Marcin Sergiusz Przybyłek “Sprzedawcy lokomotyw” – recenzja

Podoba się?

„Horyzonty zdarzeń” to jedna z ciekawszych serii wydawniczych, jakie pojawiają się na polskim rynku książki. Wydawnictwo Rebis publikuje w niej nie tylko najnowsze powieści znanych pisarzy lubujących się w fantastyce naukowej, jak chociażby Rafał Dębski czy Robert J. Szmidt, ale też wznawia stare tytuły. Mnie osobiście najbardziej cieszy ponowne wydanie książek z cyklu „Gamedec” autorstwa Marcina Przybyłka, opowiadających o przygodach najlepszego gierczanego detektywa na świecie. W kwietniu premierę mieli „Sprzedawcy lokomotyw” – chronologicznie druga, a sumarycznie czwarta powieść o losach Torkila Anymore’a, ukazujących się nakładem wydawnictwa Rebis.

Po zdobyciu niemałej sławy i pieniędzy, życie Torkila nie układa się tak sielsko i beztrosko jakby sobie tego życzył. W grach pojawiają się wirusy, które dybią na życie każdego, kto zdecyduje się wejść w sieć. Próby rozwikłania zagadki pochodzenia elektronicznego tałatajstwa sprawiają, że gamedec coraz bardziej wplątuje się w zmagania pomiędzy ścierającymi się potęgami. Najgorsze jest to, że każdy chce go wykorzystać do własnych celów. Najlepiej w roli kozła ofiarnego. Ale przecież Torkil im na to nie pozwoli, prawda?

W „Sprzedawcach lokomotyw” Marcin Przybyłek porzucił formę zbioru opowiadań znaną z pierwszej części – „Granicy rzeczywistości”. Zamiast opisywać nowe sprawy gamedeca, skupia się na jednej wielkiej zagadce i intrydze, która z rozdziału na rozdział coraz bardziej gmatwa czytelnikowi rozwiązanie. Działania poszczególnych potęg przypominają herbertowskie finty w fincie, a Torkil lawiruje między nimi niczym wytrawny szermierz, starając się zbierać jak najmniej razów i chronić bliskich. Choć nie poświęca już tyle czasu na rozwiązywanie w sieci gierczanych problemów, to jego poczynania mają zdecydowanie bardziej globalny wymiar.

Momentami wyłazi z autora medyczne wykształcenie, ponieważ z tak dokładnym opisem mechanizmu mięśni i powstawania zakwasów nie spotkałam się od czasu studiów i lektury podręcznika do fizjologii. Nie jest to zła cecha. Powiedziałabym więcej, urealnia to postać Torkila, który też niegdyś kończył medycynę. Przypadek? Nie sądzę. Poza tym dostajemy też cudowny obraz zmian postrzegania, jakie zachodzą w świadomości schizofrenika. Bardzo barwny, bardzo dokładny i bardzo chaotyczny, tak, że samemu można się w nim zagubić. Nieco martwi zmniejszona liczba spraw, w których Torkil może się wykazać, a co za tym idzie i brak różnorodności, ale wszystko to pociągnęła za sobą zmiana formy opowieści. Bohater częściej walczy z systemami, pragnącymi go wciągnąć i stłamsić, niż wykazuje się tą słynną gamedcką inteligencją, jednakże koniec w pewien sposób nam to rekompensuje. Do przejrzenia tak wybitnie pokręconej intrygi trzeba nie lada umysłu.

Całość czyta się dobrze. Każdą kolejną akcję Anymore’a pochłania się na bezdechu, przesuwając oczami po tekście z zawrotną szybkością, pragnąc dowiedzieć się, jak to wszystko się zakończy. Nieco zaskakuje ewolucja bohatera z gierczanego detektywa w superagenta ratującego świat z kryzysu i muszę przyznać, że przynajmniej ja tęskniłam nieco za zwykłą, gamedecką robotą. Poza tym nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że żadna z jego poprzednich spraw, opisanych w „Granicy rzeczywistości”, nie była przypadkowa. A to testowała go jedna firma, a to zdolny haker zostawiał wiadomości, o znajomych przez nie poznanych już nie wspomnę. Zupełnie jakby ktoś to wszystko zawczasu zaplanował, nic nie pozostawiając kapryśnemu losowi.

Sam świat wykreowany przez autora mnie osobiście coraz bardziej przeraża. Różnica pomiędzy Realium a siecią jest już niemal niewyczuwalna. Postęp technologiczny gna w tak zastraszającym tempie, że aż dziwi, jak zwykły człowiek może za tym nadążyć. Niezależnie, jakby obok fabuły, przedstawiane są czytelnikowi urywki z serwisów informacyjnych, pokazujące nie tylko technologiczny „wyścig zbrojeń” pomiędzy kolejnymi firmami, ale i problemy, z jakimi prawdopodobnie przyjdzie nam zmierzyć się w przyszłości – jak choćby prawa sztucznie stworzonych umysłów. Co mnie w tym wszystkim przeraża? Obcość ludzi, jeszcze bardziej spotęgowana sceną, w której na kilka godzin wyłączono sieć, bo czy nas potrafi zdziwić fakt, że przy ognisku ktoś wyciąga gitarę i zaczyna śpiewać? W świecie gamedeca razi to swą „nienaturalnością”. Najbardziej bolesna jest jednak świadomość, że właśnie do tego zmierzamy.

Po zakończonej lekturze miałam wrażenie pustki i zagubienia. Sensacyjne przygody Torkila zeszły jakby na drugi plan, zostawiając miejsce przemyśleniom. „Sprzedawcy lokomotyw” po raz pierwszy ukazali się jedenaście lat temu i w żaden sposób nie stracili na aktualności. Powiem więcej, dzięki wznowieniu możemy zaobserwować, jak wizja autora powoli czy wręcz ślamazarnie, ale zaczyna się ziszczać. Możemy się ekscytować misją niemożliwą, jaką otwiera przed Torkilem zakończenie powieści, ale nie zapominajmy o drugim dnie. W nim skryta jest prawdziwa siła tej książki.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze