Czerwiec z Martyną Raduchowską. Z ZakuŻonych Warsztatatów Fahrenheita.

Podoba się?

rok z polskimi piorkoA oto Raduchowska w powijakach i jej radosna twórczość spłodzona jakieś siedem lat temu na kultowych ZakuŻonych Warsztatach Fahrenheita. To właśnie dzięki nim autorka doczekała się debiutu na papierze w iście doborowym towarzystwie. Zasady były proste: dostawało się tydzień na napisanie tekstu na zadany temat i w granicach wyznaczonego limitu znaków, po czym wszystkie prace były publikowane na Forum Fahrenheita, gdzie oceniali je i komentowali Użytkownicy oraz Fahrenheitowa Redakcja.

Oto 5 tekstów Martyny.

ZakuŻone Warsztaty: EDYCJA XI
Temat: Przestrzeń o wymiarze erotycznym

Tytuł: O JEDEN KROK ZA DALEKO

– O! – ucieszyła się wiedźma. – Ostatni raz gościłam półboga jakieś dwa wieki temu. To wy jeszcze łazicie po świecie? I nie nudno wam?
– Jak widać – uśmiechnął się. – Aż dziw, że Magdalena poznała.
– A poznałam, bo wy oczy dziwne macie. Smutnie takie. Zagubione. Jakbyście sami nie wiedzieli, czy bliżej wam do bogów czy do ludzi. Herbatki?
– Poproszę.
– Z imbirem? Sokiem malinowym?
– Imbirem.
– Ha! – zawołała wesoło. – Wy jesteście bardziej ludzcy niż boscy.
– My, półbogowie w ogóle, czy ja konkretnie?
– Wy konkretnie… Znaczy się, ty, eee… jak ci tam?
– Ru.
– No – skinęła głową. – Jesteś swój, Ru. Bóg to się wieczność będzie zastanawiał, zanim wybierze między głupim imbirem a sokiem. Nie patrz tak, wiem, co mówię. Jeden kiedyś ślęczał mi tu pół wieku, dumając, jakie skutki przyniesie podobna decyzja. Straszny kretyn. Ale ty – spojrzała ciepło – wskazałeś od razu.
– Niestety – westchnął. – Chyba jednak więcej we mnie boga. Wszystko na to wskazuje.
Przyjrzała mu się uważnie.
– Eee, nie wyglądasz przecie na kretyna – oceniła fachowo. – Ale skoro mówisz, żeś bóg, to tylko współczuć. A skąd ten wniosek?
– No bo widzi Magdalena, ja Magdaleny nie pragnę.
Zatkało ją na moment.
– I ja ci się nie dziwię – odparła ostrożnie. – Mam przeszło trzysta lat.
– Ale wygląda Magdalena jak młódka.
– Jassssne – mruknęła z ponurą miną. – Młódka, co nie budzi pożądania. Fajno.
– Nie rozumiemy się. Ja nie tylko Magdaleny nie pragnę. Ja nie pragnę w ogóle.
– Jak to, w ogóle?
– No, kobiet w ogóle.
– Ach, rozumiem – skrzywiła się z niesmakiem. – Ale nie pomogę ci. Miłość między mężczyznami jest w Królestwie zakazana.
– Mężczyzn też nie.
– Też nie? O matko. – łypnęła na niego podejrzliwie. – Czy ja na pewno chcę poznać twój problem?
– Dzieci też nie – bezbłędnie odgadł jej następną myśl. – I… zwierząt? No wie Magdalena! Nie wstyd damie o takich rzeczach! W tym wieku!
– No, no, no! Przyszedłeś do mnie w sprawie chuci, czy raczej jej braku, i wiek ci jakoś do tej pory nie przeszkadzał! I dobrze, bo ja doświadczona jestem. No – podrapała się po nosie – to mów, co cię trapi.
– No przecież mówię. Nie pragnę, nie pożądam. Smaku życia nie znam. Bo ja nie potrafię postrzegać świata w wymiarze czysto erotycznym.
Aż zarechotała z uciechy.
– Toś wymyślił! Nie pleć, Ru, bzdur, ja cię błagam. Ty się skup na tym, żeby kobiety erotycznie postrzegać, a nie tam świat od razu. Może wszechświat jeszcze, co? Przestrzeń w wymiarze erotycznym! – parsknęła. – Idiotyzm. A prawda jest taka, że masz rację. Pod tym względem jesteś absolutnie nieludzki. Zimny, obojętny. Boski, niestety.
– Kiedy ja tak nie chcę.
– Wierzę. Smak życia chcesz poznać – mrugnęła łobuzersko. – No dobra. Poradzimy. Jeszcze wyjdziesz na ludzi. Tylko pamiętaj – uniosła palec – niejeden już przez babę życie postradał.
– E – uśmiechnął się z powątpiewaniem. – Nie przesadza Magdalena?
– Nie – ucięła. – Nie przesadzam.
Krótko. Stanowczo.
Przestał się uśmiechać.
– I żeby potem nie było, że nie ostrzegałam. Pij herbatkę, bo wystygnie.
*
– Nie, Ru – oznajmiła rok później, stawiając przed nim parujący kubek. – Nie mogę ci pomóc. To kapłanka.
– Magdaleno…
– Ocknij się, głupku! – łupnęła pięścią w stół. – Jeśli nie zginiesz na miejscu trafiony boskim piorunem, to cię zwyczajnie ukamienują. Wystarczy spojrzeć na taką z pożądaniem, a człowiek ślepnie i w głowie mu się miesza. Podobno.
– Ja w to nie wierzę. I żadnego pioruna nie będzie, wiem coś o tym. Jestem bogiem.
– Ale tylko w połowie – przypomniała zgryźliwie. – Aja jest nietykalna, co z tego, że młoda, śliczna i ponętna? Kapłanki to kusicielki. Sprowadzają śmierć na każdego frajera, który da się omamić. Nie bądź frajerem, znajdź sobie inną, co?
– Nie chcę innej.
– No to czapa – sapnęła gniewnie, patrząc spode łba. – Zginiesz, chłopie. I to bardzo głupio zginiesz. A tyle razy ostrzegałam!
*
Wiedźma nie miała racji.
Nie było piorunów, ognistego deszczu, ziemia nie pochłonęła go żywcem, nikt go nie ukamienował. Ru nie zwariował ani nie oślepł nawet.
Siedział sobie na drzewie, ukryty wśród konarów, gdy naga Aja wyszła z łaźni. Na gładkiej skórze wciąż drżały drobne krople. Włosy przylepione do pleców ociekały wodą. Pilnie śledził wąskie strumyczki biegnące po kształtnych pośladkach i udach.
– Chcesz? – spytała, przekrzywiając głowę na ramię.
Mocniej objął pień, by nie zlecieć z wrażenia, gdy zanurzyła palce we włosy, wyginając ciało w niesamowity sposób… Zobaczył więcej, niż śmiał marzyć. Westchnął.
Uśmiechnięta bynajmniej nie niewinnie usiadła okrakiem na parapecie. Sięgnęła po soczysty owoc. Pozwoliła, by sok spływał po podbródku, szyi, dekolcie. Między krągłe, dziewczęce piersi. I niżej, po płaskim brzuchu. I jeszcze niżej…
Przełknął ślinę.
Oblizała palce. Miała takie pełne, kuszące usta.
– No chodźże wreszcie.
Miała taki melodyjny głos.
– Usiądź przy mnie.
Cudowne ciało.
– Dotknij mnie.
O, taak.
To nic, że była kapłanką.
– Wiesz, czego pragnę.
Wiedział.
– No chodź.
Poszedł. To znaczy, zrobił krok.
I nic się nie stało. Żadnych piorunów, nic z tych rzeczy. Po prostu zapomniał, że wciąż stoi na drzewie. Dość wysokim. Wystarczająco.
Wiedźma miała rację. To strasznie głupia śmierć. Zanim upadł i złamał kark, zobaczył drwiący uśmiech na pełnych, kuszących wargach.
Tak, wiedźma miała rację. A on jest frajer i kretyn.
Ale już niedługo. Jeszcze chwila i będzie po bólu.

 

 

_______________________________________________________________

ZakuŻone Warsztaty: EDYCJA XI
Temat: Szpieg w Utopii

Tytuł: SZPIEG W UTOPII

Major rozkazuje zapierdalać.
Właściwie nie słyszę, co rozkazuje. Bomby najpierw świszczą, potem huczą, karabiny trzaskają jak oszalałe, żaden słabszy dźwięk się przez to nie przebije, mowy nie ma. No, a nawet gdyby, to połowa oddziału i tak dawno ogłuchła od wybuchów, więc na jedno wychodzi. Nie słyszymy.
Kątem oka obserwuję, jak Kota klnie w żywy kamień. Gorączkowo potrząsa wiecznie zacinającym się karabinem, wreszcie przypieprza nim o najbliższe drzewo. Czytam, co tam mruczy pod nosem. Niech no tylko dorwie jakiego zaopatrzeniowca, to mu ten szajs w dupę wsadzi tak, że uszami będzie strzelał!
No, chyba, że się znowu zatnie ten szajs – myślę.
I dopiero teraz dostrzegam, że major drze się do nas i macha rękami. Z ruchu warg wyczytuję, że mamy zapierdalać.
Chwytam Kotę za fraki i ciągnę za sobą. Zapierdalamy, diabeł wie, po jaką cholerę. Na wzgórze. Łyse, odsłonięte takie i w ogóle do bani.
Kwadrans bez niespodzianek, pniemy się w górę metodą „biegnij – padnij – biegnij – kryj się” od osłony do osłony, aż tu nagle przenikliwy świst. No, tak mi się wydaje, bo od ostatniej eksplozji jeszcze mi dzwoni w uszach i świstu nie słyszę. Ale inni dają znak, że bomba. Gapimy się w niebo przez dwie sekundy i padamy w krzaki, za głazy, między drzewa, gdzie kto może.
A Kota rozpada się na kawałki. Głucha jak pień i zajęta karabinem nie dostrzega alarmu, zostaje po niej głęboki lej. Kurde, szkoda. Właśnie udało jej się odblokować to badziewie. A teraz ni Koty, ni karabinu.

Siedzimy, każdy w swoich krzakach, czekamy. Z godzinę tak siedzimy, może dwie, nie wiem, w mordę jeża, poczucia czasu nie mam za grosz. Wreszcie ktoś pokazuje na migi, że można wyjść. Że niby nas osłaniają. Akurat.
Dopiero, jak wyłazimy, okazuje się, że Żuku oberwał odłamkiem i wpadł w Kotę. Znaczy się, w ten lej wpadł. Ten, co po Kocie został. Żuku dziurę ma w brzuchu jak stodoła. Jezu…
Ja nie chcę stodoły w Żuku! Ja chcę mojej stodoły! Chcę mojej stodoły, mojego siana i mojej Ux w tym sianie, kurwa mać! Boże, błagam… Zabierz mnie stąd, zabierz, kurwa!
W pysk od kumpla dostaję i mi przechodzi.
Nadal rzygać się chce na widok flaków, ale nie ma czasu. Zapierdalać muszę. Karabinem o kamień, żeby odblokować, i sprawdzam szybko, czy działa. Automat terkocze, Niebieski, sukinsyn jeden, co wyleciał zza drzewa, jak tygrys z pietruszki, zamienia się w sitko. Czyli działa, dobra nasza. Broń na ramię i lecę po tym pieprzonym wzgórzu. Skokowo, etapami, zza drzewa za drzewo, z leju do leju. Coraz wolniej idzie, bo im wyżej, tym bardziej łyso, osłony brak. Załatwiam jeszcze kilku i chowam się za wielkim kamieniem, ostatnim na zboczu. Szukam wzrokiem dowódcy, nie widzę.
Nikogo nie widzę. Ostrożnie wyglądam zza głazu na szczyt. Pusto. Co teraz? Lecieć dalej, czy siedzieć i czekać? Tylko na co, kurza morda…
Ktoś chwyta mnie za ramię, no to odwracam się i strzelam. A raczej strzeliłbym, ale karabin mam do dupy. Całe szczęście, naszą major bym podziurawił. Utopię naszą.
Utopia kładzie palec na ustach, pewnie jeszcze mówi: „Ciii!”. No co też pani, pani major? Strzelają do nas, to jak tu cicho usiedzieć? I po co?…
Nagle łapię, o co biega.
Bo może właśnie nie strzelają? Nie wiem, nie słyszę, ale może…? Patrzę na nią, ona na mnie, źrenice ma rozszerzone. Po chwili wstaje i idzie, zataczając się lekko. Naćpana jak nic. Wyłazi zza głazu. Chryste Panie, gdzież ona… Aha. Na szczyt lezie.
Brawa dla tej pani.

Nie idę za nią, a w życiu! Rozkazu nie było. Zbiegam kilkanaście metrów i nurkuję w pobliskim leju. Na dnie Fredo. Krwawi i krzywi się strasznie, coś tam mamrocze, ale nie rozumiem dokładnie. Ledwo ustami rusza, nie mogę przeczytać. Pokazuję mu na migi, że musi wyraźniej, pytam, gdzie reszta. Fredo zbiera się w sobie, dzielny chłop.
Nie żyją. Utopia ma szpiega.
Ja pieprzę! Kogo?
Szpieg w Utopii. Zabij.
Słabo mi się robi. Jak to: „w Utopii”? W środku tego szpiega ma, w sobie? No co ty, Fredo, no jak?
Normalnie, kurwa. Nano…
Nie kończy. Usta mu umierają.
Zabieram karabin (swój zgubiłem) i stoję z tym szajsem, jak głupek. Sytuacja beznadziejna. Sam jeden zostałem. Z Niebieskimi na dole. I nanoszpiegiem w Utopii na górze. Rozkazów brak, a bez nich nie potrafię działać, tak mnie zaprogramowali, ich wina.
Nie, zaraz…
Fredo to chorąży, a ze mnie zwykły szeregowiec… Idę na szczyt.

Wzgórze urywa się nagle, jak nożem uciął.
Na szczycie Utopia, wygląda, jakby chciała skoczyć w przepaść. Taa, teraz będzie bohatersko samobójstwo popełniać, a nie łaska było wcześniej, zanim to nano-gówno zdradziło naszą pozycję?
Nie patrzę w oczy. Strzelam. Zabijam, zgodnie z rozkazem. Po ustaniu funkcji życiowych ciało Utopii wylatuje w powietrze, migocząc jak, nie przymierzając, raca. No to teraz na bank mnie znajdą. Trudno, pora umierać.
Gdy tylko sobie pomyślę, przypomnę, to mnie szlag trafia! Jak nam opowiadali o jej oddziale. Że bajka, raj, wypas normalnie. Że nikt u niej nie ginie. Że problemów z zaopatrzeniem nie ma. Że u niej to jeden za wszystkich i vice versa. Słowem, Utopia. Tak na nią mówili. Niech no się dowiem, który to wymyślił!
Siadam w trawie i w dupie mam wszystko. Czekam sobie na ciemność, albo światłość, na te wszystkie bajery. Na tunel czy coś tam.
Nie słyszę świstu. Modlę się i klnę.

 

 

_______________________________________________________________

ZakuŻone Warsztaty: EDYCJA XI
Temat: Tam gdzie ja, tam tylko pająki

Tytuł: TAM GDZIE JA MAM TYLKO PAJĄKI

Siedział na jej piersi i gapił się.
Czarny potworek z wielkim odwłokiem i czterema parami owłosionych odnóży. Nie większy od pudełka zapałek. Przeraźliwie obrzydliwy. Gapił się. Drobne martwe oczka przypominały zastygłe kropelki smoły.
– Leż spokojnie – poradził Raviel, szepcząc jej do ucha. – Wtedy nie będzie atakował.
Łatwo mu mówić.
– Nie bój się, Mej. Popatrz.
Trącił palcem cieniutką nitkę. Pająk ruszył błyskawicznie, przebiegł po sieci. Nagle zatrzymał się zdezorientowany i szybko wrócił na swoje miejsce. Znów zamarł w bezruchu.
– Widzisz? Tylko tak możesz go sprowokować. Zobacz…
Trącił znowu.
– Widzisz? Jeszcze raz! – Szarpnął jak strunę. – I jeszcze…
Mej wrzasnęła dziko, gdy pająk przebiegł jej po gardle.
– Przestań! Zabierz go, błagam!
– Zabiorę, ale musisz to powiedzieć.
– Mam go we włosach! Wlazł mi we włosy!
– Dwa słowa, Mej.
– Błagam, panie Raviel, błagam! Proszę!
– Kochasz mnie?
Spojrzała na niego z obrzydzeniem.
Zacisnął zęby i odwrócił twarz.
– No i widzisz, co ze mną robisz? Widzisz do czego mnie zmuszasz?
Sięgnął do słoja. Umieścił drugiego pająka na udzie dziewczyny. Dużo większego. Była pewna, że napęczniały odwłok zaraz pęknie i tryśnie sokami.
Piszczała rozpaczliwie, gdy badał ją powoli włochatymi odnóżami.
– Ciii. Obserwuj – mruknął. – Patrz na niego, kochanie.
Pająk przez chwilę czuł się nieswojo, łaził niepewnie w te i we w te. Dopiero po ładnych paru minutach rozpoczął budowę własnej pajęczyny. Biegał po nagiej skórze, snuł nić za nicią, tkając delikatną jedwabną mgiełkę.
– Moje śliczne, moje mądre maleństwo…
Raviel był wyraźne wniebowzięty.
– Widzisz, Mej? One są mi posłuszne. Kochają mnie. Naprawdę mnie kochają.
– Zabierz to gówno!
Mniejszy pająk usadowił się między jej piersiami. Unosił się lekko i opadał w rytm jej oddechu. Nieruchomy i obojętny, malutki posążek. Drugi skończył sieć i rozpoczął wędrówkę w dół brzucha. Łaskotało.
– Ciiii, spokojnie. Nie ruszaj się. Nie chcemy, by cię ukąsił, prawda?
Pająk dotarł do łona, wlazł na kępę ciemnych włosów.
– Zabierz to stamtąd! Jezu, kurde, zdejmij to ze mnie! Ty zboczeńcu, psycholu ty!
Oczy Raviela zalśniły szaleńczo, na czoło wystąpiły krople potu.
– Powiedz, że mnie kochasz – tchnął jej we włosy. – Kochasz mnie?
– A spierdalaj!
– Mej… Dlaczego muszę ci to robić? Dlaczego?
Wstał. Z uwagą lustrował zawartość półek, wreszcie sięgnął po pękaty słój z ciemnozielonego szkła. Odkręcił pokrywkę, stanął nad dziewczyną.
– Nie, błagam! – rozpłakała się. – Zrobię, co chcesz! Naprawdę, obiecuję! Proszę, błagam… O, Boże! Błagam!
– Kochasz mnie?
– Ta-ak!
– Powiedz to.
Zawisł nad nią jak jastrząb. Błądził wzrokiem po nagim ciele uwięzionym w pajęczych sieciach.
– Kocham cię!
– Nie wierzę – pokręcił głową ze łzami w oczach. – Kłamiesz. Wszystkie kłamiecie, wszystkie jesteście takie same.
Postawił słoik na brzuchu Mej. Przewrócił jednym szybkim ruchem. Sięgnął po następny i następny.
– Nie szarp się, skarbie! – zawołał, przekrzykując jej wrzaski. – To samice, bardzo jadowite, ale nie będą kąsać, nie zabiją cię. Złożą w tobie jaja, setki, tysiące malutkich jajeczek. – uśmiechnął się rozradowany. – Pamiętasz, uczyliśmy się o tym! Pamiętasz film na Animal Planet? Napęczniejesz jak balonik, moja słodka i będziesz miała w sobie tylko pająki. Ciałko masz ciepłe, masz dużo jedzonka. Gdy maluszki podrosną zaczną z ciebie wychodzić jeden po drugim, jeden po drugim. Wydasz na świat setki, tysiące i ciągle będziesz żyć. Czyż to nie wspaniałe? Czyż to nie cudowne?
Nie krzyczała już.
Usta miała pełne pająków.

– Jej rodzice powiedzieli, że przychodziła do pana dwa razy w tygodniu. Czy to prawda?
– Tak.
– Ale pańscy sąsiedzi twierdzą, że ostatnio widywali ją częściej.
– Owszem. Chorowała i opuściła kilka lekcji. Pomagałem jej nadrobić materiał.
– I naprawdę nic pan nie wie? Niczego pan nie zauważył?
– Nie.
– Przez ostatni tydzień bywała tu prawie codziennie. Nic nie wzbudziło pańskich podejrzeń?
– Nie. Zachowywała się zupełnie normalnie.
– Możemy się rozejrzeć – to wcale nie było pytanie.
– Proszę bardzo.
Rozleźli się po mieszkaniu jak robactwo. Raviel bębnił palcami o blat stołu, zostawiając mokre ślady. Spocone dłonie szybko wytarł o spodnie.
Usiłował zapalić papierosa, ale zapalniczka dostała epilepsji.
– Pan pozwoli – funkcjonariusz podszedł z własną. – Zdenerwowany?
Raviel poderwał głowę, ale szybko odwrócił wzrok.
Przygarbiony, skulony. Strzelał oczami na wszystkie strony. Wciąż pocierał nos wierzchem dłoni, przebierał palcami, przytupywał, poprawiał uczesanie. Dziwak. Nerwowy coś.
– A co tam jest? – spytał policjant, wskazując ciemne drzwi.
– Piwnica, nic szczególnego.
– Możemy zobaczyć?
– Proszę bardzo. Ale ja tam trzymam tylko pająki.
– Pająki? Hoduje pan?
– M-można tak powiedzieć. Zapraszam – uśmiechnął się Raviel. – Tylko od razu uprzedzam: niektóre są naprawdę… Duże.
– Eee, ja tam pająków się nie boję i ogólnie mam je w dupie.
– Teraz pan tak mówi. Ale kiedy je pan zobaczy…
– Wtedy też będę je miał w dupie, zapewniam pana.
O, tak – pomyślał Raviel, otwierając drzwi. – W dupie też.

_______________________________________________________________

ZakuŻone Warsztaty: EDYCJA XI
Temat: Taki był cholerny sztorm

Tytuł: KARA

Gdy piorun trafił w Rinn, myślałem, że zwariuję. To było tak, jakby ktoś wbił mi w skroń rozżarzoną szpilę, a serce wpadło w przerębel. Tylko ten żar i przejmujący chłód. Nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić, ryczałem, wyłem oszalały z bólu, czułem, że z każdą chwilą coraz bardziej brakuje mi powietrza.
Patrzyłem, jak płonie. I nie zrobiłem nic.

Najgorsze jest poczucie winy. Dławi mnie od tamtego dnia, przygniata pierś nieludzkim ciężarem, owija się lodem wokół gardła. Nie pozwala oddychać.
Mówisz, że nie powinienem czuć się winny, bo to był jedyny sposób, by ją ratować. Ale to nie ma znaczenia, cel niczego nie uświęca, przyjacielu. Zabiłem ją. Rozgniewałem Boga, w pełni zasłużyłem sobie na Jego gniew. Kochałem kobietę, więc złamałem śluby. Kochałem wiedźmę i tym samym stałem się sługą diabła. Niczego nie żałowałem, nie prosiłem o łaskę, ani o przebaczenie. Zostałem więc potępiony. Odeszła przeze mnie.
Tak, Nanken, zasłużyłem na gniew. Od dwudziestu lat żyję z przekonaniem, że ja też powinienem był wtedy zginąć. Nie wiem, czy dany mi czas to boża łaska, zemsta, czy sprawka diabła. I wiesz co? Mało mnie to obchodzi. Chcę tylko wrócić do Rinn, nawet jeśli miałbym zstąpić w czeluście piekieł. Zstąpię, Nanken. Bóg lub Szatan mi świadkiem. Zstąpię bez wahania.

Myślałem, że wygrałem z Bogiem.
Gdy wleczono ją na stos, przywołałem wiatr i deszcz, tak, jak mnie uczyła. Do dziś pamiętam ogromne fale wściekle wdzierające się do wioski, rzeki występujące z brzegów, ulewę i jej ciężkie, ostre krople bezlitośnie szarpiące trawy. Nie masz pojęcia, jaki byłem wtedy szczęśliwy, myślałem, że wygrałem. Patrzyłem na Rinn, na jej mokrą twarz i targane wichrem włosy i nie miałem wątpliwości, że nic już mi jej nie odbierze.
Była tak blisko. Wystarczyło zrobić krok, wyciągnąć rękę.

Znasz to, Nanken? Tę obezwładniającą niemoc, gdy widzisz, jak ogień trawi wszystko, co kochasz? Oczywiście, że nie znasz, nie możesz znać. Mówisz, że mnie rozumiesz? Niemożliwe. Potrafisz wyobrazić sobie płonącą Anabel? Widzisz, jak ogień zajmuje ubranie, piękny, złocisty warkocz? Widzisz jej oczy rozszerzone przerażeniem, łzawiące od dymu? Słyszysz, jak krzyczy? Wyobraź sobie ból i poczucie winy dręczące cię nieustannie przez dwadzieścia lat. Potrafisz? Nie? Więc nie mów, proszę, że rozumiesz, co czuję.

Ja to widziałem.
Rinn pięknie płonęła. Na czerwono i fioletowo. Śpiewała coś, rozwiane, ogniste włosy przysłaniały jej złotą twarz, a ja klęczałem oniemiały u jej stóp i nie wiedziałem, co robić. A Rinn wciąż powtarzała z uśmiechem, że wróci do mnie. Była taka spokojna. Nigdy wcześniej, ani później nie widziałem, by ktoś tak umierał.

Mówią, że skazańcy często majaczą, bredzą odurzeni dymem. Ale ja wierzę w to, co mi powiedziała. Gdybym nie wierzył… Tyle razy mogłem odebrać sobie życie, tyle razy zdawało mi się, że ból mnie pokonał. Ale czekałem, bo obiecała, że po mnie przyjdzie. Czekam od ponad dwudziestu lat, czekam na nią jak na wybawienie.
Śmiejesz się? Śmiej się, Nanken. Sam widzisz, że nie wiesz, jak to jest.

Była tak blisko. Wystarczyło zrobić krok, wyciągnąć rękę.
Wyciągnąłem rękę. Uśmiechnęła się do mnie, czekając na dotyk.
Wtedy właśnie uderzył piorun. Bezgłośnie, w zupełnej ciszy. Sztorm szalał dalej, ale ja nie widziałem przyginanych do ziemi drzew, nie słyszałem wycia wiatru, nie czułem na twarzy ostrych igieł deszczu. Widziałem tylko ją, w uszach brzmiał mi tylko jej śpiew. Nagle, do dziś nie mogę pojąć, dlaczego akurat wtedy, ale przypomniał mi się zapach jej włosów. Rinn płonęła objęta czerwonym, krwawym ogniem, a mnie o mało nie zwaliła z nóg woń rumianku i mięty.

Zdawało mi się, że czas stanął w miejscu, płomienie zastygają, tworząc strzeliste, rdzawe skrzepy. Tymczasem sztorm trwał.
Pamiętam tamto rozgniewane niebo. Wielkie, ołowiane chmury kłębiły się zaciekle, rozpruwane ognistymi jęzorami błyskawic. Sypały, pluły lodowatym deszczem, grzmiąc i rycząc w furii. Pamiętam wzburzone, kipiące morze szarpane wiatrem, połykające ogromne krople, z hukiem rozbijające się o skały. Pamiętam jak ogromna fala wdarła się na brzeg, gasząc płomienie z przeciągłym sykiem.
Rinn zabrało morze. Ale to ja ją zabiłem, Nanken.

Pytasz, za co ją skazali? Pewnie za to, że miała rude włosy, ciemne znamię na udzie, czarnego kota albo czarną kurę. Za to, że umiała czytać i pisać, potrafiła przynieść ulgę rodzącym, znała się na ziołach, umiała leczyć przeziębienie, zwalczać reumatyzm. Za to, że pokochała mnie, bożego sługę, że zechciała mnie uzdrowić. Wypisz, wymaluj, służebnica diabła. Straszny ten diabeł. Okrutny.
Bluźnię? Ależ tak, przecież wciąż myślę tylko o niej. Spalcie mnie za to. No dalej…

_______________________________________________________________

ZakuŻone Warsztaty: EDYCJA XI
Temat: Ostatni taniec z gwiazdami

Tytuł: OSTATNI TANIEC Z GWIAZDAMI 

 

– Ty, okres masz? Czego się wściekasz?
– A co, kurde, nie wolno?
– Oho – westchnęła Kira, nie odrywając oczu od kart. – Niech no zgadnę. Też Gwiazdę dostałaś, co?
Mała w ramach odpowiedzi oderwała ciężki medal od nowiutkiego munduru i odrzuciła go z odrazą.
– A baby gdzie? – spytała ostro.
– Na grzybach. Też idź. Przewietrzysz się, ochłoniesz. Może się zgubisz?
Mała zamilkła obrażona.
Nie na długo.
– Kira?
– No?
– Wiedźmą jesteś, no nie?
– Też mi odkrycie.
– A te twoje karty to… One działają?
– Mam ci powróżyć?
Mała spojrzała podejrzliwie na kolorową talię.
– Odznaczyli Gwiazdami wszystkie ocalałe – powiedziała cicho. – I ślą nas z powrotem na wojnę. Jutro. Boję się, Kira.
– Wiem.
– Do tej pory miałam szczęście. Do fajnego oddziału trafiłam i w ogóle. Ale chyba wyczerpał mi się limit, Gwiazdę dostać, to straszny pech jest. Mówią, że to ostatnie odznaczenie, jakie żołnierz za życia dostaje. Chciałabym wiedzieć, czy umrę.
– No pewno!
Mała skamieniała.
– Prędzej czy później – dodała Kira, uśmiechając się łobuzersko.
– Świnia. Weź mnie nie strasz, co?
– Mam ci powróżyć?
– No.
Wiedźma sprawnie przetasowała talię.
– Śmierć to taki truposz z kosą, no nie? – spytała Mała, siadając okrakiem na zwalonym pniu.
– Tak. Ale cicho już bądź, skupić się muszę.
Kira zwinnie rozłożyła barwne kartoniki, odkryła pierwszy.
– O! Co to?
– Gwiazda.
Mała jęknęła.
– Znowu? To już druga dzisiaj…
– Ład. Harmonia wewnętrzna. Równowaga emocjonalna. No, będą z ciebie ludzie. Dorastanie w niewinności… – wiedźma łypnęła na nią podejrzliwie. – Eee, nie wydaje mi się.
– A co ty tam wiesz – zaburczała w odpowiedzi, czując, że się czerwieni. – No nie patrz tak, odkryj następną.
– Sąd Ostateczny.
– O, Jezu!
– Nie krzycz. Twoje życie się zmieni…
– O, tak. Bardzo nawet. Z ziemskiego na pozaziemskie.
– Akurat. Pokonasz czekające cię przeszkody, wyjdziesz cało z opresji. To chyba nieźle, nie sądzisz?
Pokręciła głową, nerwowo gryząc paznokcie, wlepiając w wiedźmę przerażone oczy. Zachłysnęła się powietrzem, gdy kościotrup z kolejnej karty wyszczerzył do niej pożółkłe zęby.
– No tak – mruknęła Kira niechętnie. – Nasłuchałaś się bzdur, panikaro. Śmierć symbolizuje przejście z jednego etapu życia w drugi…
– Mhm. – Mała wyglądała, jakby połknęła odbezpieczony granat. – Z etapu ziemskiego na pozaziemski.
– Histeryczka z ciebie, wiesz? – fuknęła Kira. – Jak ty do wojska trafiłaś, no w głowie się nie mieści!
– Hej, dziewczyny! Patrzcie, co znalazłyśmy!
Xo i Czaja z impetem wypadły z lasu. Xo pierwsza odwróciła pełny hełm do góry dnem, znalezisko rozsypało się po trawie.
– Co to ma być?
– No jak to co? Grzyby!
– Dziwne jakieś.
– Bo to gwiazdy.
– Co!?
Wszystkie spojrzały na Kirę.
– Gwiazdy – wyjaśniła wiedźma, spokojnie tasując talię – taki gatunek.
– Jadalny? – spytała Xo z nadzieją.
– Na pewno nie – Czaja wyrzuciła swój zbiór w najbliższe krzaki. – W każdym razie ja świństwa do ust nie wezmę. Co za popieprzony dzień! No nie dadzą człowiekowi o wojnie zapomnieć, no!

– No tak, do tego wszystkiego nie zasnę. Za jasno świecą.
– Co?
– A jak myślisz, bystrzaku?
Xo spojrzała w górę. Gwiazdy. Zaklęła z rezygnacją.
– Myślicie, że to prawda z tymi Gwiazdami? – spytała.
– Przecież widzisz, że świecą, no nie?
– Ja o medalach mówię, głupia! – zdenerwowała się. – No czy… Czy one zwiastują śmierć?
Spojrzały po sobie, potem na Kirę.
Ale wiedźma nie powiedziała nic. Wzruszyła tylko ramionami.

– No i jak tam samopoczucie, Gwiazdy moje kochane? – spytała Kira następnego dnia.
– Do dup… – Mała oberwała łokciem w żebra, jęknęła i zmieniła taktykę. – Do…brze, pani porucznik.
– To świetnie. Zaraz się zacznie.
Xo nerwowo przytupywała w miejscu. Czaja przestępowała z nogi na nogę, rozglądając się lękliwie. Przeciągająca się cisza doprowadzała do szału. Broń w ręku nie uspokajała.
Huknęło jak z armaty, pierwszy strzał zwalił Małą z nóg. Następne strzaskały korę pobliskich drzew, ale nieprzyjaciel szybko naprawił błąd.
– Wracać! – wydarła się Kira, gdy odział runął w panice między drzewa. – Walczyć, głupie baby! Do mnie, małpy…! A do diabła z wami – machnęła ręką.
Skoczyła za zwalony pień, wpadając na Czaję.
– I jak tam, Gwiazdko? – spytała, przekrzykując kanonadę.
Czaja kurczowo ściskała karabin, który uparcie wyślizgiwał się ze spoconych dłoni.
– Gdzie Xo? – spytała, z trudem poruszając bladymi wargami.
– Nie wiem.
– A Mała?
– Nie żyje.
Odruch wymiotny szarpnął ciałem Czaji. Szczęściem, nie miała specjalnie czym wymiotować.
– Jak to nie żyje!? Powiedziałaś jej przecież, że wszystko będzie dobrze! Powiedziałaś… Powiedziałaś…!
– Przymknij się! – syknęła wiedźma.
– To przez te Gwiazdy! Wszystkie zginiemy! Jezu…
– Zamknij pysk! – Kira uderzyła ją w twarz. – Weź się w garść, żołnierzu!
– A spadaj!
– Czaja! Spokój!
Poderwały głowy. Mała i Xo padły na płask i czołgały się do nich z nosami przy samej trawie. Mała wyglądała przekomicznie, gdy za duży hełm zsuwał jej się raz na prawe, raz na lewe ucho, wreszcie na dobre spadł na oczy.
– Coś mnie tknęło, żeby ją jednak zabrać – powiedziała z przejęciem, wskazując na zdeformowany medal. – Gwiazda zatrzymała pocisk, kurde, no!
Spojrzały na nią z uwielbieniem. Zaczęły gorączkowo przeszukiwać kieszenie, poprzypinały medale do brudnych mundurów, dumnie uniosły głowy.
Od tej pory były nieśmiertelne.

*

– Wróg wchodzi do lasu – szepnęła Xo, ostrożnie wyglądając zza pnia. – Na razie dziesięciu…
– To co? – Mała zerknęła na Kirę. – Bierzemy ich w tany?
– Na twój znak.
Mała starannie złożyła się do strzału.
– Uwaga, Gwiazdki – mruknęła. – Panie proszą panów.
I pociągnęła za spust.

W sieci znana też jako Koralina Jones. Redaktor naczelna Gavran.pl, główny administrator Forum Gavran ( http://forum.fan-dom.pl ), administruje także Thornem - oficjalną stroną Anety Jadowskiej ( http://anetajadowska.fan-dom.pl ). Współzałożycielka Grupy Fan-dom.pl . W wolnych chwilach recenzentka i blogerka.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze