Dzieci Ziemi – recenzja

Podoba się?

No i stało się. Moja przygoda z serią “Powrót do domu” autorstwa Orsona Scotta Carda właśnie dobiegła końca. I choć niewątpliwie do niej wrócę, to i tak już wyję do księżyca z tęsknoty i żalu, że nie przeczytam nic nowego osadzonego w tym wspaniałym uniwersum. Powieść “Dzieci ziemi” to piąty tom, zamykający całą serię o losach Nafaia i jego bliskich. Wyróżnia się tym, spośród czterech pozostałych, że nie ma w nim… Nafaia.

Niby nic wielkiego – już nie jeden autor odsuwał od zasadniczej akcji głównego bohatera, bo miał taki kaprys czy inny równie ważki powód. Card jednak poszedł o kilka kroków dalej i pozbył się wszystkich kluczowych postaci, które towarzyszyły Czytelnikowi przez cztery dotychczasowe tomy, pozostawiając nam jedną, do tej pory drugoplanową, bohaterkę. Pewnie po to, aby jakoś wyraźniej łączyła piątą część sagi z resztą cyklu i żeby na siłę wydłużyć serię. A przynajmniej takie wrażenie to sprawiało na początku, jednak Orson Scott Card, jeśli chodzi o pisanie powieści, niczego nie robi przypadkiem, na odczep się czy na siłę.

Tom czwaty zakończył się eskalacją konfliktu dwóch braci – Nafaia i Elemeka – i zmusił jednego z nich do odejścia z ziem, które zostały skolonizowane przez przybyszów z Harmonii. Ten podział społeczności między dwóch przywódców następnie przerodził się także w podział polityczny – rozrastająca się populacja obu grup kolonizatorów zaczęła tworzyć miasta i państwa, które szybko zaczęły rywalizować ze sobą o terytorium. Nic dziwnego, że historia waśni dwóch braci, na przestrzeni wieków, przeobraziła się w mit o powstaniu świata. Tłumaczono tą opowieścią zarówno zależności między królestwami, jak i wszelkie społeczne podziały. Potomkowie Nafaia i Elemaka wciąż powielali błędy swoich protoplastów, zapominając o przesłaniu Opiekuna Ziemi.

Nie da się ukryć, że komputer opiekujący się grupą przybyszów z Harmonii wypełnił swoje zadanie, jeśli chodzi o sprowadzenie gatunku ludzkiego z powrotem na pierwotną planetę. Jednak pomimo powodzenia tej misji, Naddusza wciąż ma coś jeszcze do zrobienia – oddalona o miliony lat świetlnych Harmonia czeka, aby dokonał się jej los. Bez decyzji Opiekuna Ziemi maszyna sama nie może podjąć żadnych działań. Natomiast tajemnicza persona, sprawująca nadzór nad Błękitną Planetą, wciąż pozostaje milcząca w ukryciu, pomimo upływu stuleci. Choć komputer nie może się niecierpliwić, to jednak z jego obliczeń jasno wynika, że dłuższa bezczynność może doprowadzić nawet do zagłady świata, który miał chronić. Wraz z Shedemei – jedyną pozostałą przy życiu rodowitą Harmonianką – planuje pomieszać szyki Opiekuna, aby zwrócić na siebie jego uwagę.

Nie wiem, czy uda mi się przekazać Wam, jak bardzo jestem zadowolona z tej książki. Do tej pory sądziłam, że tom drugi sagi (Wezwanie Ziemi) był jej najjaśniejszym i najmocniejszym punktem, ale obecnie “Dzieci ziemi” dzielnie stają z nim do pojedynku o pierwsze miejsce na podium. Zabieg usunięcia wszystkich pierwszoplanowych postaci z akcji, którego się tak bałam, okazał się strzałem w dziesiątkę. Na scenę wkracza nowa, świeża krew, kolejne pokolenie bohaterów o bystrych umysłach i niebanalnych osobowościach. I z miejsca postanawiają narobić sporo zamieszania w miarę uporządkowanym świecie, gdzie trzy odmienne gatunki próbują utrzymać między sobą kruchy pokój. I wreszcie dostajemy gwiazdę tej opowieści, pierwszoplanowego bohatera, który potrafi udźwignąć epicki wydźwięk całej historii. Nie oszukujmy się – Nafai był zbyt miękki, zbyt naiwny i poukładany, oraz, na dobrą sprawę, nigdy nie miał ambicji, by być przywódcą. Akma, który aspiruje do miana protagonisty (a także antagonisty w jednym!) tomu piątego, jest niezwykle charyzmatyczny, przenikliwy, ale także dumny i pełen gniewu. Szarpie nim wiele emocji, a jego działania, choć przemyślane i kategoryczne, są podszyte lękami i urazami z dzieciństwa. Skomplikowany i intrygujący, do tego świetnie obracający się wśród innych bohaterów, gdzie z każdym ma jakąś ciekawą relację. Trudno przejść obok tego chłopaka obojętnie.

Akcja również jakby otrząsnęła się z letargu. Do tej pory karmiona konfliktami Nafaia i Elemaka, w końcu dostała zastrzyk energii w postaci całkiem nowych wątków do rozwinięcia. Mimo to wciąż nawiązuje do wydarzeń z tomów poprzednich. Autor nie wymazał ich z fabuły, wręcz przeciwnie, przedstawia wypadki tak, abyśmy rozumieli, jak poczynania poprzednich bohaterów odcisnęły piętno na rzeczywistości nowego pokolenia. Wcześniej mieliśmy do czynienia z konfliktami wśród małej, hermetycznie zamkniętej społeczności, teraz ważą się losy królestw i przymierza międzygatunkowego. Zakres możliwej katastrofy jest większy, może pochłonąć więcej istnień, dostajemy więc intrygę kreśloną z odpowiednim rozmachem. I to wszystko do siebie pasuje, każdy element powieści jest przemyślany i harmonijnie gra z resztą.

Podsumowując: w mojej opinii “Dzieci ziemi” okazały się być godnym zakończeniem sagi Powrót do domu. Dostałam wreszcie mocny punkt kulminacyjny oraz godnego głównego bohatera, akcja przyspieszyła odpowiednio, a końcowe sceny zostały przedstawione z wyczuciem i bez przegięć. Dawno żadnym zakończeniem nie byłam tak usatysfakcjonowana i jedyne, na co mogę narzekać, to fakt, iż to już koniec mojej przygody z z tym cyklem. Ale dla Was to może być początek. Zatem kto jeszcze nie czytał, niech pędzi do księgarni – bo to jedna z lepszych serii s-f na polskim rynku.

Dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza do recenzji.  

Tytuł: Dzieci Ziemi (Earthborn)
Cykl: Powrót do domu
Tom: 5
Autor: Orson Scott Card
Tłumaczenie: Kamil Lesiew
Wydawca: Prószyński i S-ka
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 24 lipca 2012
Liczba stron: 376
Oprawa: miękka
Cena: 35 zł

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze