Assassin’s Creed. Bractwo – fragmenty

Podoba się?

Wyruszę do czarnego serca zepsutego imperium, by zetrzeć w proch moich wrogów.
Rzymu nie zbudowano jednak w jeden dzień i nie odbuduje go samotny asasyn.
Jestem Ezio Auditore da Firenze.
Oto moje Bractwo.
Rzym, niegdyś potężny, dziś leży w ruinach. W mieście pleni się cierpienie i nędza; jego obywatele żyją w strachu przed bezlitosną rodziną Borgiów. Tylko jeden człowiek może ich uwolnić spod jarzma tyranii – Ezio Auditore, mistrz asasynów.
By sprostać wyzwaniu, Ezio będzie musiał użyć wszystkich swoich sił. Cesare Borgia, człowiek jeszcze bardziej niegodziwy i groźny niż jego ojciec, papież, nie spocznie, póki nie podbije całej Italii. A w tak zdradzieckich czasach intrygi czają się wszędzie, nawet w szeregach samego Bractwa…

Podmuch zimnego wiatru

Ezio przez jakiś czas trwał w bezruchu, otępiały i zdezorientowany. Gdzie się znajdował? Cóż to za miejsce? Gdy z wolna zaczął odzyskiwać władzę nad zmysłami, zobaczył wuja Maria, który odłączył się od grupy asasynów. Po chwili stał już przy nim i trzymał go za rękę.
– Ezio… Wszystko w porządku?
– Walczyłem… walczyłem… z papieżem, z Rodrigem Borgią. Zostawiłem go, by dokonał żywota.
Ezio zadrżał gwałtownie. Nie mógł się opanować. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Kilka minut wcześniej – choć zdawało się, że wieki temu – bił się na śmierć i życie z mężczyzną, którego najbardziej ze wszystkich nienawidził i najbardziej ze wszystkich się obawiał: z przywódcą templariuszy, bezwzględnej organizacji, dążącej do zniszczenia świata, w którego obronie Ezio i jego przyjaciele z Bractwa Asasynów tak zacięcie walczyli.
Lecz Ezio pokonał ich. Skorzystał z mocy tajemnego artefaktu, Jabłka, uświęconej Części Edenu, powierzonej mu przez bogów minionych dziejów, którzy w ten sposób chcieli sprawić, by ich zaangażowania w stworzenie ludzkiej razy nie pochłonął rozlew krwi i ocean nieprawości. Teraz Ezio mógł już święcić swój triumf.
Doprawdy?
Cóż przed chwilą powiedział? „Zostawiłem go, by dokonał żywota”? I w rzeczy samej, Rodrigo Borgia, stary nikczemnik, który przedarł się na szczyty hierarchii Kościoła i rządził nim jako papież, faktycznie zdawał się konać. Zażył przecież truciznę.
Ezia ogarnęła teraz jakaś fatalna wątpliwość. Czy okazując miłosierdzie, miłosierdzie, które leżało u podstaw Credo Asasyna i które – jak dobrze wiedział – powinno być należne wszystkim, poza tymi, których życie zagrażało ludzkości, nie okazał tak naprawdę swojej słabości?
Jeśli tak było, nie mógł teraz dać tego po sobie poznać, nawet przed wujem Mariem, przywódcą Bractwa. Wyprostował ramiona. Pozostawił starca, by ten skonał z własnej woli. Pozostawił go z czasem na modlitwę. Nie przeszył ostrzem jego serca, by być pewnym jego śmierci.
Ezio poczuł w sercu lodowaty uścisk, a wyraźny głos w jego myślach rzekł: „Powinieneś był go zabić”.
Otrząsnął się, chcąc pozbyć się demonów, tak jak pies otrząsa się z wody. Lecz jego myśli wciąż skupiały się na zdumiewających wydarzeniach w krypcie pod Kaplicą Sykstyńską, budowlą, z której przed chwilą wyszedł na uderzająco jasne, tak obce mu światło słońca. Wszystko wokół niego wydawało mu się osobliwie spokojne i zwyczajne – budynki Watykanu stały na swoim miejscu, jak zawsze olśniewające, skąpane w słonecznym blasku. Pamięć tego, co przed chwilą zdarzyło się w krypcie, powracała do niego spiętrzonymi falami, zalewającymi jego świadomość trudnym do zniesienia naporem. Miał wizję, miał spotkanie z boginią – bo nie potrafił inaczej opisać tej istoty – która przedstawiła mu się jako Minerwa, rzymskie bóstwo mądrości. Pokazała mu zarówno zamierzchłą przeszłość, jak i daleką przyszłość, i to tak, że nie mógł zdzierżyć odpowiedzialności, którą na jego barki złożyła wiedza zdobyta podczas widzenia.
Z kim mógłby się nią podzielić? Jak zdołałby wyjaśnić cokolwiek z tego, co ujrzał? Wszystko zdawało się tak nierzeczywiste…
Jedno, czego był pewny po swoich przeżyciach – choć trafniej byłoby nazwać je ciężką próbą – to fakt, że walka jeszcze się nie skończyła.
Być może kiedyś nadejdzie dzień, gdy będzie mógł powrócić do swojego rodzinnego miasta, Florencji, gdzie zasiądzie nad swymi księgami, gdzie będzie pił z przyjaciółmi zimą i polował z nimi jesienią, gdzie wiosną będzie uganiał się za dziewczętami, a latem doglądał zbiorów na swoich włościach.
Kiedyś… ale jeszcze nie teraz.
W głębi jego serca tliła się świadomość, że templariusze wciąż stanowią zagrożenie. Że został wystawiony na pojedynek z potworem, który miał więcej głów niż Hydra, i że podobnie jak u tejże bestii, którą zgładzić mógł tylko Herakles, jedna z głów była nieśmiertelna.
– Ezio!
Głos wuja zabrzmiał szorstko, ale pomógł mu wyrwać się z pułapki złych myśli. Musiał wziąć się w garść i zacząć jasno myśleć. W jego głowie szalały płomienie. Dla własnej otuchy wymówił swoje imię:
– Jestem Ezio Auditore da Firenze. Jestem silny, jestem mistrzem tradycji zakonu asasysnów.
I znów zderzył się z tym samym problemem: nie wiedział, czy to sen, czy jawa. Nauki i objawienie bogini w krypcie wstrząsnęły fundamentami jego wierzeń i przekonań. Miał wrażenie, że czas stanął na głowie. Wychodząc z Kaplicy Sykstyńskiej, gdzie pozostawił nikczemnika, papieża Aleksandra VI, który wedle wszelkich oznak kończył swoje życie, w ostrym świetle słońca znowu zmrużył oczy. Otoczyli go zaraz jego przyjaciele asasyni; ich twarze były poważne i zacięte z determinacji.
Wciąż dręczyła go myśl: czy nie powinien był zabić Rodriga? Czy nie powinien był upewnić się, że starzec nie żyje? Wtedy postanowił, że tego nie zrobi, bo nikczemnik, po swoim ostatecznym fiasku, najwyraźniej sam chciał odebrać sobie życie. Ale ów wyraźny głos wciąż rozbrzmiewał w jego myślach. Co więcej, jakaś dziwna siła zdawała się wciągać go na powrót do kaplicy – czuł, że nie doprowadził czegoś do końca. I nie chodziło tu o Rodriga. Nie tylko o Rodriga, choć teraz na pewno skończyłby z nim. Czuł, że jest coś jeszcze.
– O co chodzi? – spytał Mario.
– Muszę tam wrócić – odrzekł Ezio, uświadamiając sobie ze ściśniętym żołądkiem, że gra jeszcze się nie skończyła i że Jabłko nie powinno opuszczać jego rąk. Jak tylko ta myśl zaświtała mu w głowie, zawładnęła nim nieodparta, nagląca potrzeba powrotu. Wyrwał się z opiekuńczych ramion wuja i szybko zniknął w ciemnościach. Mario, poleciwszy pozostałym trwać na straży przed kaplicą, podążył za Eziem.

Ezio szybko dotarł do miejsca, w którym pozostawił umierającego Rodriga Borgię – lecz jego tam nie było! Bogato zdobiona, papieska damasceńska kapa, cała w plamach zakrzepłej krwi, leżała bezładnie na podłodze, a jej właściciel zniknął. Jakaś dłoń przyodziana w rękawicę z lodowatej stali ponownie ścisnęła mu serce, jakby chciała je zmiażdżyć.
Ukryte drzwi prowadzące do krypty były zamknięte i praktycznie niewidoczne, lecz gdy Ezio zbliżył się do miejsca, które zapamiętał, otwarły się na oścież pod jego delikatnym dotykiem. Odwrócił się do wuja i ze zdziwieniem dostrzegł na jego twarzy strach.
– Cóż tam jest? – zapytał Mario, usiłując zachować w głosie opanowanie.
– Tajemnica – odrzekł Ezio.
Pozostawiwszy Maria na progu, Ezio poszedł słabo oświetlonym korytarzem, mając nadzieję, że Minerwa przewidziała taki rozwój wydarzeń i okaże mu litość. Rodrigo z pewnością nie mógł tu wejść. Mimo to Ezio trzymał w gotowości odziedziczone po ojcu ukryte ostrze.
W krypcie wielkie ludzkie, a może raczej nadludzkie sylwetki – czy były to posągi? – stojąc, trzymały Pastorał.
Jedną z Części Edenu.
Pastorał sprawiał wrażenie zespolonego z jedną z postaci i gdy Ezio próbował go wydostać z jej uchwytu, postać jeszcze bardziej zacieśniła uścisk i rozświetliła się, a wraz z nią runiczne inskrypcje na ścianach krypty.
Ezio przypominał sobie wtedy, że ludzka dłoń nie powinna nigdy dotykać Jabłka bez należytej ochrony. Postaci odwróciły się i zniknęły w podłodze, pozostawiając kryptę pustą, nie licząc wielkiego sarkofagu i otaczających go posągów.
Ezio zrobił krok do tyłu, omiatając kryptę wzrokiem i ociągając się przed ostatecznym – z czego zdawał sobie sprawę – odejściem z tego miejsca.
Czego się spodziewał? Czy myślał, że Minerwa objawi mu się raz jeszcze? Lecz czy nie powiedziała mu wszystkiego, co miała do powiedzenia? Albo przynajmniej tego, co uważała za bezpieczną dla niego wiedzę?
Powierzono mu Jabłko. W połączeniu z Jabłkiem pozostałe części Edenu dawały Rodrigowi władzę, której tak łaknął, a Ezio przekonał się już, że skoncentrowana moc artefaktów jest dla człowieka zbyt niebezpieczna.
– Wszystko w porządku? – głos Maria, wciąż nienaturalnie nerwowy, dobiegł jego uszu.
– Wszystko w porządku – odpowiedział Ezio, ociągając się ze skierowaniem swych kroków w stronę wpadającego przez wyjście światła.
Gdy znalazł się przy wuju, nie mówiąc ani słowa, pokazał mu Jabłko.
– A pastorał? – zapytał Mario.
Ezio pokręcił głową.
– Lepiej, że spoczął w ziemi, niż miałby pozostać w rękach człowieka – rzekł Mario, zrozumiawszy od razu, co Ezio miał na myśli. – Nie musisz mi o tym mówić. Chodź, nie powinniśmy dłużej zwlekać.
– Skąd ten pośpiech?
– Musimy się spieszyć. Myślisz, że Rodrigo będzie czekał spokojnie, aż wyjdziemy stąd spacerowym krokiem?
– Zostawiłem go, by skonał.
– To chyba nie to samo, co zostawić go martwego na dobre, nieprawdaż? No, chodź już!
Opuścili kryptę najszybciej, jak mogli; zmierzając ku wyjściu, odnieśli wrażenie, że podążył za nimi podmuch zimnego wiatru.

 

Jabłko w rękach śmiertelnika

Szaty kłębiących się kardynałów były jak morze purpury, które rozstąpiło się, gdy czterech gwardzistów Borgii zaczęło przedzierać się przez nie w pościgu za Eziem i Mariem. W tłumie wybuchła panika – słychać było okrzyki pełne strachu i trwogi, a Ezio wraz z wujem znaleźli się w środku koła, jakie wokół nich uformowali purpuraci. Kardynałowie, nie wiedząc, w którą stronę mają się zwrócić, zupełnie nieumyślnie stanęli tak, by zagrodzić im drogę; być może podświadomie odwagi dodało im pojawienie się ciężkozbrojnych gwardzistów z błyszczącymi w słońcu napierśnikami. Czterej żołnierze Borgii wyciągnęli z pochew swoje miecze i weszli do koła, stając twarzą w twarz z Eziem i Mariem, którzy również dobyli swoich ostrzy.
– Złóżcie broń, asasyni, i poddajcie się. Jesteście otoczeni i w mniejszości! – zawołał dowódca gwardzistów, występując naprzód.
Zanim zdążył wypowiedzieć kolejne słowo, Ezio poczuł, że w jego zmęczone ciało na powrót wstępuje energia i zerwał się skokiem z miejsca, w którym stał. Żołnierz nie miał nawet czasu, by zareagować, nie spodziewał się bowiem, że jego przeciwnik w obliczu miażdżącej przewagi wykaże się taką śmiałością. Ostrze miecza Ezia zakreśliło błyszczący łuk, przecinając ze świstem powietrze. Gwardzista próbował unieść swój miecz, by odparować atak, ale ruchy Ezia były po prostu zbyt szybkie. Miecz asasyna dosięgnął celu z absolutną precyzją, przecinając odsłoniętą szyję żołnierza i dobywając z niej pióropusz krwi. Pozostali gwardziści stali w bezruchu, zaskoczeni szybkością Ezia; stojąc twarzą w twarz z tak wyszkolonym wrogiem, poczuli się niepewnie. Ich śmierć była już tylko kwestią najbliższych chwil. Miecz Ezia nie zatoczył jeszcze do końca swojego śmiercionośnego łuku, gdy ten uniósł swoją lewą dłoń. Dał się wtedy słyszeć szczęk ukrytego mechanizmu i z rękawa Ezia wysunęło się śmiercionośne ostrze. Wbił je między oczy drugiego gwardzisty, nim ten zdążył poruszyć w obronie jakimkolwiek mięśniem.
Tymczasem Mario niepostrzeżenie zrobił dwa kroki w bok, zachodząc dwóch pozostałych gwardzistów, których uwaga pozostawała wciąż całkowicie skupiona na szokującym pokazie brutalności. Kolejne dwa kroki i znalazł się w zasięgu ataku. Wbił miecz pod napierśnik najbliżej stojącego żołnierza; sztych wszedł z mdlącym odgłosem w korpus gwardzisty. Twarz jego wykrzywiła się w grymasie zaskoczenia i bólu. Pozostał tylko jeden. Z grozą w oczach odwrócił się, jakby do ucieczki – ale za późno. Ostrze Ezia uderzyło go w prawy bok, a miecz Maria rozciął jego udo. Gwardzista z chrząknięciem upadł na kolana. Mario obalił go kopnięciem.
Dwaj asasyni rozejrzeli się dookoła – krew żołnierzy rozlewała się po bruku i wsiąkała w szkarłatne brzegi kardynalskich szat.
– Chodźmy, zanim nadejdzie więcej ludzi Borgii.
Potrząsnęli mieczami, strasząc przerażonych duchownych, którzy szybko uciekli przed asasynami, usuwając się z drogi wychodzącej z Watykanu. Zabójcy usłyszeli tętent zbliżających się koni – bez wątpienia kolejnych żołnierzy. Przepychając się, ruszyli na południowy wschód i przebiegli pędem przez otwarty plac, uciekając w kierunku Tybru. Konie, które zorganizował Mario z myślą o ucieczce, uwiązane były tuż za granicami Stolicy Apostolskiej. Najpierw jednak musieli stawić czoła Gwardii Papieskiej, która ścigała ich konno i szybko się zbliżała; łoskot kopyt na bruku odbijał się echem od murów. Swoimi falchionami Ezio i Mario zdołali odbić godzące w nich halabardy.
Mario ściął jednego z gwardzistów, który właśnie miał dźgnąć Ezia w plecy włócznią.
– Nieźle, jak na twój wiek – zawołał Ezio z wdzięcznością.
– Spodziewam się wzajemności – odparł jego wuj. – I mniej docinków w kwestii wieku!
– Nie zapomniałem, czego mnie nauczyłeś.
– Mam nadzieję. Uważaj!
Ezio zawirował na pięcie w samą porę, by podciąć nogi konia gwardzisty nadjeżdżającego z wrednie wyglądającą maczugą.
– Buona questa! – zawołał Mario. – Nieźle!
Ezio uskoczył w bok, uchylając się przed dwoma kolejnymi prześladowcami i wysadzając ich obu z siodeł, gdy go mijali w pędzie. Mario, cięższy i starszy, wolał stać w miejscu i ciąć wrogów, a potem uskakiwać poza ich zasięg. Kiedy jednak dotarli na skraj dużego placu przed Bazyliką św. Piotra, obaj asasyni szybko znaleźli bezpieczne schronienie na dachach – wspięli się po kruszejących ścianach budynków zwinnie jak jaszczurki i popędzili przed siebie, przeskakując nad kanionami ulic. Nie zawsze było to łatwe i w pewnym momencie Mario o mało nie spadł, chwytając się palcami rynny. Zdyszany Ezio zawrócił i wciągnął go na dach, w ostatniej chwili, zanim w niebo obok nich świsnęły nieszkodliwie bełty z kusz, wystrzelone przez ich prześladowców.
Asasyni poruszali się o wiele szybciej niż gwardziści, którzy – ciężej opancerzeni i pozbawieni ich umiejętności – daremnie próbowali dotrzymać im kroku, biegnąc ulicami w dole; żołnierze coraz bardziej pozostawali w tyle, aż zawrócili.
Mario i Ezio wyhamowali na dachu nad niewielkim placem na skraju Zatybrza. Przy drzwiach podle wyglądającej gospody stały osiodłane i gotowe do jazdy dwa kasztanki, masywne i silne. Poobijany szyld nad wejściem oznajmiał, że gospoda zwie się Pod Śpiącym Lisem. Koni pilnował zezowaty garbus z sumiastym wąsem.
– Gianni! – syknął Mario.
Mężczyzna spojrzał w górę i natychmiast odwiązał wodze, którymi konie uwiązane były do olbrzymiego, żelaznego pierścienia wprawionego w ścianę gospody. Mario zeskoczył z dachu, lądując na ugiętych nogach, a potem jednym susem wskoczył na siodło bliżej stojącego i większego z wierzchowców. Koń zarżał i zatupał kopytami w zdenerwowaniu.
– Ćśśś, campione – szepnał Mario do zwierzęcia, a potem spojrzał na Ezia, wciąż stojącego na skraju dachu. – Dalej! – krzyknął. – Na co czekasz?
– Jedną chwilę, zio – odparł Ezio, odwracając się do dwóch gwardzistów Borgii, którym udało się wgramolić na dach i którzy mierzyli do niego – ku jego osłupieniu – z pistoletów nieznanego mu dotąd typu. Skąd, u diabła, je wzięli? Nie była to jednak pora na pytania; Ezio skoczył ku nim w piruecie, wysunął ukryte ostrze i przeciął im obu tętnice szyjne, zanim zdążyli wystrzelić.
– Imponujące – pochwalił go Mario, ściągając wodze niecierpliwiącego się konia. – A teraz rusz się! Cosa diavolo aspetti?
Ezio rzucił się z dachu i wylądował blisko drugiego wierzchowca, którego trzymał mocno garbus, a potem odbił się od ziemi i wskoczył na siodło. Koń stanął dęba pod jego ciężarem, ale Ezio natychmiast nad nim zapanował i zawrócił go za wujem, który już galopował w kierunku Tybru. Gianni tymczasem zniknął w gospodzie, a zza rogu na plac wypadł oddział jazdy Borgiów. Wbijając pięty w boki konia, Ezio popędził za wujem; na złamanie karku pognali zapuszczonymi uliczkami Rzymu w stronę brudnej, leniwie płynącej rzeki. Za sobą słyszeli krzyki żołnierzy, przeklinających swoje ofiary; galopowali labiryntem starożytnych ulic, powoli zostawiając pościg w tyle.
Dotarłszy do wyspy Tyber przekroczyli rzekę po chwiejącym się moście, który dygotał pod kopytami ich koni, a potem skręcili na północ, w główną ulicę wychodzącą z zapuszczonego, małego miasta, które kiedyś było stolicą cywilizowanego świata. Zatrzymali się dopiero daleko za nim, kiedy mieli już pewność, że uciekli poza zasięg pościgu.
W pobliżu osady Settebagni, w cieniu rozłożystego wiązu przy pylistej drodze biegnącej wzdłuż rzeki, ściągnęli wodze koniom i przystanęli, by złapać oddech.
– Niewiele brakowało, wuju.
Starszy mężczyzna wzruszył ramionami i uśmiechnął się nieco boleśnie. Z torby przy siodle wyciągnął skórzany bukłak z mocnym, czerwonym winem i podał go bratankowi.
– Masz – powiedział, powoli uspokajając oddech. – Dobrze ci zrobi.
Ezio napił się i skrzywił.
– Skąd to wziąłeś?
– To najlepsze, co mają w Śpiącym Lisie – odparł Mario z szerokim uśmiechem. – Ale kiedy dotrzemy do Monteriggioni, dostaniesz coś lepszego.
Ezio uśmiechnął się i oddał bukłak wujowi, ale zaraz potem spochmurniał.
– O co chodzi? – spytał Mario łagodniejszym tonem.
Ezio powoli wyjął Jabłko z sakwy, w której je trzymał.
– O to. Co mam z tym zrobić?
Mario sposępniał.
– To ciężkie brzemię. Ale musisz je nieść sam.
– Jak?
– A co ci podpowiada serce?
– Serce mówi mi, żebym się tego pozbył. Ale głowa…
– Zostało ci powierzone… przez moce, które spotkałeś w krypcie – powiedział Mario z powagą. – Nie oddałyby go z powrotem śmiertelnikom, gdyby nie miały w tym jakiegoś celu.
– Jest zbyt niebezpieczne. Gdyby znów wpadło w niepowołane ręce…
Ezio zerknął złowieszczo na leniwy nurt rzeki. Mario patrzył na niego wyczekująco.
Ezio zważył Jabłko w prawej dłoni. Wciąż jednak się wahał. Wiedział, że nie mógłby wyrzucić tak wielkiego skarbu; do tego słowa wuja zachwiały jego zdecydowaniem. Przecież Minerwa nie pozwoliłaby mu zabrać Jabłka z powrotem bez powodu.
– Decyzję musisz podjąć sam – powiedział Mario. – Ale jeśli nie podoba ci się, że Jabłko pozostaje w twojej pieczy, oddaj mi je na przechowanie. Odbierzesz je później, kiedy będziesz spokojniejszy.
Ezio wciąż się wahał, ale nagle obaj usłyszeli w oddali tętent kopyt i ujadanie psów.
– Ci dranie łatwo się nie poddają – wycedził Mario przez zęby. – Dalej, daj mi je.
Ezio westchnął, ale włożył Jabłko z powrotem do sakwy i rzucił ją wujowi, a ten szybko schował ją w jukach przy ­siodle.
– A teraz – rzekł – musimy skoczyć do rzeki i przepłynąć na drugi brzeg. Te przeklęte psy zgubią w ten sposób nasz trop, a nawet jeśli pościg będzie na tyle sprytny, by też się przeprawić, zgubimy go w lasach po drugiej stronie. Chodź. Jutro o tej porze chcę być w Monteriggioni.
– Jak ostro zamierzasz jechać?
Mario kopnął piętami boki wierzchowca, który stanął dęba, tocząc pianę z pyska.
– Bardzo ostro – odparł. – Bo od tej chwili będziemy się mierzyć nie tylko z Rodrigem. Są z nim jego syn i córka – Cesare i Lukrecja.
– Są niebezpieczni?
– To najgroźniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek będziesz miał okazję spotkać.

 

Assassin’s Creed #2 – Bractwo

Autor: Oliver Bowden
Tłumaczenie: Przemysław Bieliński
Wydawnictwo: Insignis
Wydanie polskie: 09.11.2011
Tytuł oryginalny: Assassin’s Creed: Brotherhood
Liczba stron: 464

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze