Zapowiedź i fragment: Strzygonia, t. 1 – Sławomir Mrugowski

Podoba się?

Data wydania: 28 września 2012
Wydawnictwo: Fabryka Słów

Strzygonia brzmi jak przekleństwo! Jak obraza bogów!

Kościste palce Mory prostowały się i gięły w dziwnym tańcu. Jej trupia głowa zwrócona była w kierunku osady, jednak po chwili odwróciła się, jakby przyzywana wzrokiem dzieciaka. Przez mgnienie kasztanowłosy ujrzał czerwone ogniki w pustych oczodołach. Całą siłą woli zamknął powieki. Jeśli go ujrzała był stracony.

Poznaj krainę, gdzie Mora sieje śmierć, a Czerwonooki Starzec wysysa z ludzi życie.

Był przybłędą i pośmiewiskiem. Wieczny strach przed bólem i obawa o życie stale mu towarzyszą. Kiedyś to się skończy. Drzemie w nim bowiem niespotykana moc. Ale jeszcze nie dzisiaj. Byle przeżyć do poranka!

Nadejdą czasy, gdy ofiara stanie się drapieżcą…

Fragment:

– Chodź. – Głos kapłana był suchy, matowy i obojętny. Nyjan usłyszał w nim przekonanie, że i tym razem nic się nie wydarzy. Westchnął, zagryzł usta. Pragnął mieć to już za sobą. Upokorzenie, potem rozczarowane spojrzenie Barwina i pełne goryczy „Precz!” na odchodnym. Po czym znów Nyjan będzie wyśmiewany, obijany, a baby zagonią go do roboty, jakiej nie chcieli wykonywać nawet ostatni z posługaczy. Postanowił już, co zrobi. Wybrał przyszłość. „A to… – pomyślał z zimną determinacją – …to już ostatni raz”. Zacisnął pieści, zamknął powieki.
Kiedy otworzył oczy, nie mógł uwierzyć.
Pod drzewną figurą stała Naraj. Naraj o wiotkim ciele, smukła jak leszczyna, z czarnymi włosami opadającymi lśniącą falą na ramiona. Jeśli był to sen, Nyjan nie chciał się budzić.
– Podejdź, Nyjanie. – Jej głos brzmiał jak szum wiatru, szelest liści, szmer wody. Chłopak poszedł. A Naraj nie zniknęła. Z każdym krokiem coraz intensywniej czuł jej zapach. Wchodził w tę woń niby w krainę mgieł, w samą Nawię, bezwolny i pozbawiony myśli.
Przyjął od kobiety czarę z napojem. Wziąłby od niej wszystko. Przez moment dotknął palcami jej palców. Były chłodne. Poczuł dreszcz.
– Wypij. – Nyjan nie potrafiłby odmówić nawet, gdyby podała truciznę. Wypił. Nie poczuł smaku. Jego oddech zaczął jednak przyspieszać. Oddał naczynie. Starał się zapanować nad drżeniem, ale był za słaby. Naraj objęła chłopaka ramieniem. Położyła go na tej samej ławie, gdzie wcześniej leczyła Żmija. Klękła obok.
Wokół zapadła ciemno. Znikły świetliki kaganków. Zgasła poświata przy posągu. Czerń wlała się przez usta i nos w ciało młodzika, w jego myśli. Gęsta i lepka, obezwładniająca. Zimny nurt unosił Nyjana i kołysał. Chłopak miał wrażenie, że wiruje. Wreszcie stracił poczucie kierunku. Nie czuł ciała. Chciał krzyczeć, ale nie miał ust ani płuc. Pragnął wypłynąć, wynurzyć się z tej kipieli. Ręce i nogi nie odpowiadały jednak. Pozostało samo przerażenie. Tym się stał. Bezbrzeżnym strachem.
Dochodził już do tej granicy. Do bramy szaleństwa. Wtedy rozdzierała się powłoka, przychodziła jasność i świat przyjmował go w swoje kolczaste objęcia. Teraz jednak Nyjana odrzucił. Oddał Śmierci. Nyjan to zrozumiał. W przebłysku ujrzał twarz Barwina, zimną i obojętną, odwracającą się od martwego ciała syna. To Barwin. Oddał go Białej Pani, Morze. Usunął ze swojego świata, jak pomyłkę, największy błąd. Barwin, który nienawidził syna. A teraz Nyjan znienawidził Barwina. Znienawidził i przeklął.
Przepełniła go rozpacz. I wtedy chłopak zobaczył ją. Taką jak w odmęcie, kiedy wdarła się między rusałki, topielice i wodniki. Gdy w szaleństwie mordu barwiła wodę karmazynem krwi. Upiorzyca nadleciała bezgłośnie. Przez chwilę trwała obok, jakby czekała na znak. Potem wniknęła w jego Nyjana. Szponami rozerwała woal strachu, śmiertelne płótno beznadziei i rezygnacji. Przyniosła nieopisany ból. Cierpienie czysto cielesne przywróciło dzieciakowi poczucie materialnego bytu, wydobyło go z czarnej, smolistej topieli. Zawył niczym wilk.
Zawodzenie poderwało z półsnu uczniów pilnujących drzwi do kontyny. Zaskoczyło też Ślebodę podkradającego suszone mięso z ojcowego stryszka, zmroziło Wizuja, który doglądał właśnie spłoszonych krów, wstrzymało wpół ruchu Częsta, drapiącego się w kroku i poderwało Radocha podglądającego siostrę w kąpieli tak, że rąbnął w blat stołu, pod którym się schował. Wrzask pobudził tych, co już spali, poniósł się po falach jeziora. Słysząc go kilka osób przezornie odsunęło się od brzegu, a ci, którzy zastanawiali się nad przejściem na wyspę, porzuciło plan.
Dzieciak zaś rzucał się, wierzgał jak palony ogniem, rwał sznury, kaleczył sobie nadgarstki i kostki. Żyły wystąpiły mu na czole, na szyi, na ramionach. Zdawało się, że zaraz pękną i tryskająca krew wsiąknie w polepę.
Naraj ukryła głowę w ramionach. Dygotała.
– Obrę. – rozkazał Barwin. – Wołaj mi Obrę. Prędko.
Szarpnięciem podniósł dziewkę i zmusił, by pobiegła, a potem położył dłonie na czole chłopaka i zaczął mruczeć niezrozumiale. Dzieciak przestał wyć, ustały spazmy, poza lekkim drżeniem.
Kapłan odjął ręce. Nyjan otworzył oczy. Były czerwone, nabiegłe krwią i świeciły jak u wilka.
– Co mi zrobiłeś?! – wychrypiał. – Co mi zrobiłeś?!
Szarpnął się w pętach, ale nie puściły. Spojrzał na Barwina.
– Nienawidzę cię! Nienawidzę! – Wyszczerzył zęby niczym zwierzę. – Za wzgardę i poniżenie. Nie chciałeś mnie za syna. Wstydziłeś się i pozwalałeś by mną pomiatano. Nie, nie jesteś moim ojcem. Nigdy nie byłeś.
– Nyjan… – wyszeptał kapłan. Przez chwilę wydawało się, że chce coś wytłumaczyć. Chłopak zamarł. Czekał. Barwin nie powiedział jednak już nic więcej.
– A teraz… – W słowach chłopaka była gorycz. – Teraz przeklinam cię. – Splunął pod nogi Barwina. – Prze…
Gdy do świątyni weszła kolebiąc się na grubych nogach wiedźma Obra, kapłan wydał jej polecenia i wyszedł. Stara bez zbędnej delikatności zajęła się dzieciakiem. Dwoma ruchami obmyła mu twarz. Chlusnęła zawartością kubła na tors i niżej. Obsypała ziołami polepę dookoła ławy mamrocząc zaklęcia.
Wtedy Nyjan zaczął znów krzyczeć.
I już nie przestał.

***

W miarę jak chłodny świt wydobywał z ciemności kształty, coraz więcej sylwetek podnosiło się spod skór, wychodziło z płóciennych prostych pałatek, z sześciobocznych, strzelistych tand, z bryk i krytych wozów. Obudzeni naturalną potrzebą ludzie szukali głównie miejsc ustronnych. Skuleni z zimna biegli prędko ku skrajowi obozu. W krzakach słychać było trudny do pomylenia szum, jęki, błagalne prośby zanoszone do różnych świętych, albo przekleństwa, zwykle, choć nie zawsze zakończone westchnieniem ulgi. Niektóre klątwy i petycje brzmiały znajomo, inne po alamańsku i frankijsku mniej zrozumiale. Były też takie, które brzmiały zupełnie obco, w językach bliższych łacinie
Naraz ponad szarość świtu, poranną celebrę, w łacinie właśnie, wzniósł się charakterystycznie modulowany w authentus protus, głos ojca Francesco. Otyły benedyktyn wypiął brzuch, nadymał policzki i wzniósł krzyż do jasnego już nieba. Natchnione w zamiarze „Te Deum” wypłoszyło ptaki z koron, resztę ludzi ze snu, a tych, co wstali już wcześniej, z chaszczy. Zachęciło woły do ryczenia, konie do parskania.
Mężczyźni – ci możniejsi – w pikowanicach, tunikach, koszulach oraz chłopcy – giermkowie i paziowie – w kolorowych gipponach, a także słudzy od koni, bydła i aprowizacji w szarych cotte, pojawiali się coraz gęściej. Ziewali, przeciągali się i jak jeden klękali na mokrej ziemi. Niektórzy podciągali luźne braies, gacie w naturalnych barwach, ale wszyscy z rzeczywistym lub zdawkowym zaangażowaniem oddawali Bogu Jedynemu cześć.
W tych barbarzyńskich, dzikich krainach nawet mało dbający o zbawienie przekonywali się do porannej modlitwy. Jedni z rzeczywistej potrzeby, inni na pokaz. A modlić się było o co. Najpierw, by wreszcie przestało padać, bo w ostatnich dniach w nadnoteckich grzęzawiskach zostało już dosyć koni dumnej frankijskiej jazdy. Po drugie o to, by wyprawa skończyła się prędko, a łupy wynagrodziły straty. Trzecim zaś powodem modłów było błaganie o opiekę przed cieniami i demonami, zasiedlającymi te dzikie lasy.
Pierwsza prośba spełniła się już wczorajszego wieczora tak, że wreszcie dało się rozpalić ogniska, ogrzać się i wysuszyć ubrania. Na realizację drugiej była niemała szansa, bo ponoć w Gnieźnie nie brakowało pogańskiego srebra i złota, które ukradli Popielom piastunowie Myszkowice, ale trzecia najwięcej kłopotu sprawiała chyba Bogu Najwyższemu.
Klęczał więc z wyszytym na zapadłej piersi w polu srebrnym, czerwonym lwem stojącym na zadnich łapach comes Otto von Brunswiek, któremu zginęło już czterech giermków i tuzin łuczników. Ręce składał łysawy, tłusty missus dominicus Meinhard z Frankenfurtu pod sztandarem ze srebrnym jeleniem w polu zielonym – temu wprawdzie nie ubyło nic prócz kilku funtów wagi, ale też przy okazji tyleż odwagi. Modlił się uicarii Marcus z Munsteru, człowiek mizernego wzrostu, za to wielkiej potencji, którego zasług dla zwiększania liczebności franków nad Renem nie dałoby się przecenić. Rad byłby wracać prędko do żony w połogu i syna – szóstego, z ową żoną. Jego dzieciaków spłodzonych z konkubinami i nałożnicami mało kto dałby radę zliczyć. Byli tam też potężny jak niedźwiedź fidelis Jan z Baireutte i wiecznie spocony Henryk z Landsbergu, centenarii Hainrich z Halberstadt o twarzy prawie całkowicie zarośniętej kędzierzawym gąszczem, dumny Welf D’Este zwany Bawarskim, choć mówił prawie wyłącznie po włosku, saksończyk Gunter von den Burg Groeben, młodziutki Gero i niewiele starszy Udalryk z Agilolfingów, synowie Gerolda z Vizgau, prefekta Bawarii, przełożonego marchii wschodniej; obaj udani, piękni i rozmodleni. Przy nich klęczał na jednym kolanie, w malowniczej pozie Kirkor, chłopak dziewczęcej urody. Dłonie złożył na okuciu pochwy miecza, głowę o jasnych prostych włosach skłonił przed krzyżem jelca i czekał, aż biała gołębica zstąpi na niego z nieba.
Wszystkim zaś przewodził ducatus Gotfryd de Milonne, zwany Pokutnikiem.
Chudy, wysoki, suchy nobil o szerokich barkach wyszedł właśnie z namiotu. Wyglądał jak z krzyża zdjęty. Przygarbiony, w splecionych dłoniach trzymał wielki, srebrny krucyfiks. Noszenie go na piersi, na łańcuchu, na którym można by woły prowadzać, musiało wymagać iście klasztornej determinacji. Benedyktyńskiej.
Senior, jak mówiono, modlił się częściej niż sikał. Pościł zaś ustawicznie. Wiara bardziej niż udziec barani stanowiła dla niego źródło siły. Wszyscy wiedzieli jednak, że nie zawsze tak było.
– Bod-froekinn – wyszeptał bulgocząc po sasku pochylony modlitewnie Henryk z Landsbergu. Otarł krople z czoła. – Ponoć z Eggihardem, Anshelmem i Rolandem był pod Roncesvalles. Aż dziw bierze, że jego siostrzeniec tak rozsądkiem mu ustępuje. – Przeniósł wzrok z natchnionego Gotfryda na klęczącego Kirkora. – Ze zgoła innego strumienia niż Pokutnik musiał młodzik czerpać fantazję, gdy postanowił wziąć za żonę tę Balladynę, córkę chłopki. – Prychnął wzgardliwie. Opluł sobie przy tym gęstą, czarną brodę. – Ciekawość, jak ją nawróci? Prośbą, groźbą, czy bogactwem? Bo mówią, że swojego kropidła na niej nie użył.
– Chłopak patrzy w niebo i we mgłę, wie tyle, ile mu wyśpiewają, a oni tylko o dziewicach z piany, mieczach wyszarpniętych z kamienia, królestwie Jana, złocie Renu i o Graalu… – odpowiedział z drwiną Gunter von den Burg Groeben.
– Wskazał mu ją za sprawą proroctwa pustelnik, co podawał się za popielowego krewniaka. Jak w pieśni. Pokusa za silna. – Saksończycy zerknęli na Kirkora z politowania. Trzymali się blisko. Może dlatego, że ich charaktery tak niewiele się różniły, jakby – jak mówiono – z jednego cyca mleko pili. Może z innego powodu. Jako nowi chrześcijanie, Sasi i świeżo upieczeni nobiles viri traktowani byli z rezerwą i wyniosłym lekceważeniem przez lepiej urodzonych, a z jawną podejrzliwością przez tych, z którymi jeszcze kilka lat wcześniej, za Widukinda, przychodziło im wojować.
Henryk otarł kędziory zarostu.
– Durny Kirkor. A najgłupszy Pompilius. Miast starego od razu powiesić…
– Chciał, a jakże – przerwał brodaczowi Gunter. I miał rację, bo nadgoplański dux renegat, za przyczyną którego – i, rzecz jasna, z powodu szeroko pojętego Gesta Dei per Francos – tu byli, gdy dowiedział się o całej sprawie, dostał napadu szału.
– Kirkor głupi, bo wieszcza-pustelnika obronił. Mało by się nożami podźgali. Kto wie, jak by się to skończyło. A Popiel jeszcze głupszy, bo mógł sprawę załatwić po cichu, zanim… – żachnął się nerwowo.
– Chciał Pompilius, czy nie chciał, mógł, czy nie – skrzywił się Henryk – kto mógł wiedzieć, że chłopstwo rzuci mu się w sukurs?! Ale kiedy już puściliśmy z ogniem wioski, trzeba było to zrobić. Dziadygę, znaczy, zakłuć.
– Tak. Ale pięknieśmy się sprawili – westchnął Gunter, nie wiedzieć. z przyczyny mało wygodnej pozycji, czy z nostalgii. Oblizał wargi. Na jego czerwonej twarzy odmalowało się drapieżne zadowolenie. – Drzewa, zanim zdążyły okryć się kwieciem, uginały się od łbów prostaków. – Przypomniał mu się poetycki opis rzezi, ułożony przez jednego z trubadurów. Filon mu było, czy jakoś tak. Chłopak śpiewał pięknie o tym, jak panowie spalili i ograbili, co było do spalenia i ograbienia. Nie zapomniał też o gwałtach, ale ułożył rymy tak zgrabnie, że wyszło, jakoby była to słuszna za trudy boju nagroda. – Pouciekali psie syny w lasy. – Z żalem zakończył wywód Gunter.
– Ale czas – napomniał go Henryk. – Czas ubiegł. – Bunt chłopski zatrzymał ich rzeczywiście na dłużej niż przewidywali. – A co gorsza, ci co uszli, przystali do Piastuna.
Von den Burg Groeben pokiwał głową. Nerwowo potarł odstające jak u stągwi uszy.
– Piastun zaś rozsądnie uciekł do Gniezna – wyszeptał. Stracił dobry nastrój. – W Gnieźnie zaś osiadł, jak mówią, mocno. Niemało trzeba będzie się napracować, żeby gród zdobyć.
– Nam zostawił ogołoconą z wszelkiego dobra Kruszę. – Homines z Landsbergu skrzywił się żałośnie. – A tu już jesień.
– Miało być prosto, łatwo i przyjemnie. – Gunter zatarł ręce. – A wyszło jak zwykle…
Wybryk Kirkora rzeczywiście skomplikował pozornie prostą sprawę rejzy noszącej znamiona szczytnej walki o Boski prymat, a przeciw barbarzyńskim Sklavinom i ich obmierzłym bożkom, co przy okazji miało w łatwy i szybki sposób podreperować stan skarbca każdego z uczestników. A nie z przypadku udział w wypadzie wzięło nad podziw wielu szlachetnych gołodupców ze wschodnich marchii. Wielu z nich zastawiło się u Żydów, aby wystawić jaki taki poczet. Jak jeden wszyscy liczyli na łupy. Kiedy więc nie było już co palić, grabić, ani kogo gwałcić w okolicy Kruszy, ruszyli wreszcie na Gniezno.

źródło: fabrykaslow.com.pl

Tytuł: Strzygonia, t.1
Autor: Sławomir Mrugowski
Data wydania: 28 września 2012
Liczba stron: 656
ISBN-13: 978-83-7574-704-1
Wymiary: 125 x 195
Oprawa: miękka

Z zawodu finansista, z pasji czytelnik. Redaktorka serwisu oraz moderator forum Gavran, okazjonalnie recenzentka.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najwyżej oceniane
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Witcher

Znakomita powieść. Świetne dialogi, postacie jak żywe, z emocjami i dążeniami, gotowe o trupach dochodzić do celu. Wartka akcja, choć wymagająca przejścia przez gąszcz postaci i wydarzeń. To jednak procentuje, bo ostatnie 300 stron to majstersztyk powodujący, że na drugi tom warto czekać… Polecam!!!