Wrzesień z Aleksandrą Janusz – wywiad

Podoba się?

rok-z-polskimi-piorkoWrzesień rozgościł się na dobre ponownie nadając rytm życiu wielu entuzjastów fantastyki, szczególnie tych młodszych. Tym razem, aby odciągnąć trochę skupione na pracy i nauce dusze, dzielimy się z Wami wywiadem przeprowadzonym z patronką tegoż miesiąca – Aleksandrą Janusz – która w natłoku spraw znalazła dla nas chwilę czasu. Macie szansę dowiedzieć się m.in. co ukształtowało warsztat naszej gwiazdy miesiąca, co najbardziej ceni w sesjach RPG, dlaczego najchętniej spotkałaby się z Gandalfem oraz dlaczego uważa, że warto uczyć się chemii…

Serdecznie zapraszam do lektury. :-)

AISA: Witam serdecznie na gavranich włościach. ;)

Co sądzi Pani o projekcie „Rok z polskimi autorami fantastyki”, czy to dobra forma wspierania naszych rodzimych twórców? Czy bycie pisarzem w Polsce to łatwy kawałek chleba?

Aleksandra Janusz:  Przede wszystkim to nie jest zawód. Istnieje może kilku autorów w kraju, którzy utrzymują się z pisania książek, a i to zazwyczaj wiążą z dochodami z działalności okołopisarskiej, takiej jak spotkania w domach kultury, praca dziennikarska, tłumaczenia itp. Z tego, co obserwuję, koledzy i koleżanki, którzy piszą regularnie, poświęcają ogromną ilość czasu i wysiłku na promocję, żeby uzyskać przyzwoitą sprzedaż. Tego chyba się nie da połączyć z normalną pracą, przecież kiedyś jeszcze trzeba tę książkę napisać. A przecież nie mówimy o literaturze wysokiej, tylko o książkach fantastyczno-przygodowych, leciutkiej rozrywkowej lekturze, która powinna być częścią życia jak mycie zębów. Może jak na Polskę mamy zbyt wielu autorów. Czasem myślę, że w ogóle nie zasłużyliśmy na własną kulturę rozrywkową i wystarczy nam import.

Dlatego wasza inicjatywa jest czymś niesamowicie pozytywnym, bo pokazuje, że ktoś na nas jednak czeka, kogoś całe to nasze pisanie obchodzi, i w grę wchodzą nie tylko książki znanych autorów, ale także tych, których znaleźliście sami.

A: Jak zaczęła się Pani przygoda z fantastyką, co skłoniło do pisania dzieł w tym konkretnym gatunku?

AJ:  Trudno powiedzieć. To na pewno nie była świadoma decyzja. Zaczęłam pisać jako bardzo nieduży smark, nasączona literaturą dziecięcą, czyli w grę wchodziły baśnie, książki Edith Nesbit, Astrid Lindgren, Tove Jansson, seria Chmielewskiej o rodzeństwie Chabrowskich, komiksy o Tytusie, Romku i A’Tomku, Kajko i Kokosz oraz seria o Jonkach. Czyli fantastyka i przygoda. Nie lubiłam dziewczęcych książek, bo traktowały głównie o romansach i chłopakach, znaczy nuda. Potem pojawiła się „Mała Fantastyka”, która głosiła, że wkrótce powstanie nowy zawód – inżynier genetyk,  publikowano tam artykuły o Czarnoksiężniku z Archipelagu i Władcy Pierścieni, a w „Komiksie Fantastyka” – obrazkowe historie science-fiction. Chciałam w tym uczestniczyć, wszystko jedno, czy poprzez fikcję, czy w rzeczywistości. No i jakoś tak wyszło, że piszę fantastykę.

A:  „Dom wschodzącego Słońca” zaczął się od jednego opowiadania, doszły inne i otrzymaliśmy książkę, co zainspirowało Panią do nadania takiego tytułu?

AJ: „Dom wschodzącego słońca” to tytuł piosenki, od której wielu domorosłych muzyków zaczyna naukę gry na gitarze. To także nazwa willi, w której mieszkają bohaterowie książki, nazwa nieco prześmiewcza (biorąc pod uwagę tekst piosenki) i nadana przez Gabriela, maga, który gra w zespole rockowym. Ponieważ poszczególne opowiadania-rozdziały skupiają się na kolejnych bohaterach zamieszkujących (lub odwiedzających) willę, w naturalny sposób nazwa stała się również tytułem książki.

A:  Skąd pomysł na bohaterów, dlaczego Gabriel został muzykiem, a Timothy – informatykiem? Czy jest Pani jakoś szczególnie zainteresowana kulturą japońską, jak wskazywałby pomysł na postać i przygody Lloyda Darka?

AJ:  Jak łatwo sprawdzić, kiedyś pracowałam dla czasopisma o mandze i anime „Kawaii” i w czasie, gdy debiutowałam, należałam do grona współpracowników. Postać Lloyda, prawdę mówiąc, powstała jako żart. Dwumetrowy macho, który jeździ na harleyu, walczy kataną, w połowie jest Japończykiem, a w połowie – wiktoriańskim Anglikiem, nie może być przecież pisany zupełnie serio. Wypełniłam go szczegółami i okazało się, że taki bohater jest dość nieporadny społecznie, że niezupełnie potrafi się odnaleźć we współczesnym świecie – ale próbuje, na przykład pracując jako ochroniarz w klubie. Chociaż sądzę, że dopiero w „Mandali”, której niestety jeszcze nie opublikowałam, widać, że wbrew pozorom Lloyd po prostu jest starym człowiekiem.

Pozostali bohaterowie zostali poskładani z ludzi, których znałam. Wiedziałam całkiem sporo o lokalnych zespołach rockowych i metalowych. Gabriel gra na takim samym modelu gitary elektrycznej, jakiej używał mój brat, tyle że w innym kolorze. Moja przyjaciółka jest programistką i zawsze mogę jej dopytać o szczegóły, jeśli chodzi o informatykę. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że książka powstała kilka lat temu i wiele się pozmieniało. Poza tym Timothy jest niewidomy, ma problemy z poruszaniem się – widziałam dość, aby spróbować odzwierciedlić jego frustrację i walkę o samodzielność. Znałam też więcej niż jedną zbuntowaną nastolatkę. Eunice wcale nie musiała zostać punkiem – zastanawiałam się, czy nie zrobić z niej gotki. Ale w czasie, gdy powstawały Farewelle, miałam już inną bohaterkę – gotkę. Poza tym wolałam wybrać dla niej bardziej zaangażowaną subkulturę. Eunice często się myli, czasem wyważa otwarte drzwi, ale jest aktywną bohaterką, do czegoś dąży.

Ogólnie – bohaterowie moich opowiadań i książek nigdy nie powstają osobno. Przeważnie mam już w głowie interakcje, jakie będą między nimi zachodzić. Dobrze stworzony bohater potrafi wywrócić fabułę na drugą stronę, jeśli to wynika z jego osobowości. Nie zachowuje się biernie.

A:  W „Domu Wschodzącego Słońca” możemy znaleźć wampiry, wróżki, demony, nimfy, gargulce, zombi i inne ciekawe postaci, wszystkie dostosowane do czasów obecnych. Czy nie sprawiało Pani trudności czerpanie z tak wielu podań, legend i mitów?

AJ: Nie, absolutnie. Świat Miasta Magów to tzw. fantasy kitchen sink – wrzucam tam wszystko, mieszam i nie przejmuję się konsekwencjami. Karierę czytelniczą zaczęłam między innymi od baśni i mitów, a potem doczytywałam nowe, więc szczegóły często biorę z pamięci. Poza tym bądźmy szczerzy, większość została już dość mocno przemielona przez popkulturę. Czasem trzeba coś naciągnąć, przekręcić, na przykład stopić dwa mity w jeden, zmienić nazwę, która nie przypadła mi do gustu albo dopasować do współczesności. Fastryguję to dosyć grubo, więc nie radzę uczyć się mitologii z moich wyobrażeń. Mity, legendy i baśnie pochodzą z tradycji ustnej, są poskładane z powtarzających się cegiełek, nie mają jednej ustalonej wersji. Uznałam, że w tym wypadku wolno mi więcej.

A:  Podobno grywa Pani w RPG. Chyba każdy adept pisarstwa zajmujący się tym szczególnym gatunkiem, jakim jest fantastyka, delektuje się sesjami albo przynajmniej miał z nimi styczność. Co takiego jest w tych grach, co tak w nich wciąga?

AJ: Przyjaciele, jak sądzę. Poza tym kampania gry fabularnej jest trochę jak książka na żywo. Oczywiście nic z tego nie nadaje się do zapisania. Jedna wielka improwizacja i mnóstwo zabawy.

A: Nie jest tajemnicą, że z zawodu jest Pani biologiem molekularnym. Dla wielu osób biologia, a już z pewnością biologia molekularna to, mówiąc potocznie,  kosmos, czysta magia. Czy fantastyka ma coś wspólnego z biologią molekularną, są jakieś związki między nimi, które można wykorzystać w powieści? A może udało się Pani to zjawisko zbadać? I czy to właśnie praca zainspirowała Panią do napisania “Ciasteczka dla Lorelei”?

AJ: Chciałabym, żeby trochę więcej ludzi podchodziło do nauk przyrodniczych bez lęku. Fizyka, chemia, biologia, to świat dookoła. Większość praw przyrody, dopóki nie wchodzimy w mechanikę kwantową, wynika z obserwacji i nie tak trudno je zrozumieć.

Ale podejrzewam, że wiem, z czego to się bierze. Widziałam kiedyś gimnazjalny podręcznik do chemii (sama skończyłam szkołę przed reformą). Był tak okrojony, że treści sprowadzały się do wykucia reguł na pamięć. Sama bym nic z tego nie zrozumiała. Tymczasem chemia jest jak puzzle, wszystko tam się łączy i jedno wynika z drugiego.

Jeśli chcecie zrozumieć chemię, biologię molekularną, neurobiologię, zacznijcie od książek popularnonaukowych. Nie zapamiętacie wszystkiego i nie musicie, nie będą was z tego egzaminować. Ale wiedza ma to do siebie, że się osadza. Fajne bywają starsze książki, które może nie opowiadają o najnowszych odkryciach, ale są lepiej tłumaczone lub napisane, nikt ich nie ugrzeczniał, nie upraszczał, nie ogłupiał – za to wyjaśniają rzeczy trudne w sposób prosty i ciekawy bez przekłamań. Polecam „Płonący dom”, książkę o mózgu, która wyszła kiedyś w czarnej serii Prószyńskiego; fajnie pisze Olivier Sacks, warto przeczytać „O człowieku, który pomylił żonę z kapeluszem”, żywię pewien sentyment do książki „Cukier z gazety – czy chemia wszystko może?” Jerzego Stobińskiego – zbiór ciekawostek, teraz chyba trąci myszką, ale dobrze się czyta. Jak się już zacznie szperać, to się sporo znajdzie. Czerpanie z istniejącej wiedzy nie jest wcale takie trudne. Ktoś już wykonał za was najcięższą robotę – znalazł, opisał, streścił, opracował. Ludzie to odkryli, więc ludzie mogą się tego nauczyć – prędzej czy później, o ile mają czas i chęć.

Natomiast „Ciasteczko dla Lorelei” napisałam raczej wzorując się na horrorach klasy B z lat ‘80. Oczywiście kiedy opisuję laboratorium, staram się o pewien poziom realizmu. Czasem nawiązuję do mojej pracy w opowiadaniach fantasy, bohaterowie parają się alchemią, w „Imponderabiliach” pojawia się nawet fikcyjny protokół doświadczalny wskrzeszenia szkieletu zwierzęcego.

A:  Trochę dziwi mnie połączenie tych dwóch dyscyplin – pisania i pracy laboratoryjnej – artystyczna dusza i naukowa precyzja. Czy to się trochę nie „gryzie”, mówiąc kolokwialnie? Które zajęcie w chwili obecnej jest Pani bliższe – pisarstwo czy zawód wyuczony? Czy wybrałaby Pani inną drogę życiową, mając obecne doświadczenia, a może jednak coś by Pani zmieniła?

AJ:  Ostatnio jedna z moich przyjaciółek stwierdziła, że nie zna ani jednego biologa molekularnego, który nie pisze. Oczywiście wynika to z tego, że przeze mnie zna samych biologów, którzy równocześnie interesują się fantastyką. Ale tak naprawdę wielu badaczy ma twórcze zainteresowania. Zresztą w tym zawodzie można znaleźć chyba wszystkie typy charakterów, które w dobrym zespole powinny się uzupełniać nawzajem.

Niestety każde czasochłonne hobby wchodzi w konflikt z pracą, która sama w sobie pochłania sporo czasu i energii. Ostatnio widziałam grafikę, gdzie przedstawiono dziesięć zawodów, w których pije się najwięcej kawy i badacze znajdowali się na pierwszym miejscu. Nauka wymaga zaangażowania – doświadczenia często się przedłużają, a po powrocie do domu opracowuje się wyniki. Poza tym praca w labie jest znacznie bardziej aktywnym zajęciem, niż zwykła praca przy biurku, trzeba zachować dobrą formę umysłową i sprawność manualną, niewyspany i zmęczony badacz prędzej czy później coś zepsuje. Wcale nie jest tak prosto zorganizować sobie trochę czasu na pisanie.

Tak że w dalszym ciągu jestem biologiem, który marzy o pisarstwie i czasami, gdy gwiazdy są w porządku, coś tam pisze i publikuje. I nie żałuję moich wyborów – decyzja o doktoracie w Pracowni Neurobiologii była najlepszą, jaką mogłam podjąć i gdybym miała decydować jeszcze raz, trafiłabym do tej pracowni kilka lat wcześniej. Jeśli jednak ktoś planuje podobną drogę, musi pogodzić się z tym, że będzie musiał pójść na trudne kompromisy. Niedługo się bronię. A co będzie dalej, zobaczymy. Jeśli po doktoracie pójdę w naukę, co jest całkiem prawdopodobne, zapewne wciąż będę pisać. Nie ja pierwsza i zapewne nie ostatnia.

A: Jest Pani także poetką. Co jest bliższe Pani sercu – proza czy poezja? W jakiej formie łatwiej jest Pani wyrazić myśli i samą siebie? Woli Pani długą formę wypowiedzi, czy krótszą np. opowiadania?

AJ:  Stanowczo zaprzeczam, jakobym była poetką. Znam podstawowe formy poetyckie, bo tak mnie wychowano, czytano mi przy zupkach bajki Tuwima i Brzechwy. Zostałam nieodwracalnie skażona tą frazą. Potrafię zrymować kilka strofek do książki, ale to tylko środek stylistyczny. Czasami rzeczywiście piszę wiersz od serca, ale raczej niechcący. Brakuje mi poetyckiej wrażliwości, produkuję głównie kabarety i piosenki, które traktuję jako zabawę i odgromnik. Potem odkrywam, że na przykład zmałpowałam wers z Gałczyńskiego. Znacznie lepiej wychodzi mi proza i jak się okazuje, należę raczej do maratończyków, niż do sprinterów. Najchętniej pisałabym sążniste epopeje, z fabułą na kilkanaście postaci, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

A: Jakie uczucia towarzyszą Pani przy tworzeniu, czy jest to niecierpliwe oczekiwanie na ukształtowanie się pełni wykreowanego świata i postaci? A jakie emocje wywołuje wydanie książki?

AJ:  Świat i postacie nie kształtują się same. Tylko pierwszy etap, czyli generacja pomysłów, bywa spontaniczny. Na to się nie czeka, to się dzieje. Świeże pomysły potrzebują także okresu inkubacji, jednak on też zachodzi poza świadomością, gdzieś z tyłu głowy. Ale to tylko szkielet, zarys. Nawet, jeżeli pierwotny pomysł się przyśnił, co mnie się akurat zdarza, właściwy proces twórczy jest jak najzupełniej aktywny, wypełniony badaniem literatury, pisaniem planów, konspektów i wreszcie tekstu. Można się w tym zatracić, wpaść w trans. Ale czasami się utknie i trzeba sobie wypruwać metaforyczne flaki.

A wiecie, co jest najlepsze? Że po skończonym tekście w ogóle nie widać, w jaki sposób powstał dany fragment, czy pisało się trudno, czy z łatwością.

Jeśli chodzi o proces wydawniczy, trwa on tak długo, że kiedy książka już znajdzie się w księgarniach, wszystkie emocje towarzyszące jej wydawaniu są już dawno za mną. Może trochę stresują mnie recenzje.

A: . Każdy pisarz ma swój kącik pisarski lub coś, co wyzwala w nim wenę, czy zdradzi nam Pani, jakie jest to Pani ulubione „miejsce” i jakie warunki pisarskie lubi Pani najbardziej (np. muzyka rockowa, nastrojowe światło, cisza i spokój)? Co Pani robi, kiedy gonią terminy, a pomysłów brak?

AJ:  Z wiekiem zrobiłam się wymagająca i lubię sobie usiąść w moim kąciku przy szerokim ekranie stacjonarnego komputera, w otoczeniu elektronicznych gadżetów i podręcznej biblioteczki. Kiedy poszłam na swoje, zrezygnowaliśmy też z telewizji – kiedy odbiornik jest włączony, wypełnia całe mieszkanie męczącym szumem, od którego nie da się uciec. Ale pisałam kiedyś w bibliotekach, na wyjazdach terenowych, na szkolnym parapecie. Mam dwóch młodszych braci, więc sami rozumiecie, że gdybym się nie nauczyła odcinać od otoczenia, to nawet lekcji nie dałoby się odrobić. A na brak pomysłów najlepszy jest spacer, rower albo wanna. Ale trochę oszukuję, bo mam bank pomysłów i niedokończonych opowiadań na dysku. Większość długich, niestety. Chciałabym móc to kiedyś wszystko napisać.

A:  Czy czyta Pani swoje utwory już po wydaniu? Jeśli tak, czy jest Pani swoim własnym krytykiem? A może jest ktoś, kto zawsze podejmuje się pierwszej recenzji lub doradza jeszcze w trakcie pisania i podpowiada, co „się sprzeda”?

AJ: Nigdy nie piszę pod kątem „co się sprzeda”. Niektóre opowiadania po prostu powstają na zlecenie, a jeśli piszę coś z własnej inicjatywy, to kryterium brzmi „czy mnie to akurat kręci”. Trzeba mieć przecież jakąś motywację. Jeśli opowiadanie powstaje na zlecenie, znajduję takie podejście, które mnie kręci. W ten sposób powstało „Iter in Sarmatiam” – opowiadanie stylizowane na dokument historyczny razem z interpretacją. Pierwotnie miało pójść do antologii „sarmackiej”. Obawiam się, że w tym wypadku trochę przesadziłam i czytelnicy mi się pozawieszali. Nie wszystkich bawią dowcipy po staropolsku. Spotkałam się z zarzutem, że fabuła jest za prosta, a to przecież jest niby-dokument. Ale nie lubię takiej typowej stylizacji na staropolszczyznę, musiałam zabrać się do źródeł i zrobić to inaczej

Moje teksty zawsze czyta mama, narzeczony Mikołaj oraz przyjaciółka o pseudonimie Gryf, która bardzo dobrze wyłapuje nielogiczności (pozdrawiam :>). Mam też zwyczaj poprawiania w trakcie pisania oraz leżakowania opowiadania lub książki w celu późniejszych poprawek, o ile jest na to czas. Gotowy tekst najpierw uważam za genialny, po dwóch miesiącach za koszmarny, po roku za średni, a po dziesięciu latach, że jednak ujdzie i gdzieniegdzie ma nawet fajne kawałki, jak na twór z tak zamierzchłej przeszłości.

A:  Czy z którymś z bohaterów własnych utworów mogłaby się Pani zaprzyjaźnić, a może jest taki, który nie zyskałby Pani przychylności?

AJ: Bohaterowie z Farewell są trudnymi ludźmi, w niektórych przypadkach to chodząca patologia, ale można na nich polegać i można by się z nimi zaprzyjaźnić. Imp Hark z „Imponderabiliów” pożre psa sąsiadki, pewnie trochę śmierdzi, ale i tak mu to wybaczysz, bo jest uroczy i można go drapać za uchem. Paweł z „Ciasteczka dla Lorelei” to dupek, ale w charakterze kolegi z pracy można by go znieść. Krzysztof Podróżnik z Farewell, którego można poznać w „Powrocie do Port Sand”, jest człowiekiem niesłychanie zgodnym, spokojnym, przyjemnym – takim bratem łata. Łatwo go polubić, a potem się okazuje, że ma półboskie możliwości, jest dość nieprzewidywalny i nie ocenia świata w ludzkich kategoriach, więc może lepiej trzymać się z daleka.

No i jest jeszcze Vincent Thorpe, bohater powieści „Asystent czarodziejki”, którą teraz piszę. Miły, sympatyczny, trochę frajer. Jeśli zbierzemy w jednym miejscu grupę ludzi, to on pierwszy zaparzy herbatę i zrobi kanapki. Ten typ bohatera, którego przyjemnie wepchnąć kijkiem w bagno i patrzeć, jak próbuje wyleźć.

A:  Gdyby istniała taka możliwość, że może Pani porozmawiać, spędzić jeden dzień, a może nawet zaprzyjaźnić się z bohaterem literackim, kogo by Pani wybrała?

AJ:  Gandalf. Pozwala hobbitom takim jak ja czepiać się swojej poły i chociaż wrzuciłby mnie w jakieś niesamowite tarapaty, zobaczyłabym kawałek świata. W razie grubszych kłopotów zawsze są orły.

A:  Czy istnieje obiekt zazdrości, niedościgniony wzór, ktoś, komu chciałaby Pani dorównać (niekoniecznie w świecie pisarskim)? Jeśli tak, czy zdradzi Pani, kto to taki?

AJ:  To chyba niedobrze tak bezkrytycznie stawiać sobie za wzór jedną osobę, ludzie nie są doskonali i można się rozczarować. Natomiast istnieje wiele osób – autorów i nie autorów – od których staram się uczyć. Nie potrafię uczciwie wymienić wszystkich. I nie wszyscy są znani, czasami po prostu ja ich znam i szanuję za mądrość życiową. Gdybym miała dziś wymienić jednego znanego człowieka – bo jutro pewnie wymienię kogoś innego – to chyba Hokusai. Ostatni szkic, „Stary tygrys na śniegu”, namalował na kilka dni przed śmiercią, jako ponad stuletni staruszek nie chodzący o własnych siłach. Jeśli dam radę pisać jeszcze jako stuletnia staruszka, będę z siebie całkiem zadowolona.

A:  Jakie jest Pani największe życzenie?

AJ: Takie rzeczy zazwyczaj zachowuje się w tajemnicy. Rzeczywistość może usłyszeć i jak złośliwy dżinn, spełnić marzenie zgodnie z literą, lecz niezgodnie z jego duchem…

A:  I na koniec muszę zadać pytanie: czy w najbliższym czasie jest szansa na następne powieści Pani autorstwa? „Dom Wschodzącego Słońca” wyszedł już dość dawno. „Mandala” jest jeszcze ciągle w zapowiedziach, a trzeci tom jest w trakcie pisania. Czy wiadomo coś na temat terminu ich wydania? Czy planuje Pani jeszcze jakieś pełnowymiarowe dzieła?

AJ: Mandala czeka w czyśćcu wydawniczym od trzech lat. Najprawdopodobniej zostanie wydana w formie e-booka i zobaczymy, gdzie się da i co zrobię z trzecim tomem. Natomiast piszę w tej chwili powieść „Asystent czarodziejki”, w gatunku, który najlepiej chyba określić jako „science fantasy”. Czarodzieje, którzy zachowują się jak badacze, magia w użytku codziennym, a poza tym królowie, smoki, rebelie i zderzenie światów. Ogólnie – nieco lżejsza fantastyka niż Miasto Magów. Czeka na tę powieść wydawnictwo, o którym jeszcze nie mogę wspomnieć i pisze mi się tę książkę bardzo dobrze, toteż mam nadzieję, że skończę na wiosnę.

A: Dziękuję za udzielenie wywiadu i pozdrawiam!

AJ: I ja również dziękuję i życzę wielu przeczytanych książek!

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze