Wrzesień z Aleksandrą Janusz i prezent od autorki

Podoba się?

rok-z-polskimi-piorko Wrzesień ma tylko 30 dni i niestety, już się kończy. Końca dobiegają także nasze  spotkania z Aleksandrą Janusz w ramach Roku z polskimi autorami. Ale żeby osłodzić nieco smutki, Pani Aleksandra przygotowała dla nas na pożegnanie prezent. Jeśli jesteście ciekawi, co to takiego, zerknijcie poniżej.

Ową niespodzianką jest nigdzie nie publikowane opowiadanie, które mamy zaszczyt przedstawić.

Miłej zabawy!

Świat podwojony. Nadejście.

Uwaga: Bohaterowie niniejszego opowiadania są wyssani z palca. Ewentualne podobieństwo do osób rzeczywistych wynika stąd, że typy ludzkie w przyrodzie się powtarzają.

W początkach kwietnia śnieg wreszcie zaczął przeistaczać się w solankę. Stopniowo wydłużał się dzień, a mój kot rozmnażał się przez fragmentację plechy, zrzucając na dywan ilość kłaków wystarczającą, żeby złożyć z nich przynajmniej jedno kocię. Termin oddania artykułu zbliżał się powoli, acz nieubłaganie, a ja wciąż cierpiałam na syndrom białej kartki.
Bo tak właściwie to na co komu numer specjalny o epopejach fantasy. Wielotomowe twory zawierające obowiązkowego spadkobiercę z legendarnym mieczem (albo mocą, wszystko jedno) oraz złego lorda z mrocznej krainy były ostatnio modne w Polsce dwadzieścia lat temu. Pominąwszy Pottera, który realizował ten sam schemat, tyle że w szkole. Oraz jakieś Eragony i inne takie, których prawdziwi fani – tacy jak ja! – nie tykają nawet końcem bardzo długiego kija.
Naczelny jednak ostatnio zabrał się za Jordana, wychodząc ze słusznego założenia, że teraz może, skoro wreszcie istnieje komplet. Nie jestem pewna, jakim cudem, ale w ciągu miesiąca dobrowolnie zeżarł wszystkie czternaście tomów, z których każdy miał gabaryty książki telefonicznej oraz mniej więcej tak samo wartką fabułę. I przeżył. Co gorsza, dopadła go nagła tęsknota za latami młodości. Stwierdził mianowicie, że koło czasu się obróciło, heroiczne sagi fantasy znów są modne na Zachodzie i koniecznie trzeba tę modę do nas sprowadzić, a nasz miesięcznik zostanie cholerną forpocztą.
Miałam właśnie na tapecie projekt artykułu o zróżnicowaniu steampunku na podgatunki takie, jak dieselpunk, retrofuture, western steampunk, clockpunk, gaslamp fantasy itp. Wiedziałam, że będzie fascynujący. I bardzo nie lubię, gdy tak znienacka muszę zmienić wątek, a przecież składaliśmy magazyn tylko na dwa miesiące naprzód. Stąd pomysł naczelnego leżał mi średnio.
Lokalną bibliotekę odwiedziłam poniekąd właśnie dlatego, że skończyła mi się inspiracja. Od przełomu wieku żyję w świecie cyfrowym i prawie się odzwyczaiłam od badania źródeł metodą tradycyjną. Ale kiedy przestają działać odpowiedniki proustowskich magdalenek – herbata z kwiatem chabru, muffinki czekoladowe i czołówka Czarodziejki z Księżyca – uciekam się do umiejętności zdobytych w zamierzchłej prehistorii na rzecz szkolnej gazetki oraz olimpiad polonistycznych.
Mam wrażenie, że nawet w moim pokoleniu jestem już wyjątkiem, niczym ostaniec Puszczy Kampinoskiej. Kolega z redakcji nazywa biblioteki „składowiskiem ksiąg obmacanych” i jeżeli potrzebuje czegoś starego, w sensie starszego niż pięć lat, piraci z chomika.
Odkąd katalogi osiedlowych bibliotek znalazły się w sieci, zwykle dokonuję wstępnego rozpoznania przed wizytą. Ale nie tym razem. Nie miałam pojęcia, od której strony ugryźć temat, postawiłam więc na swobodną eksplorację. Potrzebowałam natchnienia, które najlepiej prosperuje w atmosferze nieprzewidywalności.
Biblioteka była tylko trochę bardziej przestronna niż moje M2 po prababci, gdzie w pełnej komitywie sąsiadowały ze sobą księgozbiory – PRLowski i mój własny, przy czym ten pierwszy był mniejszy nie z braku chęci babci, a raczej z powodu niskiej wydajności ówczesnego rynku wydawniczego. Mogłam się założyć, że mają tutaj po egzemplarzu wszystkiego, co uzbierała staruszka i jeszcze trochę podobnych dobroci.
Odruchowo zerknęłam na półki z nowościami. Jak zwykle rozdrapane. Ale przecież nie przyszłam dziś po nowości, tylko po książki z gołą babą na okładce, bo kategoria „heroiczne fantasy” nie istnieje w katalogach.
Księgozbiór fantastyczny upakowano gęsto w regałach z Ikei; dostępu do sporej części woluminów blokowała niska szafka z literaturą dziecięcą, przesunięta z braku miejsca przez innych czytelników. Nie wiadomo po co, w tym całym bałaganie, stała na niej doniczka z drzewkiem szczęścia i groziła, że w końcu spadnie komuś na głowę. Półki pięły się aż pod sufit, ale przewidziano rozwiązanie dla osób postury kompaktowej i dostawiono drabinę malarską.
Nie znalazłam jeszcze biblioteki, która by klasyfikowała fantastykę według podgatunków. W drodze wyjątku zdarza się podział na dziecięcą i dorosłą, dostatecznie losowy, aby znaleźć tomy jednego cyklu w obydwu działach albo w sekcji dziecięcej trafić na coś, co powinno zostać oznakowane etykietą „od lat osiemnastu”. Oznaczało to, że w celu odnalezienia tych wszystkich Eddingsów, Gemmelów i wczesnych Kayów musiałam się przekopać przez półki od Asimova do Zelaznego, i to bez pomocy Google’a.
Użyłam tego, co pełni u mnie funkcję muskułów i odsunęłam szafkę, po czym zrobiłam krótką przerwę na sapanie. Następnie wlazłam na drabinę, ostrożnie, bo skrzypiało mi w krzyżu, a moje BMI stawiało wyzwanie stabilności konstrukcji. Składowisko ksiąg obmacanych znalazło się w zasięgu moich rąk.
Wciągnęłam w płuca zapach kurzu i zmacerowanego papieru z rozpadających się tanich wydań. Zmięte okładki w pozagniatanych foliowych obwolutach odsłaniały kartki pożółkłe w kilka lat od publikacji, ze śladami herbaty, tłustymi plamami, a czasem notatkami na marginesach.
Wodziłam palcami po grzbietach, wychylając je z półki, gdy nie mogłam doczytać się tytułu. Był to najmniej efektywny sposób wyszukiwania czegokolwiek, sprzyjał jednak swobodnym przepływom skojarzeń. Trafiłam wreszcie w okolice Kaya i Kresa. Jednego przestano wydawać w Polsce, drugi w ogóle przestał pisać. Zdarza się, ale i tak poczułam się staro.
Między jednym a drugim trafiłam na wciśnięty w głąb, niezidentyfikowany wolumin. Wydłubałam go niemal odruchowo.
W pierwszej chwili nie byłam nawet pewna, co przedstawia okładka. Chyba dwoje młodych ludzi na tle zamku, chociaż konkretny obraz wyłaniał się dopiero po chwili skupienia, bo na okładce dominował kolor bladobłękitny z bladożółtym i odrobiną pomarańczowego, postacie nie trzymały proporcji, o perspektywie z litości nie wspomnę. Początek lat dziewięćdziesiątych. Drukarnia nie wyrobiła, użyto zezłomowanych maszyn prasy podziemnej, na stanowisku grafika zatrudniono ciocię Krysię nadużywającą nalewki babuni. Tytuł i nazwisko autora oczywiście dali na biało, żeby tym lepiej kontrastował z tłem. Zmrużyłam oczy. Martin. R. Kraal, „Dzieci świata podwojonego”. Ki czort?
Przekartkowałam. Heroiczne fantasy, bez dwóch zdań. Już na pierwszej stronie trafiłam na taką kalkę z angielskiego, że zęby mnie rozbolały, a kilka stron dalej mój sokoli wzrok, minus osiem dioptrii skorygowane denkami od butelek, wyłowił dwie literówki.
Może zbyt wiele czasu w Internecie spędziłam na wyśmiewaniu się z literackich prób Bogu ducha winnych dwunastolatek. Ale właśnie to mnie zachęciło. A co, przeczytam. Twarda będę.
Po powrocie do domu wyładowałam z plecaka stos książek i zabrałam się za to nieznane, przedziwne cudo.
Ocknęłam się o trzeciej nad ranem, z żalem zerkając na posłowie.
Wiecie, człowiek robi się z wiekiem cyniczny. Nie czyta polskich debiutów, bo wie, że i tak nic dobrego z nich nie będzie. Nie sięga po tytuły, które brzmią schematycznie – dziewięćdziesiąt procent z nich jest dokładnie takim schematycznym produkcyjniakiem, na jaki wygląda, a kto by tam dbał o pozostałe dziesięć? Zaczyna porzucać lektury, zniechęcony kilkoma błędami w tłumaczeniu albo niezręcznością językową. Tęskni za książkami idealnymi, które przeczytał bardzo dawno temu i nigdy do nich nie wrócił w obawie, że w rzeczywistości wcale nie były takie doskonałe.
Ale czasem zdarza się człowiekowi coś takiego. Trudnego do opisania. Wpada w ręce taka powieść, że wszystkie jej wady, bo każda ma jakieś, stają się nieistotne. I nawet gdyby świat się skończył, wszyscy ludzie na Ziemi popadli w nagły, druzgocący analfabetyzm, a pisarze powymierali i żadne nowe książki nie mogłyby już nigdy powstać, ta jedna wystarczy.
Oczywiście tylko na pewien czas.
„Dzieci świata podwojonego” były zbiorem opowiadań, o ile się orientowałam, luźno powiązanych z cyklem powieściowym. Ogryzkiem lub przystawką, w każdym razie przygrywką do właściwej opowieści. Wystarczyła jednak lektura zbiorku, abym nabrała pewności, że w cyklu znajduje się wszystko, czego mi trzeba. Do artykułu. I w ogóle. W obliczu nowej czytelniczej fascynacji obiekcje wobec heroicznego fantasy poszły się rozmnażać.
Chciałam dowiedzieć się wszystkiego o Martinie R. Kraalu.
Przyznam się bez fałszywej skromności, że kiedy już zaczynam polować na informacje, wychodzi ze mnie natura jastrzębia. Co prawda półślepego i z nadwagą, ale nie szkodzi.
Kwadrans później kilka szczegółów stało się dla mnie bardziej zrozumiałych, co nie znaczy, że wyjaśniłam sobie wszystko. Otóż tajemniczy autor był całkiem popularny na anglojęzycznym Zachodzie. Notkę na angielskiej wiki wypasiono poważnie. Kraal miał na koncie razem kilkanaście powieści i zbiorków, trzy nagrody Hugo i jedną Nebulę, ale sławę zdobył dopiero ostatnim, niedokończonym cyklem pt. „Świat podwojony”.
Pierwszy tom, pod wyżej wymienionym tytułem, ukazał się w ’87. Książka opowiadała o trójce przyjaciół, którzy wyjeżdżają na wakacje w okolice Wielkich Jezior i tam przenoszą się do równoległego świata. Powieść, która opierała się na przetrawionym pomyśle i zapowiadała zwykłe przygodowe fantasy, szybko przerodziła się w wielowątkową, kunsztowną epikę o znakomicie nakreślonej psychologii bohaterów. Kraal, doświadczony autor i wytrawny znawca gatunku, bawił się konwencją. Pojawiały się nawiązania do bolączek współczesnego świata, trafne, bardziej uniwersalne niż upolitycznione. Czytelnicy byli zachwyceni, krytycy najpierw profilaktycznie pokręcili nosami, żeby później przyłączyć się do chóru.
U nas się jakoś nie udało. Żadne wydawnictwo nie zajęło się Kraalem, może z powodu drogich praw autorskich, może z racji preferencji czytelniczych ówczesnych wydawców, bo prawdziwy marketing na przełomie dziejów jeszcze nie istniał. Miesięcznik, z którym teraz współpracowałam, robił nieśmiałe podejścia, puścił nawet kilka rozdziałów w odcinkach, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Zbiorek, który miałam w rękach, został bezczelnie spiracony. Amerykański wydawca w końcu się o nim dowiedział, przez co w ramach zabezpieczenia swoich interesów wysunął zaporowe żądania finansowe dotyczące legalnego wydania. A potem Martin R. Kraal zaginął w tajemniczych okolicznościach. Zanim zdążył napisać ostatni tom. I w związku z tym wszelką nadzieję na polskie wydanie szlag trafił.
Główna część sagi składała się z czterech woluminów: „Świat podwojony”, „Świat w ogniu”, „Pęknięte Imperium” i „Świt nad skałą”. Dwa następne tomy, „Powrót do świata podwojonego” i „Kołysanka dla Nirn”, stanowiły oddzielne opowieści. Legendarny tom siódmy, którego urywki krążyły do tej pory po konwentach, nosił roboczy tytuł „Nadejście” i według wszystkich zainteresowanych miał stanowić opus magnum autora.
Ilość fanowskich kontynuacji rozmnożyła się zatrważająco. Jak to bywa w podobnych wypadkach, największą popularność zdobyły postacie stopniowo wyłaniające się z drugiego planu w kolejnych tomach cyklu, zwłaszcza Mortensen, namiestnik miasta-fortecy Redan. Część fanfików powstała w czasach pre-Web 2.0; wydano je w fanzinach, po czym zeskanowano i wrzucono do sieci. Nie chciałam ich czytać; bałam się o swoje zdrowe zmysły, a poza tym najpierw wolałam dorwać cykl w oryginale.
Szybki rzut okiem na Amazon oraz Ebay sprawił, że dopadł mnie nagły atak skąpstwa. Tylko twarde wydanie? I po ile, na litość dowolnej siły najwyższej? Dobra, zamówię, niech mnie honorarium boli, ale zanim zarobię na wszystko, upłynie termin oddania artykułu.
Wersji elektronicznej nie uświadczyłam. Martin R. Kraal nie podpisywał nigdy zgody na ebooki, bo nie istniały, a rodzina nie rozszerzyła praw i w ogóle mimo zapotrzebowania coś było krucho z wydaniami po jego zaginięciu w ‘99, konflikt jakiś czy co. Sprawdziłam chomika, chociaż nie miałam najmniejszej ochoty płacić tym chytrym draniom. Nic, nada. Z kolei na zagranicznych torrentach prawnicy krzątali się bardzo pracowicie, więc jedyne, co udało mi się ściągnąć, to zawirusowana recenzja udająca plik z powieścią.
Nosz choroba.
Wreszcie Internet mi się skończył i doszłam do wniosku, że mogę sprawdzić tylko jedno, ostatnie źródło. Mojego naczelnego. Znał ludzi, którzy chcieli wydawać Kraala; przyjaźnił się z emerytowanym rednaczem. Ba, może sam kiedyś sprowadzał oryginały z zagranicy.
Sięgnęłam po telefon i wtedy uświadomiłam sobie, że dochodzi piąta. Było tak późno, że kot się obudził, zarejestrował moje odpępowienie od komputera i zaczął domagać się żreć. Cóż, sprawdzę rano. Tak gdzieś po pierwszej, bo później już nie, jak śpiewał wykonawca kiczowatego popu z epoki.

*****

– Kraal? A! Kraal! Świetnie! – w głosie naczelnego usłyszałam entuzjazm. – Koniecznie napisz. Podobno znakomity autor i szkoda, że u nas nieznany.
– Czytałeś? Może masz? – ożywiłam się.
– Nie. Przecież cykl jest niedokończony.
– Ale autor nie żyje i już nie dokończy. Nie przeczytasz, stracisz.
– Jordan też nie żyje, a Sanderson dokończył. Istnieją podobno jakieś dzieci, ktoś kiedyś poskłada do kupy ten siódmy tom. Ja cierpliwie poczekam.
Na taki argument nie znalazłam riposty.
– W takim razie potrzebuję naszego rocznika z 1991. Drukowaliśmy wtedy fragmenty pierwszego tomu…
– Identyfikacja z firmą jest rzeczą pożądaną, ale myśmy nie drukowaliśmy, tylko chodziliśmy do szkoły podstawowej – przypomniał naczelny. – Poza tym nie mam tych roczników. Przy zmianie siedziby wszystko trafiło do magazynu, mógłbym poprosić panią Basię, żeby odkopała, ale chyba szybciej będzie jak pójdziesz na Koszykową.
A zatem punkt czternasta przeszłam pod arkadami oddzielającymi Plac Konstytucji od ukrytej w cieniu ulicy Koszykowej. Bliskość biblioteki z daleka zdradzała grupka studentów przesiadujących na ławeczkach w pobliżu kawiarni na Placu niczym stadko gołębi. Różnica polegała na tym, że student zostawia niedopałki, a gołąb co innego. Jednakowoż tłumów nie spostrzegłam. Do sesji daleko.
Minęłam bramę wysmarowaną grafitti, kamienicę objętą rusztowaniem i opatrzoną żółtą kartą budowy; wejście znalazłam tam gdzie zwykle, zaraz przed brzydkim aluminiowym płotkiem, chroniącym bliżej nieokreślone rozkopane wądoły przed studentami. Wielki plakat za oknem obwieszczał, że biblioteka właśnie przechodzi przebudowę za wielką kupę unijnej forsy, ale na razie nie dostrzegłam szczególnych zmian. Na dole dodali trochę komputerów, pozmieniały się układy sal, lecz nad szatnią wciąż wisiała ta sama kartka upominająca czytelników o konieczności zabrania ze sobą ważnych drobiazgów (odmalowana z szablonu gdzieś tak w latach ’60), wszędzie pachniało starym papierem, a piętro zapełniały muzealne okazy ksiąg i katalogi w starych, żółtawych szafkach. Zapewne niedługo to wszystko miało zniknąć i na myśl o nowoczesnej Bibliotece odczuwałam mniej więcej taki sam entuzjazm, jak kot, któremu starą, podrapaną i przeżartą amoniakiem kuwetę chcą wymienić na nowiuteńką, z krytym dachem i wkładką antyzapachową.
Nie, nie nachodziła mnie ochota, aby wysiusiać się na wykładzinę. Ale sami rozumiecie.
Jak zwykle poszło sprawnie. Kilkanaście lat temu musiałabym spędzić godzinę nad papierowymi katalogami, przeglądając sygnatury kartka po kartce. Jednak cyfryzację dawno zakończono, a katalog wrzucono do sieci; toteż sygnaturę miałam już wypisaną i mogłam w pełni przygotowana udać się na miejsce. Niestety, rocznik naszego czasopisma nie został przeznaczony do wypożyczania. Pozostawało przeczytać na miejscu lub zrobić odbitki, tymczasem ksero na Koszykowej zawsze kosztowało grube miliony.
Dopełniłam formalności, zdałam karteczkę z sygnaturą i zasiadłam w czytelni księgozbioru podręcznego.
Lubię tę salę. Jest jasna i chłodna, ma biurka koloru blond, wygodne czerwone krzesełka i sterty książek w wolnym dostępie, poumieszczanych na eleganckich regalikach – drewnianych, metalowych i takich pół na pół, każda odmiana w innej barwie. Słowem nic nie pasuje do niczego, ale wszystko wygląda swojsko. Całość najbardziej przypomina szkolną świetlicę. Ma to swoje wady – współczytelnicy są na widoku jak uczniowie w klasie, żadnej intymności. Ale i zalety – biurka się nie lepią, a człowiek nie ryzykuje utraty wzroku przy pracy.
Dziś było trochę pustawo. Przez krótką chwilę żałowałam, że nie wzięłam laptopa, aby skrócić sobie czas oczekiwania, ale szybko odezwały się instynkty jastrzębia książkowego. Sięgnęłam po „Historię ubiorów” Gutkowskiej-Rychlewskiej (skopiowałam z niej jeden XIX-wieczny wykrój i do tej pory próbuję się zorientować, jak to uszyć na mój rozmiar) oraz słownik mitologii celtyckiej (kręci mnie Cúchulainn, kiedyś napiszę o nim romans paranormalny). I czekałam. Po jakimś czasie na biurku wylądowała gruba księga. Dwanaście numerów czasopisma w szarozielonej marmurkowej okładce wiązanej na parciane sznureczki, made by anonimowy introligator.
Otworzyłam.
I tutaj nastąpił wstrząs – na pierwszej stronie złożono autograf dedykowany naszej redakcji. M.R.Kraal, jak w mordę strzelił, dżizas kurde krajst, skąd to się tutaj wzięło?
Dłuższą chwilę gapiłam się na zamaszysty podpis złożony piórem i frywolny kleks w miejscu kropki. Kiedy wreszcie ocknęłam się z osłupienia, zauważyłam, że spod okładki wypadł na biurko liść. Skórzasty, lśniący; jakby pozłacany. Ostrożnie ujęłam go w palce. Wydzielał gęsty, korzenny zapach, podobny do goździków i cynamonu. Na opuszce kciuka i palca wskazującego zostało mi trochę złotawego wosku, ale barwa nie zeszła z liścia; był w stu procentach naturalny. I chyba – nie, niemożliwe – rozpoznawałam gatunek.
Otóż przyzwoita posttolkienowska epopeja fantasy, oprócz spadkobiercy z mieczem i mrocznego złego, obfituje w charakterystyczne detale. Na przykład fantastyczny metal, czyli odpowiednik mithrilu, żeby bohaterowie mogli zabijać smoki i robić fikołki w pełnej zbroi. Zazwyczaj jest lekki, wytrzymały, drogocenny, magiczny i w ogóle ma wszystkie cechy tolkienowskiego mithrilu, tylko inaczej się nazywa. W „Świecie podwojonym” nie pojawiał się fantastyczny metal, za to istniały fantastyczne drzewa, czyli odpowiedniki tolkienowskich mallornów. U Kraala nosiły nazwę tellurianów. Przywiezione z zaginionych rajskich lądów, rosły wyłącznie na ziemi wypełnionej dobrą energią. Czy jakoś tak.
Wpatrywałam się w liść jak we wrota do innego świata. Opuszki palców pociły mi się z wrażenia. Dopiero po chwili mnie olśniło i odetchnęłam z mieszaniną rozczarowania i ulgi. Otóż zagadka miała banalne rozwiązanie. Martin R. Kraal użył prawdziwej rośliny jako pierwowzoru tellurianów, opisał kształt, barwę i woń liści. To nawet nie musiało być drzewo, a egzotyczny krzaczek ozdobny, trudny do rozpoznania dla laika. Przed wyjazdem w trasę Kraal szedł do ogródka i zrywał garść liści, a potem wkładał do książek z autografem (tylko dla wybranych – trudno oczekiwać, aby pisarz podróżował z workiem liści pod pachą). A ja wzięłam poważnie pisarską fantazję, jak jedenastolatka oczekująca wezwania do Hogwartu.
Moje rozczarowanie trwało krótko. Liść był fałszywką, ale autograf wyglądał na autentyczny. Przetarłam okulary, zamknęłam i otworzyłam książkę – a on nadal bezczelnie widniał tuż pod wstępniakiem, obok spisu treści. Chromolić Hogwarty tego świata. Znalazłam się u progu równie fascynującego odkrycia.
Złapałam komórkę, wymknęłam się na korytarz i z tupotem zbiegłam na parter.
– Hej! Czy ty wiesz, że na Koszykowej mają egzemplarz z autografem? Naszym! Znaczy dla nas! Dla nas autografem!
– Co? – w pierwszej chwili naczelny nie zrozumiał. – A! Mówisz o Kraalu? Hm. Faktycznie, może daliśmy starsze roczniki w depozyt, mieli je przecież cyfryzować. Ale to jeszcze nie za mojej kadencji. Musiałbym zapytać pani Basi.
– Pies gryzł depozyt! – kilka osób rzuciło mi nieżyczliwe spojrzenie. – Kraal był w Polsce! Cichaczem! Jak Iron Maiden! Albo ktoś pojechał do Kraala! I ja o niczym nie wiem!
– Żadnym cichaczem, tylko w ramach trasy koncertowej i oglądało ich tak z piętnaście tysięcy luda. Za to cichaczem wpadli na wesele i ich nikt nie rozpoznał. Nawet nie grali swoich kawałków, żeby nie wypłoszyć weselników. Tylko…
No masz ci los, co ja znowu wywołałam.
– Tak, wiem. Up the Irons. Skup się! Martin. R. Kraal.
– No tak. Wiesz co? Jutro do redakcji wpada W. Zapytaj go. Jeśli ktoś wie, co się wtedy działo, to właśnie on. Kto wie, może nawet ma pierwszy tom w oryginale, w końcu wtedy wszystko tłumaczył osobiście, razem z A. Poza tym przeczytaj co masz przeczytać, albo skseruj co masz skserować i przynieś, może się przydać.

*****

Redaktor W. był wąsaty, brzuchaty i miał w sobie coś nieuchwytnego, co na pierwszy rzut oka pozwalało go zidentyfikować jako podgatunek mężczyzny należącego do tak zwanego starego fandomu. Może to był poplamiony kołnierzyk i pożółkłe od papierosów paznokcie, a może ogólna, lekko niezdrowa aparycja połączona z niewzruszoną pewnością siebie i niewątpliwą elokwencją. On był tam, gdzie wykuwała się polska fantastyka, a jej prehistoryczni fani, obrośnięci w brody, czarne swetry i okulary w grubych plastykowych oprawkach, wojowali z Systemem zgodnie z dewizą, że tani długopis i pewna doza procentów są silniejsze, niż miecz. Rzeczony System raczej to olewał, co im nie przeszkadzało czuć się bardzo bohatersko – tym bardziej, im więcej procentów.
Redaktor siedział przy biurku. Było to dokładnie to samo biurko, które zajmował od niepamiętnych czasów jeszcze w starej siedzibie redakcji, solidny mebel z pełnego drewna, przed kilku laty starannie odświeżony i polakierowany. Od tamtej pory W. przeszedł na emeryturę, co znaczyło tyle, że przekazał stanowisko naczelnego obecnemu naczelnemu, a sam zajął się projektami pobocznymi, czyli nibynóżkami czasopisma w postaci kwartalnika i okazjonalnych numerów specjalnych. Swoje miejsce pracy, razem z biurkiem, nieprzyzwoicie wielkim laptopem oraz półkami, z których wysypywał się podręczny zbiór literatury, oczywiście zachował.
A mnie się to wszystko filtrowało przez nieprzespaną noc, wypełnioną lekturą pierwszego tomu „Świata podwojonego”. Niby nic, takie fantasy, autor nie zdążył się nawet dobrze rozkręcić, zanim skończyły mi się kartki. Ale przed oczami miałam mgłę, myślałam składnią bohaterów Kraala, w staruszce spotkanej w autobusie rozpoznałam Wiedzącą z Wioski na Ugorze, a zamiast przez poczerniały od smogu Mokotów szłam do redakcji przez niekończący się spalony las. I cholera mnie ciskała, że tom urywał się w połowie.
– Mam do ciebie sprawę…
– Aaa! Tak, tak, wiem, już słyszałem. Martin R. Kraal – powiedział redaktor. – Osobiście nie przepadam za fantasy, to A. chciał go drukować. Pierwsze dwa odcinki w ogóle tłumaczył z francuskiego.
– …?
– Kolega przysłał mu „Świat podwojony” z Paryża, jeszcze w ’89. Paczka siedziała na granicy dwa miesiące, a kiedy wreszcie trafiła do adresata, książce rozchodził się grzbiet. Może jesteś za młoda, żeby pamiętać, ale…
Następne pół godziny upłynęło na anegdotach luźno związanych z tematem. Pouczono mnie, jak przemycać dziecięce buty przez granicę niemiecko-polską (pod czapką założoną na głowę) i jak wprawić celników w dobry nastrój (na zadane groźnym tonem pytanie „Marihuana, haszysz, kokaina?” można zaśpiewać „Nic nie zastąpi lektury dzieł Lenina”). Dostałam długą listę autorów z problemem alkoholowym, a także instrukcję, jak zrobić pirackie tłumaczenie zachodniego komiksu uprzednio piracko przetłumaczonego na serbski, bez znajomości języka serbskiego. Dowiedziałam się, że lepiej nie sprowadzać kaset magnetofonowych paczką ze Stanów, ponieważ zostaną rozmagnesowane na lotnisku. Oraz, że kupiony w NRD duży Fiat po stłuczce, która trwale zaplombowała przednie drzwi od strony pasażera, jest obiektem godnym pożądania i wywołuje falę sąsiedzkich donosów.
Wszystko to było niezwykle fascynujące.
– No dobrze – udało mi się wreszcie dojść do słowa. – Ale mówisz, że poza tymi dwoma odcinkami resztę A. przekładał z oryginałów? To znaczy, że gdzieś masz angielskie wydanie?
– Jasne, przecież Basia przywiozła ze Stanów – powiedział W., jakby to się tłumaczyło samo przez się. – Trzy tomy, tyle wtedy ich było. Dwa komplety, dla redakcji i dla siebie.
Wdech. Wydech. O rany.
– Czy wiesz może, gdzie…
– O tutaj.
I redaktor wskazał na półki nad swoją głową.
Spojrzałam. Miałam kiedyś francuską znajomą, która używała sformułowania „bordelique” i mniej więcej to działo się na półkach. Zgrokowałam pieprznik. Niezawodny instynkt, wyostrzony lekturą połowy pierwszego tomu, szybko naprowadził mnie na rząd okładek ze znajomym nazwiskiem na grzbiecie. Namacałam. Miały okładki pobielałe na kantach, zmechacone po wierzchu od noszenia w torbach i plecakach.
– Na Koszykowej leżą nasze roczniki – powiedziałam, wodząc palcami po ilustracjach; piórko i akwarela, tłoczone litery. Musiała to być edycja któraś z kolei i na pewno istniał wariant z tą samą grafiką w twardej oprawie. – W tym z ’91 jest podpis Kraala. Znaczy, że…
– Robił tournée po Europie. Udało nam się namówić go do wizyty w Polsce, bo się dowiedział, że są u nas jeziora. Miał hopla na tym punkcie. Posiedzieliśmy parę dni na Mazurach, potem dawał autografy w Warszawie, a na koniec pojechaliśmy jeszcze nad Zalew Zegrzyński, gdzie się trochę zalewaliśmy.
– Podpisał i wetknął złoty liść między okładki?
– Jaki liść? A! Tak, pamiętam. Rzeczywiście było coś takiego. Wsunął po jednym w numer czasopisma i w każdy z kompletów książek.
– Przywiózł ze Stanów specjalnie na tournée? Co to właściwie było?
– A bo ja wiem, nie znam się. U nas nazrywał. Przyznam ze wstydem, że kiedy nas zmorzyło, Kraal wybrał się na samotną wycieczkę po ośrodku nad Zalewem. I to przyniósł.
Tego się nie spodziewałam. Też się nie znam na botanice, ale skoro to cudo rośnie w Rynii, może warto je zidentyfikować. Zasadzić sobie w doniczce. Bądź co bądź…
– Przypomina…
– Wiem, co przypomina, powiedział nam przecież. Że nie spodziewał się tutaj znaleźć telluriańskich liści. Nie wychodził z roli, nie mówił, co to naprawdę jest – redaktor machnął ręką. – Może A. coś by o tym wiedział. Wróciłem wcześniej; on został do niedzieli i potem odprowadzał go na lotnisko.
Zapadła chwila ciszy. A. nie żył już od kilkunastu lat.
– I wiesz co? Zapamiętałem taką rzecz, może ci się to przyda do artykułu – zamyślił się stary redaktor. – A. wrócił do redakcji w jednym z tych swoich nastrojów. Blady, z włosem rozwianym, do wieczora snuł się jak zagubiona dusza, nie mógł się na niczym skupić. I wreszcie powiedział tak: wiesz co, gdyby ten facet, Kraal, nie istniał, trzeba by było go wymyślić.
– Wyjaśnił coś więcej?
Redaktor wzruszył ramionami.
– Parę razy zaczynał. Chyba chciał napisać o tym opowiadanie. W końcu jakoś nam to umknęło.

*****

Ponieważ nie jestem superwoman i kiedyś muszę spać, a także jeździć na uczelnię, gdzie zajmuję się formowaniem intelektualnej elity narodu, przeczytanie trzech tomów w oryginale zajęło mi całe pięć dni. Miałam wrażenie, że zajęcia były trochę nieskoordynowane, lecz uznałam, że jak studenci będą chcieli, sami się nauczą. Zresztą uczciwie ich ostrzegłam, że materiał pojawi się na kolokwium.
Tymczasem artykuł wystartował jak rakieta. Oprócz materiałów z sieci, które potrafi znaleźć każdy głupi, miałam przecież unikatowy koloryt lokalny. Komponowałam, klepałam w klawiaturę, oskrobywałam z nadmiaru słów. Napisałam tak ze dwie trzecie tekstu, po czym wydarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, w końcu trafiłam na opór. Dotarłam do akapitu, który kasowałam i kształtowałam na nowo z dziesięć razy, zanim wreszcie przyznałam sama przed sobą, że dobra passa się skończyła. Podejrzewałam, że zebrałam za mało informacji. Ponadto zaczynało we mnie kiełkować przekonanie, że nie dokończę artykułu, dopóki się nie dowiem, gdzie urywał się cykl.
Po drugie, kiedy przewróciłam ostatnią stronę „Pękniętego Imperium” i nieco ochłonęłam, dokonałam kolejnego odkrycia. Otóż między kartki a okładkę zatknięto zdjęcie.
Czworo osób – względnie młodych, szeroko uśmiechniętych, ubranych w śmieszne niemodne bluzy. Rozpoznawałam redaktora W. oraz panią Basię z okularami typu „kocie oczy” i włosami przyciętymi na pieczarkę. Pozostałych dwóch mężczyzn nigdy wcześniej nie widziałam, ale z pomocą przyszedł mi Internet. Chudy, marzycielski A., nieco starszy niż pozostali, o długich palcach i subtelnej twarzy wieszcza. Oraz facet, który był jego całkowitym przeciwieństwem – wielki, barczysty, bardziej w typie drwala, niż pisarza. Martin R. Kraal.
Cała czwórka opierała się o taras domku letniskowego; pani Basia pozowała przy schodkach z zalotnie przechylonym biodrem. Z tyłu, na ścianie, widniała tabliczka z numerem chatki.
Trafiłam na diament. I w dodatku wiedziałam, jak go oszlifować.

*****

Pani Basia budzi we mnie skojarzenia z hinduskim bogiem Śiwą. Kiedy ją dłużej obserwuję przy pracy, zaczynam dostrzegać dodatkowe ręce. Czekałam ponad kwadrans, aż będzie mogła poświęcić mi trochę uwagi; przez ten czas skompletowała miesięczną listę płac dla autorów, pomogła w redakcji trzech artykułów i wydrukowała świeżo pozyskane zagraniczne opowiadanie na czerwiec. O ile dobry redaktor naczelny dysponuje wyobraźnią, która pomaga mu snuć ambitne plany, o tyle dobry sekretarz redakcji ma zmysł praktyczny, który pozwala te plany realizować.
Wreszcie Basia odwróciła się w moją stronę. Nie wiadomo, kiedy zmaterializowała przede mną tabliczkę gorzkiej czekolady. Skubnęłyśmy sobie po kosteczce. Potem wydobyłam z plecaka cztery tomy „Świata podwojonego”. Oraz zdjęcie.
– Ooo! Skąd to wzięłaś?
– Było w książce.
– Przypominam sobie – pani Basia przyglądała się fotografii. – Miało pójść do artykułu promocyjnego, przed polską edycją, ale agent zerwał z nami umowę. Z powodu piratów.
– Nawet znalazłam ten zbiorek.
– Koszmarnie zredagowany, prawda? – wskazała na zdjęcie. – Popatrz. Widzisz, jaki W. był kiedyś piękny i młody? A ze mnie niezła laska. No no no.
– Czy to są Mazury?
– Nie, Rynia. Nad Zalewem Zegrzyńskim, ośrodek Budowlanych. Moja siostra nadzorowała budowę metra, więc nam załatwiła. Piękne domki.
– Czy ten ośrodek jeszcze istnieje?
– Chyba tak. Podobno go zmodernizowali. Dlaczego pytasz?
– Chciałabym znaleźć tę chatkę. Mieć zdjęcie do kompletu. No wiesz, cała historia.
Pani Basia roześmiała się dźwięcznie.
– Wciągnęło cię, co? Stary niedźwiedź, trzeba przyznać, że umiał pisać. Chciałabyś przeczytać cały cykl?
Energicznie pokiwałam głową.
– Przyniosę ci jutro z domu. Ale ostrzegam, możesz chcieć poprzestać na „Świcie nad skałą”. Tam jest przynajmniej zakończenie, epilog i wszystko.
– A co, pozostałe są słabe?
– Wręcz przeciwnie – Basia pokręciła głową. – To Książki. Dużą literą. Książki. Tylko, że… Nie wiem, czy bardziej żałuję faceta, czy tego, co mógł jeszcze napisać.
Przez kilka minut w grobowym milczeniu pożerałyśmy czekoladę.
– Jaki był Kraal?
– Dziwny.
Uniosłam brew.
– Znaczy? W jakim sensie?
Milczała przez chwilę. Potem wzruszyła ramionami. Nie wytrzymałam.
– Dziwny! Ja także jestem dziwna, nawet bardzo. Z nikim dziwniejszym ode mnie się pani nie spotka. Naczelny jest dziwny. Redaktor W. jest dziwny. I pani, pani Basiu…
– Dobrze, dobrze – zamachała rękami w obronnym geście. – Przestań cytować. Poddaję się.
Uśmiechnęłam się niewinnie. Moja rozmówczyni westchnęła.
– Pisarz, który opowiada o swoich książkach nie jest dziwny – zaczęła. – Wszyscy tak robią. Nie wiem, jakim cudem równocześnie chodzą, jedzą i piją. Przecież twórczość musi im zajmować całą moc obliczeniową procesora.
– Dostali sprzęt wysokiej klasy – podsunęłam. – I podkręcają go kofeiną.
– Wiem – machnęła ręką. – Obserwowałam ten gatunek przez wiele lat.
– Kraal nie opowiadał…?
– Nie opowiadał. Umiał siekać pieńki na szczapy do kominka. Łowić ryby. Wykopywać dżdżownice na przynętę. Ugotować rosół z wrony, podobno. Rozróżniać gatunki ptaków i roślin, nawet tych europejskich. Podnieść samochód.
– Jak to…
– No, może tylko malucha. Zabuksował się w błocie. Kraal podniósł go za tyłek i wypchnął…
Na chwilę mnie zatkało. Kaszlnęłam.
– Czekaj, ale W. niczego takiego nie sugerował.
– W. zna encyklopedię na pamięć, ale nie zauważyłby, gdyby jego własna żona ufarbowała się na fioletowo. Jeden jedyny raz, kiedy Kraal niepytany wspomniał o swojej książce, to wtedy, gdy przyniósł telluriańskie liście. Chcesz znać moje zdanie? Myślę, że cykl jest taki dobry, bo on połowę z tego przeżył. Ameryka to wielki kraj, można tam znaleźć dzikie ostępy, zwłaszcza w okolicy Wielkich Jezior. Pewnie siedział w swojej chatce przez pół roku bez kontaktu z żywą duszą, pisał kolejny tom, rąbał drwa, pływał po jeziorze, jeździł konno i nie wiem, kozy doił. Może nawet nie miał elektryczności. Na Mazurach zaraz chciał iść na grzyby. Słyszałaś kiedyś o Amerykaninie, który zbiera grzyby?

*****

W sobotę rano siedziałam już w podmiejskim autobusie. Kiedyś, kiedy jeździliśmy nad Zalew na wakacje z rodzicami, do wyboru mieliśmy małego fiata albo PKS. Rynia znajdowała daleko poza Warszawą, a wyjazd w tamte okolice – przynajmniej dla pięcioletniej mnie – był całą wyprawą. Od tamtej pory miasto się rozrosło i wypuściło macki w postaci dodatkowych środków transportu, a moja skala czasoprzestrzenna zmieniła. Dojazd na uczelnię zajmował mi godzinę. Podróż na stację metra Marymont trwała nawet krócej, a dodatkowa godzina w żółto-czerwonym busie, identycznym jak te, które krążyły po całym mieście, nie stanowiła dużej różnicy.
Prawdę mówiąc trochę mnie to zaskoczyło. Podmiejską linię 705 odkryłam poprzedniego dnia w Internecie. Przygotowując się na stada dzikich i groźnych ludzi grasujących poza miastem, zabrałam parasolkę typu zaczepno-obronnego, gaz pieprzowy, składany nóż (który zazwyczaj służy mi do otwierania konserw) i plecak pełen kanapek. Założyłam górskie buty, turystyczną kurtkę i czapeczkę i w ogóle wyglądałam, jakbym wybierała się w trasę na Skrzyczne. Spodziewałam się jechać co najmniej pospołu z ogorzałymi robotnikami i babami wożącymi kosze jaj. Tymczasem dookoła siedzieli głównie wracający do domu studenci. Niektórzy nawet czytali. Poszłam za ich przykładem i wyciągnęłam z plecaka „Kołysankę dla Nirn”.
Śnieg roztopił się do reszty; najwyższa pora, jako że kończył się drugi tydzień kwietnia. Szyby zasnuły się drobną mżawką. Świat znikł za książką. Czytam szybko, więc czas spędzony w autobusie rozciągnął się w miesiące bitew, podróży, starożytnych zagadek i dylematów, które stanowiły o kształcie całego uniwersum. Gdy wreszcie wyłoniłam się zza kart, dla świata na zewnątrz minęła godzina; dla mnie prawie rok. Zatraciwszy się w książce, byłam jak bohaterowie książek Kraala, jak dzieci w Opowieściach z Narni, jak mityczni herosi, których zmylił czas w krainach bogów i faerie. Zeskoczyłam ze schodków autobusu rześkim krokiem wytrawnego podróżnika, a potem musiałam zrobić kilka skłonów, bo coś pyknęło mi w kręgosłupie.
Ośrodek Budowlanych po prywatyzacji nazywał się Promenada i tak naprawdę znajdował się nie w Rynii, a przylegających do niej Białobrzegach. Mimo wczesnowiosennej pory nie był zamknięty; dowiedziałam się, że w głównych budynkach, gdzie mieściły się hotele i restauracja, organizowano konferencje, wesela i tym podobne zabawy ludowe. Zapłaciłam kilka złotych portierowi przy budce; przepuścił mnie przez szlaban do środka.
Nastawiłam się na poszukiwania domku, w którym przed laty odpoczywała redakcja. Przedreptałam główną ścieżką, popatrując na lśniące, białe budynki, równiutkie żywopłoty i nieco oklapły po zimie trawnik. Na parkingu stała między innymi limuzyna z balonikami, a po tarasie pierwszego bloku krążyło kilku bardzo zmęczonych panów w garniturach. Jak bym się nie oglądała, nigdzie nie widziałam ani chatek, ani prowadzących do nich drogowskazów. Za to kilka osób z ochrony obejrzało się za mną, zapewne zastanawiając się, dlaczego pomyliłam Zegrze z Beskidami, i po co mi taka olbrzymia parasolka. Zaczynałam czuć się głupio. Postanowiłam więc to uczucie pogłębić, zasięgając informacji w recepcji.
Miejsca takie jak to wymykają się wszelkim opisom, a to dlatego, że każde wygląda podobnie. Neutralne kolory, mnóstwo lampek. Recepcja błyszczy, lustra błyszczą, kanapy w holu błyszczą. Nawet ludzie błyszczą, a natężenie połysku jest wprost proporcjonalne do ilości gwiazdek. Coś takiego we własnym domu można osiągnąć tylko za pomocą obsesyjno-kompulsywnej gospodyni napędzanej amfetaminą. Równocześnie, z powodów trudnych do określenia, wszystkie te lśniące sprzęty – nawet jeśli nie noszą śladów zużycia – przywodzą na myśl sfatygowaną wystawę sklepu meblowego. Hotele są bezosobowe w takim stopniu, w jakim domki letniskowe bywają wyposażone w, hm, charakter. Kilka służbowych podróży i wszystkie zlewają się w jeden wzór.
Do błyszczącej recepcji pasuje określony typ człowieka – gość w stroju galowym lub służbowym, zazwyczaj na mniejszym lub większym kacu. Nie pasuje natomiast szeroka baba w turystycznym przyodziewku, taka jak ja.
– W czym mogę pani pomóc?
Recepcjonistka była młoda i wyglądała jakoś znajomo. Nie potrafiłam sobie jednak przypomnieć, gdzie już ją wcześniej widziałam. Może też wpisywała się w hotelowy wzór. Postanowiłam, że nie opowiem jej o Kraalu – historia była zbyt skomplikowana, w dodatku dawno minęły czasy, kiedy słowa „jestem z gazety” otwierały wszystkie drzwi – teraz każda, nawet bezpłatne tygodniki osiedlowe, miała takich czy innych wrogów. Wybąkałam coś o starym Ośrodku Budowlanych i wakacjach w dzieciństwie spędzonych z rodzicami w domku – jeśli pominąć detale, nawet za bardzo nie skłamałam.
Rozłożyła ręce.
– Bardzo mi przykro, ale nie mamy już żadnych domków letniskowych. Rozebrano je dawno temu. Przepraszam.
No tak. Mogłam się tego spodziewać. Po latach eksploatacji chatki zapewne rozpadły się same i wystarczyło dokończyć dzieła. Westchnęłam.
– Aha. A co w takim razie znajduje się w miejscu domków?
– No, polana.
– Po prostu polana?
– Tak, Polana. Oraz Las.
Usłyszałam te duże litery. W świecie tej dziewczyny istniała najwyraźniej tylko jedna polana i tylko jeden las, a przynajmniej one były najważniejsze, jako nieodłączna część jej życia i pracy.
– Tylko polana i las…?
Zdziwiła się, że się dziwię.
– Jest jeszcze Country Saloon w stylu kowbojskim i grill bar w forcie – dodała z namaszczeniem.
– W czym?
– No w forcie. Wojskowym.
– Prawdziwym?
– Nie – odparła z powagą. – Wybudowanym.
Popatrzyłam na tę minę pełną satysfakcji i trybiki wreszcie zaskoczyły.
– Przepraszam, czy pani chodziła do mnie na wykłady w zeszłym semestrze? Kojarzę panią z uczelni, ale nie jestem pewna…
Zmieszała się.
– No, byłam na egzaminie…
– Pamiętam.
Zmieszała się jeszcze bardziej. – Czy jeszcze czegoś pani potrzeba?
Mam wrażenie, że widać po mnie było rozczarowanie. Nie istniały już żadne domki. Przyjechałam na próżno. A przydałoby się dobre, podsumowujące zdjęcie. Chyba, że…
Wyciągnęłam liść.
– Rodzice przechowali to w książce. Czy wie pani może, gdzie teraz rosną takie drzewa albo krzewy?
Wzruszyła ramionami.
– No… w Lesie.
– Ooo – ucieszyłam się. Wreszcie jakiś promyczek nadziei. – A czy mogłaby pani mnie do nich zaprowadzić?
– Ale ja ich nie widziałam, proszę pani. Ale jeżeli coś rośnie, to na pewno w Lesie.
Przyjrzałam się mojej byłej studentce. Nie wyglądała na osobę, która potrafi choćby odróżnić borówkę od żurawiny. I tyle, pomyślałam sobie. Opowieść o Kraalu okazała się niedokończona. Pokonał ją czas, podobnie jak cykl o Świecie podwojonym. Cóż, przynajmniej zebrałam dość materiału na dobry artykuł. Prawdziwy, pełnokrwisty reportaż, w dodatku z melancholijnym epilogiem. Starałam się wykrzesać z siebie odrobinę zawodowej dumy, ale mi nie szło.
I wtedy rozległ się głos.
– Ja wiem, gdzie to rośnie.
Odwróciłam się. Za mną stała starsza pani w uniformie sprzątaczki. Może zresztą nawet nie taka starsza, tylko dobrze uwędzona, bo papierosy czuło się z daleka. W dłoniach dzierżyła mop, niczym atrybut męczeństwa.
– Mogę pani pokazać – powiedziała tonem autorytetu. – Tylko proszę mi najpierw przyrzec, że to nie jest żadna marihuana ani kokaina.
Z trudem powstrzymałam się od zaśpiewania piosenki przytoczonej przez redaktora W.
– Nie jest – powiedziałyśmy równocześnie, ja i recepcjonistka.

*****

Przedzierałyśmy się przez leśny gąszcz. To znaczy ja się przedzierałam, bo sprzątaczka, chuda i drobna nawet w pikowanej kurtce, po prostu odgarniała gałęzie. No dobrze, i nie przesadzajmy z tą gęstwiną. Sosnowy lasek wokół ośrodka został zasadzony przez pracowników Lasów Państwowych i przez pierwsze kilkanaście lat istnienia pielęgnowano go dość starannie, między innymi wycinając zbędne drzewka. Później wyrosło mu drugie piętro roślinności, to znaczy nieco leszczyny, ale bez przesady. W dodatku o tej porze roku wszystko jeszcze było łyse.
Zeszłyśmy ze ścieżki i brodziłyśmy w warstwie przegniłych liści. Sprzątaczka, kiedy tylko się zorientowała, że faktycznie ciekawi mnie przeszłość ośrodka, zaczęła nadawać jak najęta. Niestety brakowało jej daru opowiadania, a może i szerszych zainteresowań; zdobyłam bardzo dużą wiedzę na temat utrzymywania porządku przez dawnych i obecnych gości. Porównanie wypadało na niekorzyść tych drugich.
Po dziesięciu minutach kręcenia się w kółko wreszcie znalazłyśmy telluriańskie liście. Gdyby mi ich nie wskazała, nawet bym nie zauważyła. Tajemnicza roślina okazała się nie majestatycznym drzewem, nawet nie krzewem, ale dość rachitycznym pnączem, owiniętym wokół młodego dąbczaka. Kilka złotych listków smętnie zwisało ze zdrewniałej łodyżki. Tu i ówdzie pojawiły się już jasnożółte pączki.
Sięgnęłam do plecaka i wyciągnęłam lustrzankę pożyczoną od naczelnego. Zrobiłam kilka fotek, manipulując głębokością kadru dla najkorzystniejszej ekspozycji. Nadal wyglądały blado. Jakieś takie nie wiadomo co i po co. Prawdopodobnie zdjęcie wyleci z artykułu po redakcji. Ale warto było spróbować.
Odwróciłam się i wtedy właśnie dotarło do mnie, że coś tutaj nie gra. Sprzątaczka przestała się odzywać. Stała bez ruchu, zatrzymana wpół gestu. Jakby wpadła w katatonię.
– Proszę pani…?
Pomachałam dłonią przed jej oczami. Nic. Nie mrugnęła. Nie miałam lusterka, żeby sprawdzić, czy oddycha. Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Wołać ochronę? Lekarza? W panice obróciłam się wokół własnej osi. I wtedy dostrzegłam, że w lesie towarzyszy nam ktoś jeszcze. Ktoś znajomy.
O pobliskie drzewo opierał się wysoki, niedźwiedziowaty facet w ciężkim płaszczu i butach o szerokich skórzanych cholewkach. Napotkał moje spojrzenie i w rozbawieniu uniósł krzaczaste brwi. Nie nosił okularów, w których go zwykle fotografowano.
Ale to był on. Martin R. Kraal. Od czasu, kiedy zrobiono mu ostatnie zdjęcie, jedno z tych, które krążyły po Internecie, nie postarzał się ani o jeden dzień. Nadal wyglądał jak drwal. Albo pionier. Albo bandyta…
– Dzień dobry pani. Czy my się może znamy?
Wyciągnęłam gaz pieprzowy i uniosłam parasolkę w pozycji bojowej.
– Nie zbliżaj się – odezwałam się z przepony. – Ochrona słyszy mnie z tej odległości.
– Nie mam złych zamiarów – rozłożył ręce. – Rozpoznałaś mnie, wiesz kim jestem. Czytałaś moje powieści.
– Gówno prawda! – wrzasnęłam. Mój głos poniósł się echem po lesie. – Nie możesz być Kraalem! Mówisz po polsku!
Tak, zdaję sobie sprawę, że sytuacja wyglądała podejrzanie pod więcej niż jednym względem. Ale spróbujcie myśleć racjonalnie w podobnych okolicznościach.
– Polacy mówią po polsku – wzruszył ramionami. – To nie jest aż takie trudne. Zwłaszcza przy pomocy wróżów.
– Nie wmawiaj mi, że to się jakkolwiek trzyma kupy. Usiądę i poczekam, aż obudzi mnie sprzątaczka. A potem wrócę do domu, wezmę ibuprofen i porządnie wyśpię się u siebie – zadeklarowałam. Na pewno przysnęłam w lesie. Chyba, że halucynuję.
– Ja natomiast cierpliwie poczekam, aż się uspokoisz. To ostatnie przejście, które powinienem zamknąć. Zupełnie o nim zapomniałem – odparł Kraal. A ja zrozumiałam nagle, kogo jeszcze mi przypomina. Ten płaszcz, te złocone emblematy z krukiem na ramionach. Wszystkie opisy się zgadzały.
– Zostałeś namiestnikiem Mortensenem z fortecy Redan – zgodnie z logiką snu, to musiało być coś takiego. – Przechodziłeś do świata swojej książki od drugiego tomu.
Boże, jak to dobrze, że nie przeczytałam tych wszystkich fanfików. Teraz dopiero czułabym się głupio.
– Jestem namiestnikiem z Redan od dwunastego roku życia, kiedy umarł mój ojciec – sprostował Kraal. – Przechodziłem do waszego świata, odkąd trójka dzieciaków odkryła jedno z ostatnich miejsc Pomiędzy. Z początku to była fascynująca przygoda. Prawie każde lato spędzałem w Stanach Zjednoczonych. Obmyślanie uciesznych historyjek pozwalało mi odpocząć od trudów zarządzania prowincją, a gdy okrzepłem literacko, zacząłem spisywać własne wspomnienia i historię kraju, oczywiście dość swobodnie. Imperium wiele skorzystało na moich wyprawach – począwszy od broni, skończywszy na technikach hodowli roślin. Kilka gatunków przyjęło się całkiem dobrze, zwłaszcza te z północy Europy. Wasze dzikie jagody i jabłonie znakomicie pasują do naszego klimatu. Dopiero gdzieś po czwartym tomie zrozumiałem, że im więcej piszę o moim życiu, tym więcej otwiera się starych przejść. Nie przepuszczały każdego, ale… Pewnego dnia na naszą stronę przeszło pół konwentu fantastyki i tylko dzięki przytomności umysłu moich poddanych nikt się nie zorientował, że nie znajduje się na konwentowym „renesansowym” targu. Wróżowie byli wściekli. Omal nie doprowadzili do przewrotu w mojej prowincji, mieli już odpowiedniego następcę. Musiałem zacząć działać.
– Skąd…
– Jeden z zaufanych wróżów zrobił mi mapę przejść, wisi w gabinecie. Reaguje z odpowiednim wyprzedzeniem. Żeby zasłużyć na alarm, trzeba spełnić kilka warunków – Kraal westchnął. – Przeczytałaś cykl, prawdopodobnie wzbudził w tobie emocje. Masz ze sobą liść stamtąd. To dodatkowo pomaga. A ja już nie mogę sobie pozwolić na inwazje.
Popatrzyłam na liść, potem na pnącze.
– Rosną tylko w miejscach Pomiędzy. Mogę już to powiedzieć, skoro zamykam ostatnie przejście – wzruszył ramionami. – U nas ta roślina jest drzewem.
– Zaraz. Zaraz, chwileczkę, chwileczkę – sięgnęłam do plecaka i wydobyłam teczkę, którą od dłuższego czasu noszę w plecaku. Sen nie sen, wstyd przegapić taką okazję. – A może poszukuje pan doradcy? Sekretarki? Wykształconej osoby skłonnej pracować za niewielkie pieniądze? Proszę, oto życiorys…
Pokręcił głową.
– Przepraszam, ale naprawdę nie mogę. Rozumiesz, polityka. Ale prawdę mówiąc mam dla ciebie pewne zlecenie. Powiedz mi tylko najpierw, czy utrzymała się u was demokracja?
Wzruszyłam ramionami.
– Jakoś tam się turla…
– A jak z kontrolą graniczną? Wysyłaniem poczty?
– Jesteśmy w Unii Europejskiej, więc wiesz…
Zamilkł na chwilę.
– Zdumiewające. Chętnie jeszcze was odwiedzę, o ile dostatecznie szybko uda mi się ułożyć sprawy u siebie.
Wyjął z torby spory pakunek, owinięty w woskowany, gruby papier. Widniała na nim lakowa pieczęć. Nie musiał mówić, co w nim jest.
– Piętnaście lat u was to trzy lata u nas – powiedział przepraszająco. – Skończyłbym wcześniej, ale prowadziłem wojnę.
– Z Sithayami…?
– Nie, z Telemarrami.
– O, to coś nowego…
– Proszę – wręczył mi paczkę. – Załączyłem adres mojej tutejszej córki i agenta. Nadal aktualne, o ile mi wiadomo. Gdybyś zrobiła kopie i wysłała im po egzemplarzu, byłbym niezwykle wdzięczny. Będą wiedzieli, jak postąpić. Otrzymasz wynagrodzenie. Mniemam, że dość wysokie.
I zniknął.
A ja się wcale nie obudziłam. Za to chwilę później ocknęła się sprzątaczka, potoczyła wkoło nieobecnym wzrokiem, a następnie jakby nigdy nic wróciła do rozmowy. Schowałam pakunek do plecaka i dla niepoznaki zerwałam parę liści, mamrocząc coś o unikatowym gatunku. Pewnie do tej pory jeszcze leżą w bocznej kieszeni, bo jak pamiętacie, to cholerstwo nawet nie potrafi porządnie zgnić. Uciekałam stamtąd tak szybko, jak mogłam przy zachowaniu minimum godności. Zamiast czekać na autobus, wysupłałam dzikie pieniądze na taksówkę. A po powrocie do domu wyciągnęłam chińską ryżową wódkę, którą trzymałam w barku odkąd dostałam ją w prezencie, bo była zwyczajnie paskudna.
Artykuł ucięłam na tym, co już do tej pory zdołałam napisać, wieńcząc go pierwszym z brzegu akapitem-kikutem. Wyszło gorzej, niż początkowo zamierzałam, ale naczelnemu i tak się spodobało. Znów planujemy wydanie książek Kraala. Podobno wróciła moda na heroiczne fantasy. I chociaż cykl nie został dokończony, powstało mnóstwo materiałów związanych z tym uniwersum. Filmy, komiksy – niektóre mają opinię klasyków gatunku. Jest na czym zarobić.
Manuskrypt do tej pory trzymam w szafce. Nie odważyłam się go przeczytać, ale podejrzewam, że prędzej czy później to zrobię. Prędzej czy później wyślę na podane adresy.
Ale jeszcze nie teraz.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najwyżej oceniane
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
hluk

“Tęskni za książkami idealnymi, które przeczytał bardzo dawno temu i nigdy do nich nie wrócił w obawie, że w rzeczywistości wcale nie były takie doskonałe.”
Po prostu złota myśl, jak nic.

 
Oksa

Oj, zgadzam się w zupełności.

 
dzemeuksis

Wciagające!