekonstrukcji epoki zimnej wojny? Ale wtedy telefon ci popiskuje, że stracił zasięg.

– O, pani sierżant? – pyta Bob.

– Wiem, wiem – mruczysz. Pewnie jesteś za głęboko pod ziemią, albo nie mają tu publicznej sieci, albo coś. Wysiłkiem woli postanawiasz się tym nie przejmować. – Słaby tu zasięg, może będę zmuszona korzystać z rysika – ostrzegasz Richardsona, wyciągając służbowy telefon dowodowy. – Więc może cza bedzie wolniej mówić albo do czegoś wrócić. Zeznanie, początek. Na miejscu przestępstwa… – terkoczesz wstęp do widzianych kącikiem oka rubryczek. – Świadek Wayne Richardson, dyrektor marketingu.

Prowadzi cię korytarzem do otwartych drzwi, zza których dobiegają podniesione głosy ludzi z akcentami z wyższych sfer, przerywające sobie w ożywieniu. Po obu stronach stoją rośliny w doniczkach, nieco przywiędłe mimo skierowanych wprost na nie dziennych lamp.

– Ehem – odchrząkujesz i rozmowa w sali konferencyjnej odpływa w nieskoordynowaną ciszę, gdy wsuwasz głowę przez drzwi.

Bob za tobą wyciągnął i odpalił obie ręczne kamerki oraz kamerkę na głowie i omiata pokój jak skrzyżowanie Samotnego Strzelca i napalonego na gwiazdy paparazzo: policyjna robota wygląda teraz zupełnie inaczej niż za czasów tatusia. Później trzeba będzie pogadać z chłopakiem, przypomnieć mu, że jest gliniarzem, nie filmowcem.

Pośrodku sali stoi bajerancki stół z przezroczystego plastiku, rozszczepiającego światło na miriadę krzyżujących się tęcz, mnóstwo światła – może to i loch, ale te przygłupy mają tu diod o dziennym widmie tyle, co papieże świeczek. Fotele dookoła są równie odbajerzone: wyglądają jak wyciągnięte z dywizjonu naddźwiękowych myśliwców, tylko że lotnicze katapulty przeważnie nie mają kółek i zawieszenia na sprężynie gazowej. Smutek, że ich użytkownicy tak je traktują. Jest ich sześcioro. Dwa oślizłe robale w gajerach po dziesięć tysięcy euro zajmują cały koniec stołu swoimi tabletami-symbolami statusu. To ci tak się na siebie darli, póki cię nie zauważyli. Zero krawatów, może tak mówi regulamin. Jest i lasia w gajerze, ale za młoda, żeby być decyzyjna. Sekretarka/asystentka, zgadujesz. A pozostali goście to komputerowcy, od razu widać. Niby nie mają na głowach czerwonych mrugających światełek, ale dwaj są w sandałach, a trzeci… Widząc trzeciego, ubolewasz, że twoja Podręczna Baza Wykroczeń nie ma paragrafów na wykroczenia przeciw modzie: od pas­ków na jego koszuli robi ci się w okularach interferencja, a w kamerce dowodowej też pojawia się paskudna mora.

– Ehem – powtarzasz, wstrzymując akcję, i wbijasz wzrok w Wayne’a Richardsona, dyrektora marketingu. Niech on to załatwi.

– O, tak, przepraszam. – Richardson reaguje na sygnał. – To są, eee… sierżant Smith i konstabl Lockhart. Pani sierżant chce zebrać zeznania.

– Wystarczy – wtrącasz się. – Może pan wszystkich przedstawić? A potem lepiej powiedzcie, co się tam naprawdę stało.

– Tego… no jasne. – Richardson najpierw wskazuje garniturowców z rozcięciami na płetwy grzbietowe: – Marcus Hackman, prezes.

Hackman łypie na Richardsona spode łba, jakby zdejmował z niego miarę na betonowe buciki, ale zaledwie przez sekundę. Potem zwraca swój urok na ciebie, ze skinięciem głowy i szerokim, białym uśmiechem ukazującym ze dwieście tysięcy dolców w amerykańskiej protetyce. Pewnie zainstalował to sobie w gębie, bo to jedyny sposób, żeby bachory nie spieprzały z wrzaskiem, zanim je pożre. Wayne, dzwoniąc po policję, ewidentnie wszedł mu między whisky a zakąskę, ale to zawodowiec, nie pozwoli, by twoje przybycie wytrąciło go z równowagi.

– Cieszymy się, że mogliście przyjść, ale to naprawdę nie jest konieczne…

– I Barry Michaels, dyrektor techniczny.

Michaels jest pulchny, niechlujny i rozkudłany, trochę w typie burmistrza Londynu Borisa Johnsona, z czerwonym nochalem i chłopięcym puklem czarnych włosów: od razu widać, że jest pogięty jak trzyeurowy banknot, ale w odróżnieniu od Hackmana nie jest jakimś zżerającym toksyczne odpady marsjańskim najeźdźcą z planety Wall Street. Kiwa głową nerwowo, ma minę jakby zjadł coś obrzydliwego.

– A to jest Beccy Webster, dyrektor ds. stabilizacji rynków.

Czyli ta dwudziestoparolatka to ważna persona.

– Mike Russel, Sam Couper i Darren Evans – ostatni to ten z antykamerową koszulą – nasi starsi quanci.

– Jak? – podnosisz brew.

– A, przepraszam. Magicy od ekonomii, specjalizują się w programowaniu rynków, a to nasze główne źródło utrzymania. Po prostu w branży tak się na nich mówi.

Bierzesz głęboki oddech.

– Dobra. Rozumiem, że pan Richardson zadzwonił na policję i zgłosił kradzież w firmie. Mówi mi, że macie to nagrane na wideo i to ma coś wspólnego z jakąś grą. Co dokładnie zostało ukradzione?

– O rany. – Michaels histeryzuje jak tragiczka w teatrze. – Wszystko tylko nie kod! – Siada prosto w swoim fotelu-katapulcie (teraz już jesteś pewna, że widziałaś dokładnie taki w muzeum lotnictwa na East Fortune) i bierze głęboki wdech. – Wayne, powiedziałeś jej, że chodzi o kody źródłowe?

– Nie, ja…

– To co dokładnie powiedziałeś policji? – indaguje Michaels. Wydaje się czymś bardzo zirytowany.

No dobra, zapisz go jako numer dwa na liście gości, co nie lubią publicznie prać brudów. (I zapamiętaj na później: Nie ma dymu bez zjawiska spalania).

– Nic, zadzwoniłem, bo nas okradli!

Sytuacja trochę się wymyka.

– A co ukradziono? – pytasz, tym razem nieco głośniej.

– Wszystko z banku centralnego! – To Webster.

Nareszcie, myślisz, ktoś, kto daje proste odpowiedzi na proste pytania.

– Centralnego banku gdzie, w mieście? – Nie mając sieci, nie masz pewności, ale na tym końcu Drum Brae chyba nie ma żadnych banków…

– Pokażcie jej to wideo – rzuca ze znużeniem Hackman. – Inaczej się nie da wytłumaczyć.

***

Masz widok na soczyście zielone korony drzew tropikalnego lasu, porastającego podnóża gór, tak wysokich, że ich szczyty to siwa lisia mgiełka w oddali, przesłaniająca najmniejszy z trzech goniących się na niebie księżyców. Półkilometrowy wodospad opalizuje i grzmi, spływając z urwiska jak roztopione szkło i rozpryskując się na tęczowe odłamki w jeziorze poniżej. Pięknie ubarwione ptaki fruwają nad wierzchołkami drzew, od czasu do czasu pikując ku wypływającej z jeziora rzece. Wszystko jest bardziej niż realne, wręcz nadnaturalnie intensywne: w porównaniu z tym dżdżysty Edynburg na zewnątrz wydaje się paskudną, szarą parodią rzeczywistości.

Już chcesz zapytać, co tu masz oglądać – napad na bank w scenerii reklamy biura turystycznego? – kiedy wycelowana w dżunglę kamera cofa się, unosi i uświadamiasz sobie, że nie jesteś na Ziemi.

Na niebie unosi się wyspa, kawał skały, który zdryfował z morza rzeczywistości, jak na ożywionym obrazie Rogera Deana. Pod nią błyskają fioletowe i zielone pioruny, unoszące ją na falach magii. Kamera wznosi się jak śmigłowiec i omiata wyspę. Choć są na niej drzewa, większość zajmują budynki – konstrukcje o nierównych, kamiennych ścianach i mocno spadzistych dachach, niektóre z wieżyczkami, a niektóre wsparte na klasycznych kolumnadach. W sercu latającej wyspy jest niewielkie wzgórze, przytłoczone murami i basztami gigantycznego zamku. Blanki błyskają i lśnią w słońcu, jakby były z czegoś szklanego, a cienie w strzelnicach opalizują tęczowo.

– To jest Wyspa Śmiałych Snów. Unosi się nad Jeziorem Zagubionych u podnóża Dolnych Gór w świecie Avalon 4. Na wyspie, która unosi się w powietrzu dzięki starożytnej magii, leży miasto zwane Azylem Roche’a. Są w nim różne instytucje, między innymi bank centralny Avalonu 4. Mamy zlecenie na administrowanie nim.

Dobra, dobra, mówisz sobie, gdy kamera obraca się i zbliża ku wyspie, zniżając lot ku brukowanym ulicom i zatłoczonym zaułkom, z których utkane jest miasto. Jest tu masa postaci i nie wszystkie są ludźmi. Szybujesz nad głowami olbrzymów, obok palankinu na grzbiecie oswojonego dinozaura prowadzonego przez ludzi o jaszczurzych twarzach, pętlisz wokół drewnianego sklepu nachylającego się niepokojąco nad ulicą, przeskakujesz przez kładkę nad kanałem, a potem zwalniasz, wpływając na ogromny, kamienny miejski plac, i nurkujesz przez wejście do świątyni mamony, przy której Parlament to nędza. To takie coś młody chciał na urodziny? Wszystko jest bardzo malownicze, ale widząc rządek erotycznych tancerek zadzierających nogi między dwiema świątyniami, myślisz sobie, że Davey powinien się jeszcze raz zastanowić.

– To jest bank centralny. Naszym zadaniem jest panowanie nad spekulacją i skuteczne ściąganie z obrotu zdobytych skarbów i magicznych artefaktów, żeby zapobiec inflacji. Robimy to, między innymi oferując graczom skrytki depozytowe: Avalon 4 chodzi w trybie nietrwałej własności, więc jeśli dasz się zabić i się odrodzisz, możesz stracić przedmioty. Poza tym, reguły nie pozwalają za dużo ze sobą nosić.

Niespecjalnie przypomina to oddzialik Clydesdale Banku, w którym masz konto. Demony, magowie, potwory – och! – istna menażeria nierzeczywistych i nadnaturalnych stworzeń stoi małymi grupkami w gigantycznej marmurowej hali, targując się i spierając. Od czasu do czasu pojawia się rozbłysk i kłąb dymu, gdy ktoś z obsługi przywołuje duszka albo sługę, żeby zabrał jakiś przedmiot na przechowanie albo przyniósł i wydał właścicielowi.

– Jest chwila po dziesiątej piętnaście…

Kamera podskakuje, potem odwraca się w stronę wejś­cia do banku. Wrota są trzykrotnie wyższe od wysokiego człowieka i wyrzeźbione z ogromnych hebanowych belek osadzonych w ramie z jakiegoś srebrzystego metalu. Zawiasy, na których się obracają, są grube jak ramię kulturysty. Ale już nie są srebrzyste – jarzą się ciemnoczerwono, potem jaskrawy, różowy impuls światła przepala je od zewnątrz i wpadają do środka, buchając duszącym czarnym dymem.

Przez dym wmaszerowuje oddział potwornych żołnierzy. Są więksi od ludzi i dwa razy bardziej sękaci, z prognatycznych zielonych szczęk sterczą kły ozdobione złotymi koronkami. Ich mundury to miks brązowej skóry i kolczugi, a na rogach hełmów noszą pozatykane głowy ofiar, kiwające się ponad grotami pik.

Jak na Craigmillar, kiedy w sobotę zamykają knajpy, myś­lisz, tylko trochę brzydsi.

Jest ich dużo, co najmniej dziesięciu w szeregu, a za nimi majaczy coś ogromnego, gadziego i czerwonego. Przedwiecznego i złowrogiego.

Wtem nagranie staje.

– Widzimy oddział wojenny orków. Jest ich co najmniej czterdziestu i wyprawili się bardzo daleko. To coś za nimi to smok. Wzięli go, żeby zapewnił wsparcie ogniowe. To kompletnie niemożliwe, ale tak samo niemożliwe jest to, co się zaraz wydarzy.

Nagranie rusza.

Orkowie-wojownicy rozchodzą się i ustawiają w grot. Dowódca wywarkuje ostry rozkaz, piki opadają i celują w pracowników banku, którzy odwracają się i patrzą z rosnącym osłupieniem i gniewem. To tu, to tam skrzą się zaklęcia – to jakiś mag zbiera się, żeby rozgromić intruzów. Lecz nagle…

Na salę spada fala mroku i wszystkie postacie zamierają bez ruchu.

– W tym momencie coś – nie wiemy, co – zrzuciło naszych adminów na poziom zero i rzuciło czar Time Stop na wszystkich w tej sali. To jest niebezpiecznie mocne zaklęcie i normalnie można je rzucić tylko na jedną postać naraz.

Ciemność wściekle dźgają rozbłyski i iskry. Orkowie rozpraszają się, rozchodzą gwiaździście, sprawnie i błyskawicznie, jak obsługa sceny w teatrze, która podmienia meble i rekwizyty przy zgaszonym świetle. Poruszają się od błysku do eksplozji, zgarniają skórzane sakwy i misternie zdobione kufry, zabierają miecze i zamieniają swoje tanie skórzane zbroje na piękne, lśniące płytówki. W minutę opróżniają całą podłogę banku, zgarniając wyskakujące znikąd skarby, teleportujące się z niewidzialnych skarbców.

Na koniec dowódca wywarkuje kolejny rozkaz. Orkowie zbierają się pod jego chorągwią – hełm oficera kołysze się pod kolumną pięciu nadzianych na niego czaszek – ustawiają elegancko w kolumnę i wymaszerowują przez szczątki bramy. Gdy ostatni przekracza próg, ciemność rozchodzi się jak mgła w letni poranek. Paru odważniejszych rycerzy wydaje gniewne okrzyki i próbuje gonić swoje utracone skarby, ale na zewnątrz czeka smok, a napalm w Avalonie 4 pachnie tak samo jak w dowolnym innym filmie.

– Obrabowano nas – mówi Richardson. – Teraz pani rozumie?

***

Czas przetrzeć oczy i zacząć zadawać trudne pytania. Czyli zadzwoniliście na policję, bo ktoś znalazł błąd w waszej grze? Dobre, jak na początek. Tracisz czas z tymi palantami, a na mieście okradają normalnych ludzi.

– Mówiliście, że ci orkowie przyszli z daleka. Skąd wiadomo?

Sam Couper, środkowy komputerowiec, parska.

– Traceroute słucha mnie jak pies. – Zamyka się natychmiast, kiedy widzi, że Hackman patrzy na niego jak na danie główne z frytkami.

– Kolega próbuje wytłumaczyć… – Beccy Webster rozkłada akcenty subtelnie jak polityk; chyba co rano ćwiczy poruszanie ustami do nagrań Wendy Alexander*. – …Że sterowali nimi jacyś farmerzy z farmy graczy do wynajęcia w jakiejś budzie w Bangladeszu. Ale zgubiliśmy ich, kiedy przeszli przez granicę do Nightwatch.

– Mogliśmy ich złapać, gdyby temu durnemu Nigelowi chciało się raz na jakiś czas ruszyć dupę i przyjechać do biura. – Russell ewidentnie jest wkurzony na nieobecnego Nigela, ale tym tropem możesz pójść później.

– Nightwatch to jakaś inna gra? – Grozi ci skurcz permanentnie uniesionych brwi.

Webster kiwa głową, rzucając trzem błaznom ostrzegawcze spojrzenie.

– Administruje nią Electronic Arts. Mają własnych quantów, zatrudnionych u siebie, za żelazną kurtyną, więc kiedy tam wchodzimy, nie mamy uprawnień admina.

– Niech pani posłucha. – Kiedy Hackman mówi, ty słuchasz. Potrafi się tak złowrogo skupić na jednej kwestii jak

* Wendy Alexander – polityk i posłanka ze Szkockiej Partii Pracy (przyp. tłum.).

celujący w deskę surfingową żarłacz ludojad. – To nie jest jakaś prosta sprawa, obrabować bank wirtualny z wirtualnych przedmiotów. Avalon 4 ma taką architekturę, że, aby to się stało, musiał nastąpić przeciek, ktoś musiał ujawnić nasz prywatny klucz kryptograficzny, żeby oni mogli podmienić właściciela wszystkim tym obiektom. – Odchrząkuje. – Źle się stało, że panią wezwano. – Rzuca Richardsonowi spojrzenie, od którego łuszczy się farba. – To sprawa dla SOCA, nie dla miejscowej policji… ale jak już pani jest, to może pani także zapisać, że chodzi nie tylko o przestępstwo z artykułu trzeciego Ustawy o Nadużyciach Komputerowych, po niepodległościowej nowelizacji z roku dwa tysiące czternastego – cholera, tu cię ma – także o to, że my dopiero co mieliśmy debiut na rynku AIM, trzy tygodnie temu w poniedziałek. I do dzisiaj kurs wzrósł wobec początkowego o prawie dwadzieścia siedem procent. Jeśli nie znajdziemy sukinsynów, którzy to zrobili, nasze akcje zlecą na pysk i gówno wyjdzie z emisji uzupełniającej, którą planowaliśmy za sześć miesięcy. Ktoś wiedział, jaki moment wybrać: to nie jest jakiś hackerski incydent, to jest insider trading. Ktoś chce się dorobić na dołku na naszych akcjach.

– A ile na razie spadło? – pyta Richardson, nie mogąc opanować strachu o swoje opcje.

– Dwa koma cztery, bo chyba jeszcze się nie rozniosło. – Michaels ma taki głos jakby czytał nekrolog. – Ale jak się rozejdzie… jeśli spadniemy, dajmy na to, o trzydzieści procent, to daje dwadzieścia sześć milionów euro.

Hackman znów uruchamia swój uśmiech rybożercy:

– Trzydzieści? Będziemy się cieszyć, jak skończy się na dziewięćdziesięciu. – Zerka na ciebie i widzisz, że ten uśmiech nie obejmuje oczu. – A teraz, może pożyczymy pani jakiś telefon, co? Żeby mogła pani… no nie wiem, na przykład zadzwonić po prawdziwych detektywów?

Nie chcesz szmaciarzowi pokazać, że się przejęłaś, ale dwadzieścia sześć milionów euro sprawia, że to zupełnie inna historia: normalnie kradzieże nie są za wysoko w macierzy waszych KPI-ów, ale coś o takiej skali może stać się Sprawą Polityczną. Zatem gromisz go spojrzeniem i uruchamiasz swój najlepszy, ostry jak brzytwa akcent z Morningside, używany do wystąpień w sądzie.

– Obawiam się, że w związku z naszymi ograniczonymi zasobami nie możemy odłożyć wszystkiego i rozpocząć intensywnego dochodzenia. Złożę raport o sprawie do mojego przełożonego, a on pójdzie z nim do komendanta. Komendant podejmie decyzję, czy przekazać sprawę SOCA. – (Scottish Organised Crime Agency, Szkocka Agencja ds. Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej, która nada jej priorytet gdzieś pomiędzy łapaniem międzynarodowych przemytników plutonu a ratowaniem kociaków z parapetów).

Uśmiechasz się bardzo życzliwie, niech teraz on zobaczy twoje zęby.

– Zacznę od przesłuchania wszystkich obecnych, każdego oddzielnie, potem przygotuję raport i jak tylko będzie gotowy, prześlę go dalej. – (Zaraz jak tylko skończysz zeznania dla elektronicznego sądu). – No dobra. To kto pierwszy?

 

 

Tytuł:                      Stan wstrzymania
Autor:                     Charles Stross

ISBN:                        978-83-7480-239-0
Tłumaczenie:     Wojciech Próchniewicz
Oprawa:                 miękka
Format:                125×195
Liczba stron:     416
Cena:                     35,00

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze