Fantastyczny Świat Cathii prezentuje: Dziękuję, fantastyko! 

Podoba się?

cathai avWielokrotnie w moim życiu, najczęściej przy poznawaniu nowych ludzi, zupełnie niezwiązanych z fandomem, padało pytanie o hobby. Kiedy już spokojnie odpowiadałam na to pytanie, częstą reakcją była pełna konsternacja na obliczu rozmówcy i nagła zmiana tematu tudzież komentarze w stylu „Eeee, a ile ty masz lat.” Oczywiście, nie skreślam takich ludzi z listy potencjalnych znajomych, raczej stawiam przy nich znaczek „Trzeba im pokazać parę fajnych rzeczy, jeśli będą chcieli”, ale czasem trochę mi ich żal. Zwłaszcza jeśli sami przyznają, że oni to właściwie hobby nie mają, bo są zbyt zmęczeni po pracy albo nie lubią czytać itp. Wszyscy znamy te wymówki. Dlaczego mi ich żal? Oczywiście, po części dlatego, że nie znają tylu znakomitych historii, ale po części również dlatego, że hobby to przecież taki kawał naszego życia, nadaje mu dodatkowego smaczku. To między innymi hobby sprawia, że poznajemy świetnych ludzi czy rozwijamy się w stronę, o których sami byśmy się nie podejrzewali.


Moja przygoda zaczęła się bardzo wcześnie, sama jeszcze nie wiedziałam, że to, co pokochałam, właściwie jest fantastyką. Kiedy miałam 7 lat, w telewizyjnym kinie familijnym puszczano znakomity serial „Robin z Sherwood”, który pokochałam całym swoim dziecięcym sercem. Było tam wszystko, czego potrzebowałam – przygoda, bohaterowie, ci źli, magia i niesamowite historie. Nie byłam, rzecz jasna, w tym osamotniona, takich osób jak ja, zaczarowanych serialem, było całe mnóstwo, żadne podwórko nie mogło się obyć bez bandy Robina, a najbiedniejsi byli ci, którym przypadał los Guya z Gisborne czy szeryfa z Nottingham. 

>> Robin z Sherwood – zobacz opening <<

Oczywiście, jak każda moda, tak i ta minęła bez śladu u większości osób, ja jednak pozostawałam w strefie marzeń jeszcze przez długie lata, co zaowocowało olbrzymią motywacją do nauki języka angielskiego czy wielką miłością do zespołu Clannad. Pisywałam też pierwsze opowiadania, w których to przenoszę się w czasie i walczę u boku bandy Robina i jakkolwiek bardzo nie chciałabym ich teraz zobaczyć, wiem, że dały mi bardzo wiele – oswoiłam pisanie, od tamtego czasu żadne wypracowanie nie było mi straszne. 

Pewnie, z czasem pokochałam inne postaci tej historii, poznałam inne wersje (ktoś jeszcze pamięta polską powieść autorstwa Tadeusza Kraszewskiego?), jednak nawet poznanie „Gwiezdnych wojen” nie sprawiło, że zapomniałam o lesie Sherwood. Udało mi się również spełnić marzenia, kiedy w I klasie liceum nasza szkoła miała wymianę ze szkołą w Anglii, konkretnie szkołą z… Nottingham. Byłam szczęśliwa do momentu, w którym nie postawiłam nogi w tym, co pozostało z lasu Sherwood, jednak nawet zrujnowanie mych wyobrażeń z dzieciństwa nie mogło mi odebrać tego, co już miałam – mnóstwa wiedzy historycznej, dobrych podstaw angielskiego i umiejętności przelewania myśli na papier. 

Szczęśliwie dla mnie, od kilku lat wciągał mnie powoli inny świat – świat „Gwiezdnych wojen”, który odkryłam w wieku lat 10. Czytałam, marzyłam, pisałam własne fanfiki i miałam przynajmniej świadomość, że tutaj nigdy się nie przekonam, „jak było naprawdę”. Dzięki Star Wars wciągnęłam się w mocne SF, dzięki temu, że materiały były trudno dostępne i jeśli już coś udało się znaleźć, to w języku angielskim, niepotrzebne mi były korepetycje, a słownik angielsko-polski został moim najlepszym przyjacielem. Zdobyłam też mnóstwo znajomych, których inaczej bym nie poznała, założyłam bowiem korespondencyjny klub fanów gwiezdnej Trylogii (wtedy tylko Trylogii) i przez lata wydawałam całe kieszonkowe na znaczki, a listonosz rzucał na mnie klątwy, uginając się pod ciężarem torby. Poznałam smak pierwszych recenzji i artykułów, pisanych do naszego fanzinu (miał całe 30 egzemplarzy!). 





To wreszcie „Gwiezdne wojny” wprowadziły mnie w zwariowany świat Internetu – IRCowy kanał #starwars-pl czy sithowe bractwo były moim domem przez wiele lat i wielu moich największych i najtrwalszych przyjaźni (ha, nie tylko przyjaźni) wywodzi się właśnie stamtąd. To wreszcie był mój pierwszy krok do konwentów, bez których życia sobie nie wyobrażam. 

Nie wyobrażam sobie również życia bez szaleństwa, które wkroczyło w nie kilka lat temu, gdy obejrzałam pierwszy odcinek serialu „Supernatural”. Wiem, że bredzę o tym angielskim już od samego początku, ale przez to, że mój kontakt z fandomem tego serialu to głównie międzynarodowe grupy na Facebooku, musiałam się zmobilizować, by zacząć używać tego języka czynnie, nie tylko biernie, czytając lub tłumacząc. Poznałam również fantastycznych ludzi, do których absolutnie pasuje określenie Supernaturalowa Rodzina. Kto zna specyfikę serialu, ten wie, jak dużą rolę odgrywa w nim stary klasyczny rock i tak, to też było dla mnie odkrycie i to jakie! Mnóstwo grup znalazło swoje miejsce na mojej mp3, a wczorajszy wieczór – spędzony na koncercie grupy Kansas – nigdy by nie zaistniał, gdyby nie ten serial, bo nie miałabym pojęcia jak dobra to grupa. 


Wychodzi na to, że gdyby nie moje hobby, gdyby nie fantastyka, na pewno nie byłoby mnie w takim kształcie, w jakim jestem teraz. Nie poznałabym ludzi, którzy są dla mnie całym życiem, nie byłoby tego, co stanowi dla mnie największy sens tego mojego istnienia. Słuchałabym zupełnie innych rzeczy, pewnie nadal nałogowo bym czytała, ale skupiłabym się pewnie np. na thrillerach czy kryminałach, które tak czy siak lubię. Nie wiedziałabym, że na świecie jest tylu zakręconych i wspaniałych ludzi. Nie miałabym czym wypełniać czasu, choć może dla niektórych oglądanie po raz setny danego filmu czy odcinka jest marnotrawieniem czasu, nie wspominając już o spędzaniu go na Tumblrze. 

Och, fantastyko, dziękuję ci za siebie. 

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze