Saga o Rubieżach już w sprzedaży. Fragmenty.

Podoba się?

Najlepsze fantasy napisane w języku hiszpańskim nareszcie w Polsce!

16 sierpnia do księgarń trafiła “Saga o Rubieżach”, której autorką jest Liliana Bodoc. My zapraszamy Was do zapoznania się z fragmentami powieści.

Saga o Rubieżach. Tom 1 to dwie powieści: Dni Jelenia oraz Dni Pomroki, które przenoszą czytelnika na Żyzne Ziemie.

Mieszkańcy tej krainy od dawna czekali na przybycie zapowiedzianych przez gwiazdy okrętów. Magowie nie potrafili jednak odczytać, czy przybysze to bracia, którzy setki lat temu odpłynęli na stary kontynent i teraz powracają, czy też wrogowie pragnący zawładnąć nową ziemią? Nie mieli pojęcia o potwornej grozie, jaką zgotują im najeźdźcy

Na podbój Żyznych Ziem wojska wysłał potężny Misáianes, wcielenie nienawiści. Mieszkańcy kontynentu będą z nim walczyć na wszelkie sposoby. Ludzie pokoju staną się wojownikami, wojownicy – bohaterami. Nie wszyscy jednak. Niektórzy wybierają sojusz z wrogiem, przekonani, że jedynym sposobem na przeżycie jest wstąpienie w szeregi najeźdźców. Czas pokaże, kto z nich ma rację.

Fragmenty

 

Historia ta wydarzyła się przed tyloma wiekami, że nie pozostał po niej najmniejszy ślad, nie przetrwał cień cienia wspomnienia. Nawet gdybyście zdołali przekopać się do jaskiń zagrzebanych pod warstwami nowych cywilizacji, nic nie znajdziecie.

Wypadki, o których opowiem, działy się w zamierzchłej przeszłości, gdy jeszcze kontynenty miały inny kształt, a rzeki inny bieg. Czas ówczesnych stworzeń sunął leniwie, czarodzieje ziemi przemierzali Góry Maduińskie w poszukiwaniu leczniczych ziół, a podczas długich nocy na południowych wyspach nietrudno było zobaczyć tańczących wokół własnych ogonów Lulków.

Niniejsza opowieść jest historią wielkiej i straszliwej wojny, być może największej i najstraszliwszej, jaką stoczono z siłami Wiecznej Nienawiści. Umierała wówczas jedna epoka, a następna, posępna i nieprzejednana, brała w posiadanie cały świat aż po najdalsze krańce.

Wieczna Nienawiść krążyła poza granicami rzeczywistości, szukając formy i namacalnej substancji, która pozwoliłaby jej zaistnieć w świecie żywych. Węszyła za słabością pozwalającą na zadanie rany, przez którą mogłaby wniknąć, lecz żadna niedoskonałość żadnej istoty nie była dość duża, by ją przepuścić.

W końcu jednak, jak to bywa w Wieczności, trafiła na coś, co otworzyło jej dostęp, a tym czymś było pewne nieposłuszeństwo.

Oto bowiem Śmierć, niepomna na obowiązujący ją zakaz tworzenia nowych bytów, zrodziła z własnej substancji istotę i pokochała ją jak syna. Spłodzona wbrew odwiecznym prawidłom dzika latorośl stała się cieniem Wiecznej Nienawiści na tej ziemi i przemawiała jej głosem.

Na zapomnianym szczycie Starych Ziem niewidoczna dla zwykłych oczu Śmierć zesłała między ludzi syna, któremu nadała imię Misaianes. Najpierw był widmem, które wykluło się pomiędzy jej zębami, potem nieskładnym gaworzeniem, wreszcie krzykiem i wyciem. Kiedy się zaśmiał, przeraził samą Śmierć. Na koniec pokrył się piórami i wzleciał ku słońcu.

Zdobył niezliczonych pachołków. Istoty wszelkiej maści kłaniały się w pas na sam dźwięk jego oddechu i czciły jego głos. Były też jednak pośród wszystkich plemion istoty, które z nim walczyły. W ten sposób wojna dotarła do każdego lasu, każdej rzeki i każdej wioski.

Kiedy siły Misaianesa przemierzyły morze dzielące je od Żyznych Ziem, magia i jej stworzenia połączyły siły, by stawić im czoło. O tych wypadkach opowiem wam szczegółowo w ludzkiej mowie.

Część pierwsza

Powracają deszcze

– Jutro przyjdzie… – zanuciła babcia Kush na dźwięk pierwszych grzmotów. Odłożyła na bok przędzę i podeszła do okna, by wyjrzeć na las. Nie czuła ani odrobiny niepokoju, bo wszystko w jej domu było odpowiednio przygotowane.

Kilka dni temu jej syn i wnukowie skończyli pokrywać dach sosnową smołą. W domowej spiżarni zgromadzono dość słodkiej i gorzkiej mąki oraz całą górę dyń. Kosze uginały się pod ciężarem suszonych owoców i ziarna. W szopie było dość drwa na całą zimę, a do tego babcia i dziewczynki utkały grube koce, które teraz spoczywały w kącie niczym misterna tęcza.

Jak każdej zimy powracała do krainy Husihuilków długa fala deszczów. Nadciągała od południa, znad morza, niesiona wiatrem, który rozpościerał na niebie Rubieży gęste chmury i pozostawiał je tam, póki nie zmęczyły się płaczem.

Pora deszczowa rozpoczynała się od mżawek, obserwowanych przez ptaki z brzegów gniazd, przez zające z wylotów norek, a przez ludzkich mieszkańców Rubieży z domków o niskich sklepieniach. Nim rozpadało się na dobre, wszystkie żywe istoty znajdowały się w bezpiecznych schronieniach. Legowisko pumy, lisie nory, dziuple i gniazda w koronach drzew, podziemne groty, barłogi, mrowiska, domy Husihuilków – wszystko to zostało umiejętnie zabezpieczone w zgodzie z przechodzącą z pokolenia na pokolenie wiedzą umożliwiającą korzystanie z dóbr lasu i morza. Stworzenia Rubieży stawiały czoło deszczom i wiatrom sposobami niemal równie starymi jak sam deszcz i wiatr.

– Jutro przyjdzie woda – powtórzyła babcia Kush i zaczęła nucić pieśń pożegnalną. Kuy-Kuyen i Wilkilén podbiegły do staruszki, szukając ciepła w jej ramionach.

– Zacznij jeszcze raz! – prosiła starsza z wnuczek. – Zacznijmy razem!

Kush przygarnęła dziewczynki do siebie i wszystkie trzy rozpoczęły pieśń, którą Husihuilkowie intonowali przed każdą porą deszczową. Śpiewała ciepłym, wibrującym głosem południowego plemienia, nie mając pojęcia, że już wkrótce w morze wyruszą heroldowie kresu wieloletniej pomyślności.

Dziewczynki wspomagały ją śpiewem, wypatrując mężczyzn, którzy lada chwila mieli się pojawić z ostatnimi przyniesionymi z lasu zapasami. Babcia Kush i Kuy-Kuyen śpiewały jednogłośnie, nie myląc się ani razu. Wilkilén, która przeżyła dopiero pięć pór deszczowych, spóźniała się nieco ze słowami, podnosząc wówczas na babcię poważne spojrzenie, jakby obiecywała, że następnym razem się poprawi. W powietrzu niosła się pożegnalna pieśń Husihuilków.

Biegnij zdrów, jeleniu.

Uciekaj, ukryj się!

Niebieska mucha umyka w dal

Bo nadciąga deszcz.

Ojciec Sokół ochroni

Dziatki twoje.

Druhowie mili, lesie kochany,

Zobaczymy się znowu,

Gdy w nasze progi wróci słońce.

Wyglądające przez okno postacie należały do plemienia o ciemnej karnacji, ciemnych włosach i oczach. Charakter Husihuilków kształtował się w bojach. Ich mężczyźni byli silni i wytrzymali, kobiety zaś – jako że sporą część życia spędzały w oczekiwaniu na nich – cierpliwe i ascetyczne. Nie używały żadnych ozdób z wyjątkiem nanizanych na sznureczki morskich korali, tworzących bransoletki, naszyjniki lub przepaski na czoło. Ubierały się w jasne tuniki sięgające do kolan, sandały i lniane lub wełniane, zależnie od pory roku, płaszcze. Tak też prezentowały się teraz babcia i dwie wnuczki, hojnie obdarzone przez naturę urodą swojego plemienia.

– Patrzcie! – zawołała Wilkilén. – Lulkowie! Babciu, zobacz! Przyszli!

– Gdzie ich widzisz, kochanie?

– Tam, tam! – wołała dziewczynka, precyzyjnie wskazując wielki orzech rosnący pośrodku drogi między domem a lasem.

Kush spojrzała we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, wokół pnia owijały się i rozwijały, jakby prosząc o uwagę, dwa świecące ogonki, jeden czerwony, drugi zaś jasnożółty. Kolor określał wiek Lulka – im starszy osobnik, tym bielsze rzucał światło.

Stara Husihuilkanka ani trochę się nie zdziwiła. W poszukiwaniu miodowych i dyniowych placków Lulkowie zapuszczali się tu od dnia śmierci Shampalwe niemal każdego wieczora pory suchej. Kush włożyła do koszyka dwa kruche placuszki, samotnie wyszła z domu i ruszyła w stronę orzecha, by je tam zostawić i wrócić. Lulkowie nigdy z nią nie rozmawiali. W ciągu pięciu lat swoich wizyt nie odezwali się ani razu.

Lulkowie nie przyjaźnili się z ludźmi i uciekali przed nimi, ilekroć było to możliwe. Porzucali wtedy wyprostowaną pozycję i biegli co sił na czterech łapach. Gdy zaskoczyło się ich w środku lasu, stali bez ruchu ze spuszczonymi głowami i wbitymi w ziemię racicami, póki człowiek się nie oddalił. A jednak to oni przynieśli do domu ukąszoną przez węża Shampalwe i, umierającą, położyli łagodnie pod orzechem. Wtedy babcia Kush po raz pierwszy mogła z bliska spojrzeć Lulkowi w oczy. Oczy, które mówiły: „Nie mogliśmy zrobić dla niej nic więcej”. Dziś babcia szła na spotkanie z podobnym spojrzeniem.

Postawiła koszyk na ziemi i już miała wrócić do wnuczek, gdy jeden z Lulków zagwizdał. Zaskoczona obróciła się w obawie przed atakiem, lecz zamiast tego napotkała spojrzenie starszego z przybyłych, identyczne z tamtym spojrzeniem sprzed pięciu lat. Zrozumiała, że zbliża się kolejna tragedia, i stawiła jej czoło z wyuczonym spokojem swojego plemienia.

– Co tym razem? – zapytała.

Lulek milczał, lecz w jego wielkich oczach malowała się zła wróżba.

– Przemów do mnie, bracie Lulku – błagała Kush. – Powiedz, co wiesz. Może jeszcze zdołamy coś ocalić.

On jednak obrócił się w stronę lasu i umknął na czterech łapach. Młodszy, bardziej beztroski, nie zamierzał zrezygnować z uczty. Wyjął z koszyka placki i dopiero wówczas ruszył za towarzyszem.

Kush bardzo powoli wlokła się z powrotem do domu, odtwarzając w zasępionej duszy ów odległy dzień, w którym umarła Shampalwe, a narodziła się Wilkilén.

Shampalwe i Dulkancellin pobrali się wkrótce po święcie słońca. Kobieta pochodziła z wioski Wilú-Wilú, leżącej w pobliżu Gór Maduińskich, i miała najsłodsze serce ze wszystkich bijących na Rubieżach.

– Kiedy śpiewa, widać, jak rosną dynie – mawiali ci, którzy ją znali.

Nastały szczęśliwe lata. Dulkancellin chodził na polowania z innymi mieszkańcami wioski, brał udział we wszystkich wspólnych wypadach i dwukrotnie wrócił bez szwanku z potyczek klanowych. Kush i Shampalwe dzieliły między siebie domowe zajęcia. Dulkancellin i Shampalwe doczekali się piątki dzieci, a każde z nich było dla starej kobiety nową radością. Najpierw pojawili się dwaj chłopcy – Thungür i Kume. Wkrótce po nich na świat przyszła Kuy-Kuyen. Potem był trzeci chłopiec, Piukemán, i wreszcie, w środku lata, narodziła się Wilkilén. Kush lubiła przyglądać się każdemu wnukowi z osobna, bo w każdym tkwił jakiś ślad urody i wdzięku ich matki.

W dniu narodzin Wilkilén Shampalwe zostawiła dzieci pod pieczą babki i udała się nad Jezioro Motyli, by zanurzyć się w wodach przywracających świeżo upieczonym matkom siłę ciała i spokój ducha. Lulkowie przynieśli ją stamtąd jeszcze na tyle żywą, by zdążyła ucałować dzieci na pożegnanie, poprosić Kush o opiekę nad nimi i doczekać powrotu Dulkancellina, który udał się na polowanie, by smacznym mięsem uczcić narodziny kolejnej córki. Na brzegu jeziora, u wylotu groty, ukąsił ją w kostkę szary wąż, jakiego od lat nie widywano w okolicy. Gdy znaleźli ją Lulkowie, miała w dłoniach dopiero co zerwane kwiaty.

– Kwiaty, które nie wyrosły z nasion… przynęta węża… – wymamrotał Kupuka.

Czarownik Ziemi usiłował przywrócić kobietę do życia za pomocą medykamentów pochodzących z lasu i gór, lecz ani jego leki, ani młodość Shampalwe, ani nawet błaganie człowieka, który nigdy przedtem o nic nie błagał, nie zdołały jej uratować. Zmarła tego samego dnia, gdy na Rubieżach zapadał zmrok.

Przez wzgląd na nią babcia Kush poprosiła Lulków, by przychodzili po podarek każdego wieczora, o ile tylko zezwoli na to aura.

– W ten sposób my będziemy się wam odwdzięczać, a wy będziecie ją wspominać – rzekła im staruszka.

Lulkowie odeszli. Kupuka odszedł. Dulkancellin wypuścił strzały w niebo. A dzieci rosły, otoczone troskliwą opieką babci Kush.

Staruszka usłyszała stłumione śmiechy. To Kuy-Kuyen i Wilkilén żartowały sobie z babci, która tak pogrążyła się w zadumie, że zastygła w bezruchu z wyciągniętą ręką o krok od drzwi. Ocknęła się i weszła do środka.

– Dość tych wygłupów! Bierzmy się do roboty! – burknęła Kush z udawaną urazą, w którą dziewczynki oczywiście nie uwierzyły.

– Babciu, co się stało Lulkom? – zapytała Kuy-Kuyen,­ która odziedziczyła po matce zdolność zaglądania w głąb duszy.

– A co się miało stać? – zapytała lekceważąco babcia, usiłując przekonać samą siebie. – Nic, nic.

– Lulkowie tak ładnie śpiewają, babuniu – zaszczebiotała mała Wilkilén. – Ja też tak umiem! – Po tych słowach próbowała gwizdać jak Lulek, podskakując krótko to na jednej, to na drugiej nodze. Jej z kolei przypadła w spadku po matce pogoda ducha.

Nim staruszka zdążyła zarządzić powrót do tkania, do domu dotarły znajome głosy. To Dulkancellin z synami wracał z lasu, niosąc kolejną partię chrustu, aromatyczne rośliny do palenia w kominku podczas długich, okraszonych opowieściami wieczorów, i ostatniego w sezonie zająca, którego babcia powinna natychmiast ugotować.

Nie od razu weszli do domu. Najpierw złożyli chrust na przeznaczonym do tego miejscu, starannie rozdzielając większe i mniejsze gałęzie. Potem podeszli do niskiej, okrągłej budowli z maduińskiego kamienia, by się obmyć i odkazić olejkiem zadrapania, których nabawili się w lesie. W końcu Dulkancellin, a w ślad za nim trzej synowie, przestąpili próg domu.

Na zewnątrz zapadała już ciemność. Wielkie drzewa mocno wcisnęły się w ziemię w obronie przed wichrem, który przyniósł ze sobą stado czarnych jak sama noc kruków.

Na rozciągniętej skórze dymił zając ugotowany w wodzie przyprawionej ziołami – obok kukurydzianego chleba i kapusty stały element jadłospisu rodziny wojownika.

W blasku ognia z kominka twarze domowników wyglądały jak kształty ze snu. Husihuilkowie jedli w milczeniu. Dopiero gdy wszyscy skończyli posiłek, Dulkancellin przemówił.

– Słyszeliśmy dziś w lesie bęben Kupuki wzywającego któregoś ze swych braci. Słyszeliśmy też odpowiedź na wezwanie. Nie rozumiałem, co przekazują, ale bębny czarowników brzmiały bardzo dziwnie.

Imię Kupuki zawsze wzbudzało zaciekawienie u starszych, a młodszym zamykało usta.

– Skąd dobiegał dźwięk? – zapytała syna babcia Kush.

– Bęben Kupuki od strony wulkanu. Drugi był mniej wyraźny. Mógł dochodzić z…

– Z wyspy Lulków – dokończyła Kush.

– Wy też go słyszałyście?

Dulkancellin nie doczekał się odpowiedzi, bo staruszka znów zadumała się nad spojrzeniem Lulka o żółtym ogonie.

– Kush! – ofuknął ją syn. – Pytam, czy i wyście go słyszały?

Babcia otrząsnęła się i przeprosiła, lecz nie miała ochoty dzielić się z nikim wrażeniami z niedawnego spotkania.

– Nie – odparła. – Nic nie słyszałyśmy. Po prostu lubię zgadywać – dodała.

– Kupuka będzie jutro w Dolinie Przodków. Porozmawiam z nim – zakończył rozmowę Dulkancellin.

Co roku przed rozpoczęciem pory deszczowej Husihuilkowie gromadzili się w Dolinie Przodków, by pożegnać żywych i umarłych. Jedli, tańczyli i śpiewali, ale przede wszystkim wymieniali to, czego mieli w nadmiarze, na to, czego im brakowało, by wszyscy mogli bezpiecznie doczekać powrotu słońca.

Wkrótce miała ich rozdzielić podmokła ziemia, wiatr i chłód. Nadciągał czas bez polowań, siewu i wojen. Czas, w którym wszelkie stworzenia komunikowały się ze sobą jedynie w razie najwyższej konieczności.

Noc wojownika

Dulkancellin nie mógł spać, choć noc była wyjątkowo cicha, a na ostatnich czystych skrawkach nieba świeciły gwiazdy. Życie na Rubieżach pochowało się w swoich norach i nawet odległe pomruki burzy stanowiły jedynie nowy rodzaj ciszy.

Wojownik zamknął oczy, czekając nadejścia snu. Obrócił się w stronę lasu; w stronę ściany, o którą oparł topór. Nie chciał wspominać wydarzeń tego dnia, choć długo jeszcze miał rozpamiętywać odgłosy bębnów i próbować zrozumieć ich przesłanie. Pamiętał dawne słowa babci Kush o tym, że sen nigdy nie idzie tam, gdzie go wołają, a zawsze w to miejsce, gdzie go lekceważą. Spróbował więc go zignorować i zajął się rozróżnianiem oddechów szóstki śpiących w pokoju osób. Nim jednak zdążył się przekonać, czy staruszka miała rację, usłyszał jakiś hałas, który wydawał się dobiegać od strony wielkiego orzecha rosnącego w połowie drogi do lasu. Błyskawicznie i bezszelestnie wstał, by już po chwili znaleźć się za drzwiami z kamiennym toporem w jednej, a tarczą w drugiej dłoni. Przez moment stał bez ruchu, a gdy już nabrał pewności, że nikogo nie ma tak blisko, by mógł wejść do domu, gdy on oddali się w poszukiwaniu źródła hałasu, ruszył wzdłuż ściany budynku. W pobliżu jej krańca gwałtownie zmienił rytm i jednym susem przeskoczył za róg. Nie można jednak powiedzieć, by doświadczony wojownik tym razem uniknął zaskoczenia.

Między domem a lasem, pozornie bez ładu i składu, wirowały dziesiątki wymachujących świecącymi ogonami Lulków. Wszystkie miały usta ułożone jakby do gwizdu, lecz w powietrzu nie unosił się żaden dźwięk. Dulkancellin szedł w ich kierunku, póki nie dostrzegły go pierwsze stworzenia, a gdy to nastąpiło, wszystkie po kolei pobiegły ku najbliższym drzewom i stamtąd obserwowały go bez mrugnięcia żółtymi oczami. Tylko jeden bardzo stary Lulek, którego z racji mroku i odległości wojownik nie widział zbyt dokładnie, zrobił kilka kroków w jego stronę i rachityczną rączką wskazał na zachód.

Spojrzenie Dulkancellina podążyło za jego gestem. Morze Lalafke widywano z domu jedynie w pogodne letnie dni, a nawet wtedy stanowiło zaledwie niewyraźny kontur, który tylko na chwilę wyłaniał się ponad horyzont. Teraz jednak, obróciwszy głowę, wojownik zobaczył dotykające nieba wzburzone wody, pędzące, by pożreć jego dom, las, życie. Wydał przeciągły ryk i instynktownie uniósł tarczę, lecz morze zamiast spaść na niego, zatrzymało się i otwarło, wypuszczając wprost na grządki w ogrodzie babci Kush strumień bezbarwnych ludzi na grzbietach ogromnych zwierząt z grzywami. Byli daleko i blisko zarazem, a ich stroje mimo pędu nie powiewały na wietrze. Dulkancellin cofnął się po raz pierwszy w życiu.

W powietrzu narastał nieznośnie przenikliwy świst. Poprzez przejrzystych najeźdźców wojownik ujrzał krainę śmierci. Kilka jeleni o zdartej skórze dogorywało w popiele. Z drzewek pomarańczowych opadały zepsute owoce. Kupuka szedł do tyłu, a jego ręce pozbawione były dłoni. Skądś dobiegał przypominający ponury śpiew ptaka płacz Wilkilén, a zza chmury pyłu patrzyła na Dulkancellina pokryta czerwonymi plamami Kuy-Kuyen.

Wojownik zbudził się gwałtownie. A więc sentencja babci Kush znów się sprawdziła. Topór wciąż stał oparty o ścianę i nic nie przerywało nocnej ciszy.

Dulkancellin przypomniał sobie, że dziś święto. Zbliżał się świt. Wkrótce jego matka wstanie, by rozpalić ogień i rozpocząć codzienną krzątaninę.

Okryty skórzanym płaszczem opuścił dom, nie mogąc się pozbyć wrażenia, że robi to już po raz drugi tej nocy. Na zewnątrz zastał znajomy świat. Wojownik oddychał głęboko. Noc powoli ustępowała miejsca posępnej szarości, na którą od południa nachodziła inna szarość, lita niczym skała.

Włosy Dulkancellina były związane wysoko na czubku głowy, jak u Husihuilków, którzy szli do boju lub oddawali się ćwiczeniom fizycznym.

Przemierzając odległość dzielącą go od lasu, śpiewał pieśń znaną tylko wojownikom – pieśń, którą każdego ranka budzili uśpioną w nocy krew, przysięgając przelać ją w boju.

Gdy dotarł do wielkich drzew, zdjął płaszcz i położył go na korzeniach. Zgiął się niczym młoda trzcina, przebiegł przez chwasty, jednym susem pokonał dystans, jaki w skoku pokonuje jaguar, wdrapał się na niewiarygodną wysokość, w końcu zwisał z gałęzi tak długo, póki nie opadł z sił. W drodze powrotnej zabrał swój płaszcz i trochę pestek do żucia.

Po stracie Shampalwe stał się milczący i oschły. Wcześniej mówiono o nim, że walczy bez strachu przed śmiercią. Teraz narzekano, że czyni to bez miłości do życia.

Zły Wilk

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze