Kłamca 4: Kill’em All – recenzja

Podoba się?

Niewiele jest książek, które, po odłożeniu na półkę, swym zakończeniem trzymają mnie w szachu na dłużej niż miesiąc czy dwa. Powracanie do nich myślą nie wprawia mnie już w obsesyjną ciekawość i wściekłość na autora (jak mógł zakończyć w TAKIM momencie!), tylko w spokojne zainteresowanie. Zupełnie inaczej rzecz miała się z trzecią częścią cyklu Kłamca autorstwa Jakuba Ćwieka, której to ostatnie akapity wpędziły mnie w wyżej opisany stan i trzymały dopóty, dopóki nie dostałam w swoje ręce ostatniego tomu – Kill’em All.

Powieść zaczyna się w tym samym miejscu, w którym skończyła się poprzednia część – Ochłap sztandaru. Jenny, Eros i reszta tkwią w obrazie, doceniając uroki trójwymiarowości i czekając, aż nadarzy się okazja, by ją odzyskać. Bachus trafia do więzienia afrykańskiego boga, knując, jak pozbyć się jednego świętego – łatwo nie będzie, bowiem za Mikołajem stoi armia jego pomocników (chociaż, co to za armia, której żołnierza można zabić dzięki krótkiemu zaprzeczeniu jego istnienia?). Archanioł Michał stacjonuje ze swymi skrzydlatymi wojskami na pustyniach Australii, oczekując ostatecznego starcia z wojownikami Lucyfera; nie wie jednak, że Pan Ciemności szykuje wyjątkowo wredną niespodziankę. Gabriel i Rafał błąkają się po ziemi, po cichu tracąc nadzieję na zwycięstwo, ba!, na ocalenie, zaś Loki… Loki wciąż podszywa się pod króla elfów i wszystkie znaki wskazują na to, że bóg kłamstwa, oprócz ciała, zmienił także swego ducha. Coraz bardziej staje się Oberonem, wśród kielichów wina i ramion niezliczonych kochanek obojętniejąc na losy świata, światów. A przecież ktoś Antychrysta zabić musi, czas zatem wziąć się do roboty.

Tylko co wtedy, jeśli okaże się, że śmierć dzieciaka… niczego nie zmieni?

Opłaciło się czekać. Fabuła, a już zwłaszcza zakończenie, były naprawdę zaskakujące. Przebiegu wielu wątków zupełnie się nie spodziewałam, wróżąc im zupełnie inny koniec, i nawet po przerzuceniu ostatniej strony wciąż trudno było mi uwierzyć. Nie zmienia to jednak faktu, że po skończonej lekturze byłam ogromnie usatysfakcjonowana – Kill’em All jest godnym uwieńczeniem cyklu. Nie miałam wrażenia, że coś zostało nieskończone, pominięte i zwyczajnie zapomniane, wszystkie elementy ostatecznie zbiegły się w zgrabną całość i nie pozostawiły po sobie miejsca na domysły.

Zazwyczaj wolę (i z pewnością nie tylko ja), jeśli autor pozostawia pewne pole do manewru – jeśli nie sobie, to Czytelnikom, czerpiącym nieopisaną radość z takiego gdybania, wyszukując powody, dyskutując o alternatywnych zakończeniach, wymyślając dalsze losy bohaterów – ale nie tym razem. Ćwiek nie utrzymywał swej Apokalipsy w specjalnie mrocznym klimacie, jednak od początku powieści czuje się, że coś się kończy, że dla niektórych nastąpi ostateczne rozwiązanie wszystkich spraw, że oni już nie walczą, a przygotowują się na nadejście… czegoś, choć sami o tym nie wiedzą. Czuje się, że dalej już nic być nie powinno, a gdyby było – nazwanie tego sztucznym byłoby eufemizmem.

Już od progu przywitał mnie styl, w jakim utrzymane zostały poprzednie części – kajam się, zginając czerwony ze wstydu kark, bowiem zapomniałam, co tak naprawdę mnie w Ćwiekowych tworach urzekło. Nie fabuła, nie bohaterowie, nie uniwersum, a właśnie styl, sposób opisania zachowań postaci, formułowanie ich myśli tak, że wydają się bardziej ludzcy, swojscy. Bo wielkim myślicielom też przychodzą do głów kretyńskie pomysły i idee, przebiegli też czasem dadzą się nabrać, a skończonym kłamcom zdarzy się powiedzieć prawdę. W chwilach słabości, oczywiście. Podobnie zresztą wygląda sytuacja przy opisywaniu przedmiotów, pomieszczeń, budynków – nie miałam do czynienia z suchym, choć barwnym opisem, a raczej z relacją zabarwioną emocjami i przeżyciami relacjonującego, który, na bazie skojarzeń, z dostojnego miecza uczynił rzecz mającą bliżej do rożna niż broni białej, a z pięknego pokoju władcy – podrzędny burdel albo bar mleczny. Nic więc dziwnego, że gęba cieszyła mi się niezależnie od tego, co aktualnie się działo.

Może dziwnie to zabrzmi, ale muszę przyznać, że nawet jeśli historia, jaką zaprezentował Czytelnikom Jakub Ćwiek, byłaby dość marna, schematyczna, wtórna i zwyczajnie nudna, to mimo tych wad możliwym jest, iż cykl i tak znalazłby się na półce z ulubionymi, ba! najukochańszymi pozycjami. Ponieważ podobny styl zawsze mnie urzekał – ukazujący świat bezczelnie prosto, po ludzku, przez pryzmat małostkowych pragnień i egoistycznych motywacji naszego gatunku, bez wzniosłych idei w każdym zdaniu i zbędnego patosu, a zarazem nie prostacko. Przyznać bowiem trzeba, że język powieści do ubogich nie należy, widać, że autor trzyma na zapleczu studnię pełną słów i bez oporów zeń korzysta, gdy tylko przyjdzie mu ochota na przelewanie na papier (tudzież monitor) swoich pomysłów (na które ma osobną studnię).

Gatunek ludzki jest doprawdy zabawny. Trzeba tylko umieć to dostrzec albo znaleźć kogoś, kto nam ową absurdalność wskaże. Jakub Ćwiek zaś to potrafi i chętnie z tejże umiejętności korzysta, co doskonale widać w jego powieściach. I nie tylko to.

Zatem, moi drodzy, książki w dłoń! Kłamca sam się nie przeczyta, a naprawdę warto.

Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

Tytuł: Kłamca 4. Kill’em all
Cykl: Kłamca
Tom: 4
Autor: Jakub Ćwiek
Wydawca: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Data wydania: 18 kwietnia 2012
Liczba stron: 320
Oprawa: miękka
Wymiary: 125 x 195 mm
Cena: 34,90 zł

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze