Fragment: Atlas chmur – David Mitchell

Podoba się?

Adama Ewinga  Dziennik Pacyficzny

Czwartek, 7 listopada ~

Poza wioską Indian, na spłachciu bezludnym wybrzeża na świeży ślad stóp natrafiłem. Trop przez gnijące wodorosty wiódł, palmy ibambusy, aż do tego, kto je zostawiał– Białego człowieka. Spodnie miał podwinięte ikabat żeglarski nosił, brodę miał utrzymaną starannie iza dużą czapkę zbobrowego futra. Łyżeczką do herbaty piach koloru popiołu kopał iprzesiewał znamaszczeniem takim, że dostrzegł mię dopiero, gdym go zdziesięciu jardów pozdrowił. Tak oto znajomość zawarłem zdr. Henrym Goose’em, medykiem londyńskich wyższych sfer. Jego nacja zaskoczeniem dla mnie nie była. Jeśli jest gdzie siedziba tak odludna lub wyspa tak odległa, by człek nalazł tam schronienie przez Anglika nieturbowany, tom ja takiej na żadnej zmap nie widział.

Zali pan doktor zapodział co na tym posępnym brzegu? Służyć mogę pomocą? DrGoose potrząsnął głową, chusteczkę rozsupłał, ijej zawartość ukazał zwyraźną dumą.

– Zęby, sir, niczym szkliwione skarby największe są dla poszukiwań, którem tu sobie zamierzył. Wdniach minionych ten brzeg Arkadyjski salą był bankietów kanibali, ajakże, gdzie silni słabych pożerali, azęby pluli, jak pan ija plujemy zust pestki wiśni. Wszelako teraz trzonowce te, sir, wzłoto się przemienią. Ajak? Rękodzielnik pewien zPiccadilly, co wyższe sfery zaopatruje wzębowe protezy, zacne płaci sumki za ludzkie zębiska. Wiesz pan, za ile ćwierć funta pójdzie?

Wyznałem, że nie wiem.

– Aja też, sir, oświecać pana nie zamierzam– zawodowe są to sekrety!– Po nosie się postukał.– Znasz się pan, panie Ewing, zmarkizą Grace of Mayfair? Nie? Tym lepiej dla pana– trup zniej istny wkrynolinach. Minęło lat pięć już, jak jędza oczerniła mię, ajakże, imputując mi rzeczy takie, że zTowarzystwa mię wykluczono.– DrGoose patrzał wdal ku morzu.– Toż właśnie owa czarna godzina dała początek mym peregrynacjom.

Wyraziłem współczucie dla trudnego doktora położenia.

– Dziękuję, sir, dziękuję po stokroć, lecz te ząbki– chusteczką potrząsnął– to, dalibóg, aniołowie mej pomsty. Pozwoli pan, że objaśnię. Markiza nosi szczękę sztuczną projektu wzmiankowanego już mistrza. Wszelako wprzyszłoroczne Boże Narodzenie, gdy ta klempa wperfumie brylować będzie na Balu Ambasadorów, ja, Henry Goose, ajakże, powstanę iwszem wobec oznajmię, że gospodyni nasza uzębieniem kanibali przeżuwa! Sir Hubert najpewniej rzuci mi wyzwanie. „Okaż pan dowody”– prostacko zaryczy– „lub satysfakcji żądam!”. Aja oświadczę: „Dowody, sir Hubercie? Cóż, osobiście ząbki pańskiej mamy zbierałem wspluwaczce przeogromnej na południowym Pacyfiku. O, proszę, sir, tu mam jeszcze kilka!”. Ite oto ząbki do jej wazy wżółwia kształtcie wprost wzupę cisnę. Ito, sir, właśnie to będzie dla mnie satysfakcją. Kąśliwi szydercy obsmarują markizę wgazetach iwiosną szczęście będzie miała, jeśli kto ją zaprosi na Bal Ubogich!

Pośpiesznie pożegnałem się zHenrym Goose’em, miłego dnia mu życząc. Jest chyba niespełna rozumu, jak mniemam.

Piątek, 8 listopada ~

Wstoczni prymitywnej pod mym oknem prace trwają nad bomem foka, pod pana Sykesa kierunkiem. Pan Walker, właściciel jedynej tawerny wOcean Bay, jest także głównym tutejszym handlarzem drewna iprzechwala się, ileż to lat jako mistrz szkutnictwa wLiverpoolu spędził. (Wystarczająco obznajomiony jużem zetykietą Antypodów, by przymknąć oko na podobne nieprawdy oczywiste). Pan Sykes rzekł mi, że całego tygodnia trzeba dla nadania „Wieszczce” bristolskiego sznytu. Utknąć wMuszkiecie na siedem dni, wyrok to smętny, lecz gdy pomnę zębiska srogiego sztormu imarynarzy, co za burtę wypadli, to imój dopust obecny zda się mniej dotkliwy.

Rankiem spotkałem dziś na schodach dr. Goose’a iśniadaliśmy razem. Kwateruje wMuszkiecie od połowy października, po tym, jak brazylijskim brygiem handlowym „Namorados” przybył tu zFiji, gdzie sztuki swe wośrodku misyjnym praktykował. Teraz wyczekuje doktor dawno spóźnionego już australijskiego szkunera do połowu fok, „Nellie”, by do Sydney go zabrał. Dotarłszy do kolonii, będzie miejsca szukać na pokładzie statku płynącego do jego rodzinnego Londynu.

Osąd mój co do osoby dr. Goose’a niesprawiedliwym był iprzedwczesnym. Człek chcący przetrwać wmym fachu cynicznym być musi niczym Diogenes, lecz cynizm ślepym czynić potrafi na cnoty subtelniejsze. Doktor nie jest od drobnych ekscentryczności wolnym irad opowiada onich przy miarce portugalskiego pisco (nigdy wnadmiarze), ręczę jednakoż, że prócz mnie jedynym jest dżentelmenem na tej szerokości na wschód od Sydney ina zachód od Valparaiso. Być może ułożę nawet list polecający go Partridge’om zSydney, drGoose bowiem idrogi Fred są jak zjednej gliny ulepieni.

Pogoda zła uniemożliwiła mi poranne wyjście, toteż opowieści snuliśmy przy ogniu torfowym igodziny mknęły niczym minuty. Dużo oTildzie mówiłem ioJacksonie oraz otym, jak się „gorączką złota” wSan Francisco frasuję. Rozmowa zeszła nam potem zmego miasta rodzinnego na obowiązki notariusza wNowej Południowej Walii, jakie niedawno na mnie spadły, astamtąd na Gibbonsa, Malthusa iGodwina, przez tematy Pijawek oraz Parowozów. Pełna uwagi rozmowa to kuracyjne remedium, którego boleśnie mi na pokładzie „Wieszczki” brakuje, zdoktora zaś erudyta prawdziwy. Co więcej, posiada zacną armię figur szachowych, wwielorybich fiszbinach rzeźbionych, które zajęcie będą przez nas miały, aż „Wieszczka” wmorze wypłynie bądź przypłynie tu „Nelly”.

Sobota, 9 listopada ~

Świt jak srebrny talar promienieje. Szkuner nasz nadal przedstawia widok żałosny wzatoce. Na brzegu naprawiają wojenne kanu indiańskie. Wybraliśmy się zHenrym na „Plażę Bankietów”, wwakacyjnym humorze, pozdrowiwszy beztrosko pokojówkę, która upana Walkera służy. Panna ta wchmurnym usposobieniu pranie na krzaku rozwieszała inie zwróciła na nas uwagi. Ma nieco domieszki krwi czarnej i, jak mniemam, matce jej do ludu zdżungli niedaleko.

Gdyśmy mimo wioski indiańskiej przechodzili, „buczenie” wzbudziło ciekawość naszą iuradziliśmy wytropić jego źródło. Osada otoczona jest palisadą tak zbutwiałą, że można by się do środka przedostać wmiejscach wielu. Suka wyleniała głowę uniosła, lecz bezzębna była, zdychająca, inie szczeknęła. Zewnętrzny krąg chat ponga (zkonarów, ścian ziemnych iplątaniny gałęzi upował) przed siedzibami „możnych” kucnął– budowlami zdrewna ostruganych nadprożach, znajprostszymi zganków. Pośrodku wioski odprawiała się publiczna chłosta. Henry ija jedynymi byliśmy Białymi widzami, lecz wyraźny znać było podział na trzy kasty indiańskich spektatorów. Wódz na tronie usadzony był wstroju przybranym piórami ptasimi, podczas gdy wytatuowani możni wraz zkobietami swoimi idziećmi stali wasyście, wliczbie ogólnej bliskiej trzydziestu. Niewolnicy, oskórze ciemniejszej, wgłębszej barwie niźli uich orzechowo-brązowych panów, wliczbie opołowę mniejszej, wbłocie przykucnęli. Przyrodzona ociężałość iotępienie! Ztwarzami dziobatymi ikrostowatymi od haki-haki, nieszczęśnicy przyglądali się karze bez reakcji żadnej, prócz owego „buczenia” przedziwnego, jakby pszczelego. Łączenie się wbólu, czyli też znak potępienia to był– wiedzieć nie mogliśmy, co dźwięk ów oznaczał. Bat dzierżył Goliat jakowyś, którego postura każdego łowcę nagród znad pionierskiej granicy by onieśmieliła. Każdy cal muskułów miał dzikus ów tatuażem pokryty, jaszczurami ogromnej ipomniejszej wielkości– za jego skórę zwierzęcą dano by niezłą sumkę, lubo za perły wszystkie Hawajów nie chciałbym wyznaczonym być do odebrania mu onej. Nieszczęsny więzień, szronem wielu lat surowych pokryty, przywiązany był nago do trójkątnej ramy. Ciałem jego wstrząsała każda kolejna raza skórę rozrywająca, plecy miał niczym pergamin krwawymi runami zapisany, lecz fizjognomia jego wyrażała spokój nieziemski męczennika, co go Pan ma już wswej pieczy.

Wyznaję, zamierałem każdą razą, gdy bat na ciało spadał. Jednako wtenczas rzecz się zdarzyła dziwna. Bity dzikus dźwignął głowę opadłą, moje oczy wzrokiem nalazł iprzesłał mi spojrzenie zagadkowe, wktórym odczytałem przyjazny znak rozpoznania. Niczym aktor na scenie, co wLoży Królewskiej spostrzegł druha zdawna niewidzianego idla publiczności niezauważenie znać mu daje, że go poznał. Rychło jednak wytatuowany Negr do nas się zbliżył iłysnął swym sztyletem nefrytowym na znak, żeśmy gośćmi niemile widzianymi. Zapytałem onaturę przestępstwa owego więźnia. Henry ramieniem mię otoczył.

– Chodźmy, Adamie, kto mądry, między ofiarą ibestyją nie staje.

Niedziela, 10 listopada ~

Pan Boerhaave śród zgrai zaufanych opryszków siedział niczym Lord Anaconda ijego plebejskie gady*. Ich „celebracje” Dnia Pańskiego rozpoczęły się na dole, nimem wstał. Ruszyłem po gorącą wodę do golenia idół tawerny nalazłem zatłoczony wilkami morskimi, swej kolei czekającymi zbiednymi indiańskimi dziewczętami, jakie Walker usidlił wprowizorycznym bordello. (Rafaela śród deprawatorów nie było).

Nie zwykłem łamać postu dnia świętego wlupanarach. Henry czuł równą, co ja, odrazę, poświęciliśmy więc śniadanie (służkę zpewnością do usług inszego rodzaju przymuszano) ido kaplicy wyruszyliśmy dla oddania tam czci postem nieprzerwanym.

Dwustu jardów nie uszliśmy, gdym ku konsternacji własnej wspomniał na dziennik ten, leżący na stole wmym pokoju wMuszkiecie, na widoku dla każdego majtka pijanego, co do środka mógłby wtargnąć. Wobawie obezpieczeństwo jego (aiwłasne, jeśliby wręce pana Boerhaavego wpadł) zawróciłem przeto dla zręczniejszego jego ukrycia. Szerokie uśmiechy powitały mię wMuszkiecie ispodziewałem się już, żem był „wilkiem, októrym mowa”, jednakoż odkryłem tego przyczynę prawdziwą, gdym drzwi otworzył: ato niedźwiedzie pośladki pana Boerhaavego okrakiem na ciemnoskórej Złotowłosej, wmoim łóżku, in flagrante delicto! Czy przeprosił Holender diabelny? Gdzież tam! Uznał, że to jemu krzywda się stała izaryczał:

– Zabieraj się stąd, mości Kutazwisie, lub, na Boga, ten wredny dziób Jankesa ci rozłupię!

Chwyciłem dziennik izłomotem na dół popędziłem, ku buntokracji, rozradowaniu iwśród szyderstw białych barbarzyńców tam zebranych. UWalkera wniosłem protest, że za pokój płacę prywatny ioczekuję, iż

* Zob. Herman Melville, „Encantadas czyli wyspy zaczarowane”, w: Weranda iinne prawdziwe opowieści, przeł. K. Korwin-Mikke, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980.

prywatnym pozostanie także pod mą niebytność, lecz ten szubrawiec jedynie mi upustu część trzecią zaproponował za „ćwierć godziny galopu na najdorodniejszej zklaczek wmej stajni!”. Niesmaku pełen odrzekłem, żem mąż iojciec! Iże pierwej zginę, niźli upodlę godność mą iprzyzwoitość zktórąkolwiek bądź zjego dziewek francą nękanych! Walker klął się, że mi „oko podmaluje”, jeśli znów „dziewkami” własne jego córki nazwę. Jeden plebejski gad bezzębny zadrwił, że jeśliby posiadanie żony idziecka cnotą było, „byłbym, panie Ewing, po dziesięciokroć od pana cnotliwszy!”, aręka niewidzialna kufel cienkiego piwa na mą osobę opróżniła. Wycofałem się, nim lurę zastąpiła broń solidniejszej natury.

Dzwon kaplicy wszystkich bogobojnych wOcean Bay wzywał, pośpieszyłem więc tam, gdzie oczekiwał mię już Henry, izapomnieć próbowałem niedawne sprośności, których wmej kwaterze byłem świadkiem. Kaplica jak stara krypa trzeszczała, aczłonków kongregacji na palcach bez mała rąk obu niemal zrachować było można, lecz nigdy podróżnik żaden nie gasił pragnienia wpustynnej oazie zwdzięcznością większą, niźli ta, zjaką Henry ija cześć Panu tego ranka oddawaliśmy. Kaplicy luterański założyciel dziesiątą już zimę na cmentarzu przy niej spoczywał, ażaden wyświęcony następca nie ważył się jeszcze nad ołtarzem przejąć dowodzenia. Chrześcijan zatem wszelkiego autoramentu wierzenia grzechoczą wniej jak wjakiej grzechotce. Ta połowa kongregacji, która piśmienną była, psalmy czytała idołączyliśmy do odśpiewania paru hymnów, zgłaszanych po kolei. „Pasterz” owej plebejskiej trzódki, niejaki pan D’Arnoq, stał pod skromną krzyża figurą iHenry’ego imię uprosił, byśmy partycypowali podobnie. Pomny na me ocalenie od zeszłotygodniowej burzy, zgłosiłem Łukasza, rozdz. 8:

Aprzystąpiwszy, zbudzili go, mówiąc: Mistrzu, giniemy! Aon wstawszy, złajał wiatr inawałnicę wody, iuspokoiły się, istała się cisza*.

Henry Psalm 8 głosem odmówił tak donośnym, jak retor szkolony:

Postawiłeś go nad dziełami rąk twoich. Poddałeś wszystko pod nogi jego: owce iwoły wszystkie, nadto zwierzęta polne, ptactwo niebieskie iryby morskie, które się przechodzą po ścieżkach morskich**.

* Łk 8, 24, Biblia wprzekładzie ks. Jakuba Wujka.

** Księga Psalmów, ibid.

Organista żaden Magnificat nie grał, prócz wiatru pod stropem, chór żaden Nunc Dimittis nie śpiewał, prócz mew krzyczących, jednako tuszę, iż Stwórca był kontent. Podobniejsi Pierwszym Chrześcijanom zRzymu byliśmy, niźli jakiemukolwiek bądź późniejszemu Kościołowi, misteriami świetnemu izdobnemu wklejnoty. Nastąpiła pospólna modlitwa. Parafianie ad lib owytępienie zarazy ziemniaczanej się modlili, omiłosierdzie dla duszyczki zmarłego dzieciątka, obłogosławieństwo dla nowej łodzi rybackiej, etc… Henry dzięki złożył za gościnność, nam, przybyszom, przez chrześcijan na wyspie Chatham okazaną. Afekty te iwe mnie rezonowały imodlitwę Tildzie ofiarowałem, Jacksonowi iteściowi memu na czas mej wydłużonej niebytności.

Po mszy, do doktora ido mnie zbliżył się znastawieniem serdecznym podeszły wiekiem „grotmaszt” owej kaplicy, niejaki pan Evans, który Henry’ego imię swej zacnej żonie przedstawił (obydwoje dobrze sobie chyba radzili zupośledzeniem głuchotą, li tylko na te pytania odpowiadając, które jak im się zdawało zadawanymi im były, oraz li tylko takie odpowiedzi przyjmując, które jak im się zdawało wypowiadano– fortel ów wielu przejęło amerykańskich adwokatów) oraz synom bliźniakom, Keeganowi iDyfeddowi. Pan Evans zdradził, że miał wzwyczaju co tydzień zapraszać pana D’Arnoq, Kaznodzieję naszego, na obiad do ich domu nieopodal, bo ten wPort Hutt zamieszkuje, na przylądku okilka mil odległym. Czy nie zechcielibyśmy także dołączyć do nich na niedzielny posiłek? Poinformowawszy już Henry’ego oGomorze wMuszkiecie oraz słysząc, jak nasze żołądki do buntu wzywają, przyjęliśmy uprzejmość Evansów zwdzięcznością.

Domostwo gospodarzy naszych, opół mili od Ocean Bay położone wgłębi krętej, wietrzystej doliny, okazało się budynkiem skromnym, lecz odpornym na burze piekielne, co tak wielkiej liczbie łodzi niefortunnych gruchoczą żebra na pobliskich rafach. Bawialnię głowa wieprza monstrual­nej wielkości zamieszkiwała (dotknięta przypadłością opadającej szczęki iniedowidzenia), ubitego przez bliźniaków wich urodziny szesnaste, anadto somnambuliczny stojący zegar (wsprzeczności zmym kieszonkowym czasomierzem paru godzin sięgającej. Dalibóg, korzystnym było, że dokładny czas wimporcie zNowej Zelandii nie był najcenniejszym ztowarów). Parobek na farmie, Indianin, przez szybę wyjrzał na gości swego pana. Wżyciu oczy me nie widziały podobnie obszarpanego renegado, wszelako pan Evans zapewniał, że Mulat ćwierćkrwi, „Barnabas”, „najchyższym był owczarkiem, jaki kiedykolwiek bądź na dwóch nogach biegał”. Keegan iDyfedd to uczciwi, nieokrzesani młodzieńcy, głównie obchodzenia się zowcami uczeni (familia wposiadaniu jest pogłowia sztuk dwustu), bo żaden do Miasta nie jeździł (wyspiarze Nową Zelandię tak zwą) ani też wnauce jakiej się ukształcał, prócz lekcji Pisma Świętego od ich ojca, dzięki czemu znośnie pisać iczytać się nauczyli.

Pan Evans zmówił modlitwę dziękczynną ismakować możliwość miałem najprzyjemniejszy zposiłków (bez soli, czerwi iprzekleństw) od czasu pożegnalnej kolacji zkonsulem Baksem iPartridge’ostwem wBeaumoncie. Pan D’Arnoq historie nam powiadał ostatkach, jakie zaopatrywał przez lat dziesięć na Chatham, Henry zaś facecjami zabawiał nas opacjentach, zarówno znamienitych, jak iniskiego urodzenia, których dobroczyńcą był wLondynie iwPolinezji. Ze swej strony opisałem trudów wiele, jakie notariusz zAmeryki przezwyciężyć musi dla odnalezienia australijskiego beneficjenta ostatniej woli, postanowienia której wKalifornii wykonywano. Przepiliśmy gulasz barani iknedle zjabłkami porcyjką domowej roboty ale, przez pana Evansa na handel zwielorybnikami warzonego. Keegan iDyfedd poszli swych trzód dopatrzyć, apani Evans do zajęć kuchennych powróciła. Henry zapytał, czy misjonarze obecnie działalność prowadzili na Chathamach, na co pan Evans ipan D’Arnoq, spojrzenia wymieniwszy, odrzekli:

– Nie, Maorys nie odnosi się dobrze do nas, Pakeha, niszczących jego Moriori nadmiarem cywilizacji.

Zapytałem, czy zło takie jak „nadmiar cywilizacji” istnieje, czyli też nie? Pan D’Arnoq odrzekł:

– Jeśli Boga na zachód od Hornu nie ma, czemuż też wszystkich ludzi nie ma, którzy są sobie równi wwaszej Konstytucji, panie Ewing?

Nazwy „Maorys” i„Pakeha” zpostoju „Wieszczki” wZatoce znałem, ale upraszałem, by oświecili mię, kim lub czym owi „Moriori” są. Zapytanie moje puszkę Pandory rozwarło pełną historycznych wydarzeń, wszczegółach zmierzch iupadek opisujących Aborygenów zwysp Chatham. Zapaliliśmy fajki. Opowieść pana D’Arnoq ciągnęła się nieprzerwanie trzy godziny później, gdy musiał już do Port Hutt na powrót jechać, nim zmrok zaciemni wyboisty gościniec. Jego opowieść wedle mnie tym spod pióra Defoe iMelville’a dorównuje izapiszę ją wliterałach tych, gdy ze snu się zbudzę, wktóry, jeśli Morfeusz dozwoli, zapadnę głęboko.

Poniedziałek, 11 listopada ~

Świt lepki, bez słońca. Zatoka zda się szlamowatą, lecz pogoda wystarczająco łagodna, by można było kontynuować „Wieszczki” naprawę, za co dzięki składam Neptunowi. Akurat, gdy to piszę, nowy bezanmaszt stawiają.

Niedługi czas temu, gdyśmy razem zHenrym śniadali, pan Evans przybył wambarasie, upraszając wielce mego przyjaciela doktora, by udał się zbadać jego sąsiadkę, zdala od ludzi żyjącą, niejaką wdowę Bryden, którą koń na opoczystym zrzucił trzęsawisku. Była przy tym pani Evans iobawia się, że życie wdowy jest wniebezpieczeństwie. Henry pochwycił swój sakwojaż medyka ipojechał bez jednej chwili zwłoki. (Zaproponowałem, że takoż pojadę, ale pan Evans owyrozumiałość błagał, pacjentka bowiem obietnicę wymogła, by nikt prócz doktora nie widział jej wniedysponowaniu). Walker, takie podsłuchując ustalenia, rzekł mi, że żaden reprezentant płci męskiej przez owe lat dwadzieścia progu domu wdowy nie przekroczył, iuznał, że „stara, oziębła locha pewnie już wmogile jednym kulasem, jeśli konowałowi przeszukać się dozwala”.



Początki Moriori z„Rēkohu” (wysp Chatham rdzenna nazwa) do dziś tajemnicą są okryte. Pan Evans skłonny jest mniemać, że wywodzą się od Żydów wypędzonych zHiszpanii, wskazując na ich nosy zakrzywione iszyderczy kształt ust. Teoria przez pana D’Arnoq preferowana, jakoby Moriori to Maorysi, których kanu niegdyś obrzegi najodleglejszej zwysp się rozstrzaskały, oparta jest na podobieństwach języka imitologii idlatego wyższy logiki karat posiada. Pewnym jest, że po wiekach, czyli też tysiącleciach życia wizolacji, Moriori tak prymitywne wiedli życie, jak ich kuzyni nieszczęśni zZiemi van Diemena. Sztuka budowania łodzi (poza prostymi plecionymi tratwami dla przepływania przez kanały między wyspami) inawigacji poszła wzapomnienie. Że pokryta wodą ilądem Ziemia insze kontynenty miała, ludowi Moriori nawet się nie śniło. Po prawdzie wich języku nie ma słowa „rasę” określającego, a„Moriori” zwyczajnie „ludzi” oznacza. Nie hodowano tu zwierząt, po wyspach tych bowiem nie chodziły ssaki żadne, do czasu, aż przepływający wielorybnicy rozmyślnie przywieźli tu izostawili świnie, by utworzyć dla się spiżarnię. Wswym dziewiczym stanie byli Moriori zbieraczami. Łowili skorupiaki paua, po raki nurkowali, wybierali ptakom jaja zgniazd, polowali dzidami na foki, wodorosty zbierali iwykopywali spod ziemi już to pędraki, już to korzonki.

Do czasu tego Moriori stanowili jedynie miejscową odmianę pogan pospolitych wspódniczki ztrawy lub wpióra przyodzianych, na wszystkich pomniejszających się „czarnych plamach” oceanu, jeszcze przez Białego człowieka nietkniętych. Rēkohu zdawna jednak prawa rościło do bycia wyspą szczególniejszą, ato zprzyczyny ekstraordynaryjnych wierzeń pacyficznych. Od czasów niepamiętnych kasta kapłanów śród Moriori utrzymywała, że ktokolwiek bądź krew ludzką rozlewał, zabijał własną mana– honor swój, wartość, pozycję iduszę. Żaden Moriori schronienia by takiemu nie udzielił, jadłem nie uczęstował, nie konwersowałby ani nawet patrzał na personę non grata. Jeśli morderca na taki ostracyzm skazany nawet przetrwał zimę pierwszą, to itak desperacja zsamotności wynikła pchała go ku wyrwie wlodzie na Przylądku Young, gdzie życie sobie odbierał. Zważcie to, upraszał pan D’Arnoq. Dwa tysiące dziczy (jak pan Evans zgadywał), słowem iczynem przykazania Nie będziesz zabijał chroni, tworzy ramy ustnej Magna Carty dla podtrzymania harmonii przez sześćdziesiąt stuleci, co nieznana winszych miejscach, odkąd Adam owocu zDrzewa Wiadomości Złego iDobrego zakosztował. Wojna równie obca była Moriori, jak Pigmejom teleskop. Pokój, nie spokoju okres pomiędzy wojnami, lecz tysiąclecia pokoju niezmąconego, rządzą tymi na kraju świata ległymi wyspami. Któż zaprzeczyć może, że Stare Rēkohu bliżej Utopii More’a leżało, jak nasze „Państwa Postępu” przez głodne wojen książątka zWersalu iWiednia, Waszyngtonu iWestminsteru rządzone? Tutaj– pan D’Arnoq deklamował– itylko tutaj istniały te idee nieuchwytne, przybrawszy formę ciała ikości owego szlachetnego, dzikiego ludu. (Henry, gdyśmy później do Muszkietu wracali, wyznał: „Nigdy bym szlachetną nie nazwał rasy dzikusów, co nazbyt są zacofani, by prosto dzidą miotać”).

Wszelako szkło ipokój jednako kruche się zdadzą gdy ciosy spadają raz za razą. Ciosem pierwszym dla Moriori był „Union Jack”, wdarń Skirmish Bay zatknięty wimię króla Jerzego przez porucznika marynarki Broughtona zHMS „Chatham” ledwie lat temu pięćdziesiąt. Trzy lata później odkrycie Broughtona uagentów morskich wSydney iLondynie się nalazło, agarstka wolnych osadników (wktórych liczbie był też pana Evansa rodzic), rozbitków morskich i„skazańców spory zUrzędem Kolonialnym Nowej Południowej Walii prowadzących wmaterii warunków ich osadzenia”, uprawiała dynie, cebulę, kukuruzę imarchew. Sprzedawali je ubogim łowcom fok, co drugim ciosem dla niezależności Moriori było, łowcy owi bowiem wniwecz nadzieje dobrobytu tubylcom obracali, różowo barwiąc kipiel przyboju foczą krwią. (Pan D’Arnoq zilustrował profita arytmetyką taką– jedna focza skóra 15 szylingów wKantonie zarabiała, aowi łowcy pionierscy gromadzili wjednej łodzi skór ponad dwa tysiące!). Toteż wciągu lat kilku foki można już było naleźć jedynie na skałach od strony oceanu, a„łowcy fok” obrócili się także ku uprawie ziemniaka, hodowli owiec iświń, ztakim rozmachem, że Chathamy zwą teraz „Ogrodem Pacyfiku”. Owi parvenu farmerzy oczyszczali grunt, krzaki wypalając, ato zapalało torf pod powierzchnią, gdzie tlił się przez lat wiele, wychodząc na powierzchnię wporach suchych dla nieszczęścia rozsiewania od nowa.

Cios trzeci Moriori zadali wielorybnicy, zawijający teraz wliczbie pokaźnej do Ocean Bay, Waitangi, Owenga iTe Whakaru dla naprawy łodzi, nowym sprzętem onych wyposażania iodświeżania. Koty iszczury wielorybników mnożyły się jak egipskie plagi ipożerały gniazdujące wnorach ptaki, których jaja Moriori jako strawę wysoko cenili. Czwarty, owa zbieranina chorób, co trzebi rasy ciemnoskóre, gdziekolwiek bądź Biała cywilizacja się zbliży, jeszcze Aborygenów liczbę nadwątliła.

Wszelkie te nieszczęścia Moriori wytrwać by jeszcze mogli, gdyby nie doniesienia, które do Nowej Zelandii docierały, opisujące Chathamy jako istny Kanaan zlagunami pełnymi węgorzy po brzegi, zatoczkami zdywanem skorupiaków izmieszkańcami, co ani wojny, ani broni pojęcie rozumieli. Uszom plemieńców zNgati Tama iNgati Mutunga, dwóch klanów Maorysów Taranaki Te Ati Awa (genealogia Maorysów podług zapewnień pana D’Arnoq równie zawiłą jest wkażdej najmniejszej zgałązek, jak owe drzewa genealogiczne wielbione tak przed ziemiaństwo Europy, zaiste, każde chłopię tej rasy niepiśmiennej przytoczyć może imię dziada swego i„rangę” jego woka mgnieniu), pogłoski te zdały się obiecanym zadośćuczynieniem za połacie ziem ich przodków, wniedawnych „Wojnach Muszkietów” utracone. Szpiegów wysłano dla poddania próbie ducha Moriori, gwałcąc ich tapu iplądrując miejsca święte. Prowokacje owe Moriori przyjęli, jak Pan nasz przykazał, „policzek drugi nadstawiając” iagresorzy do Nowej Zelandii powrócili, poświadczając Moriori bojaźliwość. Cali wtatuażach maoryscy conquistadores naleźli armadę swą jednostatkową wpostaci brygu „Rodney” pod komendą kapitana Harewooda, który uschyłku roku 1835 zgodził się przetransportować Maorysów wliczbie dziewięciuset isiedem kanu wojennych wdwóch podróżach, wzamian za ziemniaki nasienne, broń palną, świnie, dostawy sute lnu międlonego ijedno działo. (Pan D’Arnoq napotkał Harewooda lat temu pięć, wnędznej kondycji, wtawernie wBay of Islands. Zpoczątku zaprzeczył, jakoby był onym Harewoodem z„Rodneya”, poczem zaklinał się, że przymuszonym został do przewozu Negrów, lubo nie rzekł jasno, jakim sposobem ów przymus się materializował).

„Rodney” zPort Nicholas wlistopadzie wypłynął, ale jego pogański ładunek pięciuset mężczyzn, kobiet idziatwy, ciasno upchanych władowni na sześć dni podróży, dusił się od nieczystości imorskiej choroby, przy wody wielkim niedostatku iprzybił do Whangatete Inlet wstanie tak osłabionym, że Moriori, gdyby tylko wolę mieli, wyciąć wpień mogliby swych drapieżnych współbraci. Dobrzy Samarytanie woleli jednakoż podzielić się uszczuploną obfitością Rēkohu, aniżeli zniszczyć swe mana, krew tocząc, więc chorych iumierających Maorysów pielęgnowali, aż ci do sił powrócili.

– Maorysi drzewiej już na Rēkohu przybywali– objaśnił pan D’Arnoq– lecz odpływali na powrót, Moriori mniemali więc, że ici podobnie wpokoju ich zostawią.

Wielkoduszność Moriori nagrodzona została, gdy kpt. Harewood powrócił zNowej Zelandii zkolejnymi czterystoma Maorysami. Natenczas obcy przystąpili do ziemi zawłaszczania przez takahi, maoryski rytuał, co literalnie tłumaczy się jako „chodzenie po ziemi dla we władanie jej wzięcia”. Tak stare Rēkohu podzielone tym gustem zostało, aMoriori uwiadomieni, że odtąd Maorysów są wasalami. Wczesnym grudniem, gdy koło tuzina Aborygenów protest podniosło, bezceremonialnie tomahawkiem ich wybito. Maorysi dowiedli, że pojętnymi są uczniami Anglików w„kolonizacji ponurej sztuce”.

Wyspa Chatham na wschodzie opasuje lagunę rozległą, Te Whanga, wypełnioną słonym trzęsawiskiem, co niemal śródlądowe morze stanowi, jednako użyźniane oceanem wporze przypływu poprzez odpływ laguny wTe Awapatiki. Lat temu czternaście mężczyźni Moriori odbywali na tej ziemi świętej zgromadzenie. Trzy dni trwało ono, acel miało jeden– odpowiedź dać na pytanie: Czy przelanie krwi Maorysów niszczy li także mana człowiecze? Młodsi twierdzili, że wiara Pokoju nie tyczyła kanibali obcych, októrych przodkowie ich zgoła nic nie wiedzieli. Moriori zabijać przymuszeni są, lub sami zginą. Starszyzna upraszała ouciszenie nastrojów, bo tak długo, jak Moriori swe mana chronili wraz zziemią swą, ich bogowie iprzodkowie chronili lud przed krzywdą. „Do serca przytul wroga swego”– nalegali starsi– „aby ciosu zadać ci nie mógł”. („Do serca przytul wroga swego”– dowcipkował Henry– „dla poczucia, jak jego sztylet nerki ci łaskocze”).

Starszyzna wygrała na koniec, ale znaczenia to nie miało.

– Gdy braknie liczebnej przewagi– rzekł nam pan D’Arnoq– Maorys zdobywa oną, uderzając pierwszy inajmocniejsze zciosów zadając, co wielu brytyjskich ifrancuskich nieszczęśników zmogił może potwierdzić.

Ngati Tama iNgati Mutunga zwołali rady własne. Gdy mężczyźni Moriori powrócili zobrad zgromadzenia, czekały ich zasadzki inoc hańby gorszej od koszmaru, noc rzezi, wiosek płonących, grabieży, mężczyzn ikobiet na pal rzędami wbijanych na nadbrzeżnych piaskach, dzieci wdziurach przytajonych, zwęszonych ina strzępy przez psy myśliwskie rozrywanych. Niektórzy zwodzów patrzali jutra imordowali tylu jedynie, ilu potrzeba było dla wymuszenia lękliwego posłuszeństwa upozostałych. Inszych kacyków rzeczy takie nie wstrzymywały. Na plaży Waitangi pięćdziesięciu zMoriori głowy ścięto, wypatroszono, owinięto lnu liśćmi, poczem wogromnym piecu ziemnym upieczono zbulwami yamu isłodkimi batatami. Nawet połowa Moriori, co widzieli zachód słońca ostatni nad Starym Rēkohu, nie przeżyła, by patrzeć, jak wschodzi słońce Maorysów. („Mniej jak stu czystej krwi Moriori żyje dzisiaj”, lamentował pan D’Arnoq. „Na papierze Korona Brytyjska zjarzma niewoli lata temu ich oswobodziła, lecz Moriori nie dbają opapier. Otydzień rejsu pod żaglem jesteśmy od Domu Gubernatora, aJej Królewska Wysokość na Chatham garnizonu nie utrzymuje”).

Zapytałem, czemu Biali rąk Maorysów podczas masakry nie powstrzymali?

Pan Evans nie spał już inawet wpołowie głuchy tak nie był, jak wprzód mi się zdawało.

– Widział pan kiedy wojowników maoryskich rozwścieczonych ikrwi żądnych, panie Ewing?

Odrzekłem, żem nie widział.

– Ale widział pan krwi żądne rekiny, czyż nie?

Odparłem, żem widział.

– Toż nieledwie to samo. Imaginuj pan sobie krwawiące cielę, ciskające się wwodzie płytkiej, co od rekinów się roi. Co pan robisz: trzymasz się od wody zdala, czy próbujesz szczęki rekinów powstrzymać? Taki oto wybór nasz był. Owszem, pomogliśmy owym nielicznym, co pod drzwi nasze przyszli– owczarz nasz, Barnabas, jednym był znich, jednako gdybyśmy wową noc za próg wyszli, nigdy by nas więcej nie widziano. Pamiętaj pan, my, Biali, niespełna pięćdziesięciu liczyliśmy wChatham wowym czasie. Maorysów wszystkich razem było dziewięciuset. Maorysi pospołu zPakeha zamieszkują, panie Ewing, lecz wpogardzie nas mają. Niechaj nigdy pan otym nie zapomni.

Jakiż ztego morał płynie? Pokój, lubo umiłowany przez Pana naszego, cnotą jest kardynalną tylko wonczas, gdy bliźni sumienie ztobą dzieli.

Wieczorem ~

Nazwisko pana D’Arnoq nie jest miłością wielką darzone wMuszkiecie.

– Biały czarnuch, krwi mieszanej, ludzki kundel– rzekł mi Walker.– Nikt nie wie czym jest.

Suggs, pastuch jednoręki, co pod barem mieszka, zaklinał, że nasz znajomy generałem jest Bonapartego, ukrywającym się tu pod fałszywą maską. Inszy, że D’Arnoq Polaczkiem jest, przysięgał.

Nazwy „Moriori” takoż nikt tu miłością szczególniejszą nie darzy. Pijany Maorys, Mulat, powiedział mi, że cała historia zAborygenami „staremu pomylonemu Luteranowi” przyśnić się musiała, apan D’Arnoq ewangelię oMoriori głosi tylko dla uprawomocnienia swych pretensji oszukańczych do ziemi przeciw Maorysom, prawdziwym Chatham właścicielom, co pływają tam isiam wswych kanu od czasów niepamiętnych! James Coffee, hodowca wieprzów, powiedział, że Maorysi Białemu człowiekowi przysługę oddali, wybijając Brutusów insze plemię dla zrobienia nam miejsca, dodając, że Rosjanie Kozaków szkolą, by „syberyjskie skóry garbowali” podobną modą.

Protestowałem, że misją naszą być winno cywilizować czarną rasę przez nawracanie, anie ją wytępić, bo ręka Boga ją także stworzyła. Kto żyw wtawernie atak gwałtowny na mnie przypuścił za „sentymentalne, jankeskie kłapanie!”.

– Najlepszy znich nazbyt dobrym nie jest, by jak świnia zdechnąć!– krzyknął któryś.– Jedyną dla czarnych ewangelią do pojęcia jest ewangelia bata, do ch—y!– Któryś znowu:– My, Brytyjczycy, niewolnictwo obaliliśmy wnaszym imperium– żaden Amerykanin tego rzec nie może!

Stanowisko Henry’ego było, oględnie rzekłszy, dwuznacznym.

– Po latach pracy zmisjonarzami pokusę czuję konkludować, że starania ich przedłużają jedynie na lat dziesięć czy dwadzieścia agonię rasy umierającej. Litościwy oracz strzela do konia pracowitego, co już za stary, by pracy podołać. Czyż nie obliguje to nas, jako filantropów, by podobnie dzikusom wcierpieniach ulżyć przez ich wymarcia przyśpieszenie? Myśl owaszych czerwonoskórych Indianach, Adamie, myśl otraktatach, które wy, Amerykanie, odwołujecie inie dotrzymujecie ich raz za razą iznowu. Bardziej ludzkim jest zpewnością iuczciwszym walić dzikich po głowach imieć znimi spokój?

Tyle prawd, ilu ludzi. Czasami prawdziwszą Prawdę przez chwilę dostrzegam, skrywającą się pod siebie samej bałamutnym podobieństwem, wszelako, gdy zbliżam się do niej, poruszy się igłębiej schowa wokolone cierniami bagno rozbieżności.

Wtorek, 12 listopada ~

Nasz zacny kpt. Molyneux zaszczycił dziś Muszkiet dla targowania się zwłaścicielem ocenę pięciu beczek solonej wołowiny (targu dobito przy partyjce hałaśliwej trentuno, którą kapitan wygrał). Ku memu zdumieniu, nim kpt. Molyneux wrócił, by sprawdzić wstoczni postępy, Henry’ego na słowo poprosił, wmego kompana pokoju. Konsultacje trwają nadal, gdy to piszę. Przyjaciela mego ostrzegano przed despotyzmem kapitana, lecz nie podoba mi się to, mimo wszystko.

Później ~

Kpt. Molyneux, jak się okazuje, na przypadłość medyczną cierpi, co nieleczona osłabić może umiejętności rodzaju różnorodnego, potrzebne na jego stanowisku. Zracji tej kapitan ofertę Henry’emu złożył, by nam wpodróży do Honolulu towarzyszył (wikt ikoja prywatna darmo), obowiązki przyjmując zarówno pokładowego medyka, jak iosobistego doktora kpt. Molyneaux, aż do zawinięcia do portu docelowego. Przyjaciel mój objaśnił, że myślał do Londynu powrócić, lecz kpt. Molyneux mocno naciskał. Henry obiecał kwestię przemyśleć idecyzję podjąć wpiątek rankiem, na który to dzień ogłoszono teraz wypłynięcie „Wieszczki”.

Henry nie zdradził, jakaż to przypadłość kapitanowi dolega, ani ja pytałem, lubo nie trzeba eskulapa kształconego, by pojąć, że kpt. Molyneaux dokuczają rumatyzmy. Przyjaciela mego dyskrecja dobrze onim świadczy. Mimo ekscentryczności Henry’ego Goose’a jako kolekcjonera kuriozów wierzę, że drGoose jest medyka wzorem igorącą mam, lubo samolubną nadzieję, że Henry wswej odpowiedzi na propozycję kapitana przystanie.

Środa, 13 listopada ~

Do dziennika przychodzę jak do spowiednika katolik. Sińce me mówią, że tych ekstraordynaryjnych, przeszłych godzin pięć to nie majaczenia Chorobą sprowadzone, lecz wydarzenia prawdziwe. Opiszę, co dnia tego mi się przydarzyło, tak blisko faktów się trzymając, jak tylko wmej mocy.

Tego ranka Henry złożył wizytę kolejną wdomostwie wdowy Bryden dla poprawienia jej łubków izmiany okładów. Miast bezpiecznemu lenistwu się poddać, postanowiłem wspiąć się na wzgórze wysokie na północ od Ocean Bay, Stożkowym Wierzchołkiem zwane, którego górujące wzniesienie obiecuje najlepszy prospekt „wnętrza” wyspy Chatham. (Henry, wlatach dojrzalszy, rozumu ma nazbyt wiele, by nie wagusować się po wyspach niezbadanych, które kanibale zaludniają). Znużony potok, co wodę do Ocean Bay toczy, wgórę mię powiódł przez bagniste pastwiska, zbocza kikutami dziobate, wdziewiczy las tak zbutwiały, sękowaty isplątany, żem zmuszony był wdrapywać się wgórę niby orangutan jaki! Lawina gradu spadać zaczęła gwałtownie, las wypełniła perkusją oszalałą iurwała nagle. Wytropiłem drozda czarnobrzuchego, którego upierzenie smoliste czarnym jak noc było iktórego powolność graniczyła zpogardą. Tui, skryty przed wzrokiem, jął śpiewać, wszelako rozpalona ma fantazja mocą ludzkiej mowy go nagrodziła:

– Oko za oko!– przede mną wołał, przelatując labiryntem pąków, gałązek icierni.– Oko za oko!

Po wyczerpującej wspinaczce zdobyłem szczyt, lubo dotkliwie nadwerężony ipodrapany, ogodzinie jakiej, nie wiem, gdyżem zaniedbał wieczoru przeszłego zegarek mój kieszonkowy nakręcić. Mgła nieprzenikniona, co wyspy te nawiedza (aborygeńska nazwa Rēkohu, powiada pan D’Arnoq, „Słońce Mgieł” oznacza) opadła, gdym ja się wspinał, ­umiłowana ma panorama niczym więcej zatem była niźli czubkami drzew znikającymi wmżawce. Nędzna to nagroda za me trudy.

„Szczyt” Stożkowego Wierzchołka krater stanowił, ośrednicy na rzut kamieniem, okalający spadek ościanach ze skalistych stoków, którego dno niewidoczne leżało, daleko adaleko niżej żałobnego listowia drzew kopi, wliczbie grosa lub więcej. Nie życzyłbym sobie głębi jego badać bez pomocy lin ioskarda. Okrążałem krateru zrąb, wypatrując wyraźniejszego szlaku jakiego na powrót do Ocean Bay, gdy nagłe szu-szu! na ziemię mię posłało– umysł wstręt do pustki czuje inawyk ma zaludniać ją fantomami, tak oto zoczyłem wprzód szarżującego wieprza zkłami, potem maoryskiego wojownika zdzidą wgórę wzniesioną, co na twarzy wypisaną miał nienawiść przodków swych, właściwą jego rasie.

Wszelako był to tylko albatros, skrzydłami łopocący wpowietrzu jak żaglowiec. Patrzałem za nim, jak ginie wprzeświecającej mgle. Całego jarda do krateru krawędzi mi brakowało, jednako, ku zgrozie mej, ziemia pode mną ugięła się, jak skorupa na łoju– nie na gruncie twardym stałem, ale na nawisie! Zapadłem się po przeponę, traw się chwytając desperacko, ale te wpalcach się przerwały irunąłem wdół, niby manekin do studni ciśnięty! Pamiętam wirowanie wpróżni, wrzaski, patyki drapiące oczy, młynki wpowietrzu, kurtkę rozdartą iluźno wiszącą; ziemi osyp; oczekiwanie na ból; nagłą, bezładną modlitwę opomoc; krzak, co spowalnia upadek, lubo go nie wstrzymuje ipróby beznadziejne odzys­kania ekwilibrum– gdy się zsuwam– terra firma wreszcie pędzącą mi na spotkanie. Zderzenie całkowicie zmysły me zamroczyło.

Wpierzynach zmgły ina poduszkach przez lato podsuwanych leżałem, wsypialni wSan Francisco, do mojej podobnej. Służący okarła posturze rzekł:

– Dureń, Adamie, zciebie straszny.

Weszli Tilda zJacksonem, wszelako, gdym tryumf wyrazić chciał, zust mych wybuchło tylko gardłowe szczekanie, jak uindiańskiej rasy! Żona ma isyn wstydem się okryli za moją przyczyną ido kolaski wsiedli. Rzuciłem się wpogoń, pragnąc nieporozumienie owo wyjaśnić, lecz kolaska znikała wuciekającej dali, ażem się wzadrzewionym zmierzchu zbudził iwciszy, grzmiącej, wieczystej. Sińce me, skaleczenia, mięśnie ikończyny jęczały jak wsądzie procesujące się strony.

Posłanie zmchu iściółki, wyłożone wtym wądole mrocznym od drugiego dnia Stworzenia, ocaliło me życie. Aniołowie znać członki me zachowali, bo jeślibym bodaj jedną nogę czy rękę złamał, nadal bym tam leżał, wydobyć się nie mogąc, śmierci czekając od żywiołów albo zbestii pazurów. Na nogi się podźwignąwszy izobaczywszy, jak dalekom się zsunął iupadł (na wysokość fokmasztu), bez większej krzywdy dla osoby mej, podziękowałem Panu za ocalenie, zaprawdę bowiem, wzywałeś mię wucisku iwybawiłem cię; wysłuchałem cię wosłonie burzy*.

Wzrok mój przywykł do pomroki ioczom widok ukazał się jednako niezatarty, straszliwy iwzniosły. Wprzód jedna, dziesięć potem, wreszcie setki twarzy zwiecznej szarości się wyłoniło, toporem wkorze wyciosanych przez bałwochwalców, niby duchy arborealne, znieruchomiałe pod zaklęciem okrutnego maga. Epitet żaden odpowiednio nie skreśli obrazu tego bazyliszków plemienia! Tylko nieożywione może być tak żywym. Kciukami wodziłem po ich fizjognomiach ohydnych. Nie wątpię, żem pierwszym był Białym wtem mauzoleum od jego prehistorycznej inauguracji. Najmłodszy zdendroglifów, jak mniemam, dziesięć lat ma, lecz starsze, rozdęte na korze, kiedy drzewa rosły, wyrzezane zostały ostrzem pogan, których duchy własne już od dawien dawna wymarłe. Pradawność taka zpewnością rękę Moriori pana D’Arnoq przedstawiała.

Czas płynął wtym miejscu zaklętym inatężałem się, by naleźć sposób ucieczki, ośmielany świadomością, że tworzyciele owych „rzeźb drzewnych” muszą mieć sposób na regularne tegoż dołu opuszczanie. Jedna ściana mniej stromo wyglądała niźli insze, awłókniste pnącza coś na obraz „olinowania” oferowały. Gotowałem się do wspinaczki, gdy uwagę mą zwróciło zagadkowe „buczenie”.

– Kto tam idzie?!– zawołałem (czyn pochopny jak na Białego intruza bez broni, wświątyni pogan).– Okaż się!

Cisza słowa me wraz zechem pochłonęła idrwiła ze mnie. Przypadłość ma wśledzionie się ozwała. „Buczenie” wiodło do chmary much, krążących wkoło wypukłości na ułamaną gałąź nadzianej. Szturchnąłem ów guz patykiem sosnowym izwymiotowałem bez mała, bo był to kawał cuchnących trzewi. Obróciłem się, by uciec, lecz nie mogłem odejść bez rozwiania mrocznych podejrzeń, że to ludzkie serce na drzewie wisiało. Nos iusta okryłem chusteczką, apatykiem tknąłem oderwaną wnętrzność. Organ zadrgał jak żywy! Piekąca ma przypadłość wgórę po kręgosłupie strzeliła. Niby we śnie (choć sen to nie był!), blada salamandra wychynęła ze swego wtruchle zamieszkania iwokamgnieniu po patyku wbiegła na mą rękę! Patyk wbok cisnąłem inie dostrzegłem, gdzie

* Psalm 80, 7, ibid.

salamandra znikła. Krew strach mi ściął iczym prędzej salwować się chciałem ucieczką. Napisać łatwiej, jak zrobić, bo jeślibym się ześlizgnął był ina powrót runął ze ścian, co ozawrót głowy przyprawiały, szczęśliwy traf mógłby upadku mego powtórnie już nie złagodzić, jednako wgłębienia na stopy wskale były wyciosane iprzez łaskę Pana brzeg krateru zdobyłem bez niefortunnych przypadków.

Nalazłszy się znów wposępnej chmurze, tęskniłem za obecnością ludzi własnej mej barwy, tak, nawet żeglarzy grubiańskich zMuszkietu, ijąłem schodzić wtym czasie– jak mniemałem– ku południu. Postanowienie me wprzód uczynione, by owszystkim, com widział, donieść (zpewnością pan Walker, Konsul de facto ide iure, winien powiadomionym zostać orabunku serca ludzkiego?), słabło, gdym się do Ocean Bay zbliżał. Nadal nie postanowiłem, oczym raport złożyć ikomu. Serce najpewniej wieprza było lub owcy. Perspektywa Walkera ijemu podobnych, drzewa obalających iprzedających dendroglify kolekcjonerom, wmym sumieniu budziła odrazę. Może kto sentymentalistą mię nazwać, wszelako nie pragnę się przyczynić do zadania Moriori ostatecznego gwałtu*.

Wieczorem ~

Krzyż Południa jasno na niebie już świecił, nim Henry powrócił do Muszkietu, jako że rozchwytywany był przez większą liczbę mieszkańców wyspy, pragnących porady „Uzdrawiacza wdowy Bryden” wkwestii rumatyzmów, jagodzicy iobrzęków.

– Gdybyż ziemniaki dolarami były– narzekał mój przyjaciel– od Nabuchodonozora byłbym bogatszy!

Niepokoił się mą (okrojoną mocno wrelacji) fatalną przygodą na Stożkowym Wierzchołku inalegał na zbadanie mych obrażeń. Wprzód służącą zagoniłem, by zgotowała mi kąpiel, iwyszedłem zniej na zdrowiu wzmocniony. Henry podarował mi słoiczek balsamu na me inflamacje iodmówił przyjęcia za niego choć centa. Obawiając się, że może to być szansą ostatnią zasięgnięcia porady ufachowego doktora (Henry ku

Ojciec mój nigdy mi odendroglifach nie wspomniał idowiedziałem się onich jedynie wsposób wIntrodukcji opisany. Teraz, gdy rasa Moriori zwyspy Chatham krawędź przekroczyła już zagłady, mniemam, że zdrada ich już nie dotyka.– J.E.

odrzuceniu oferty kpt. Molyneux się skłania), odsłoniłem przed nim swe obawy vis-à-vis przypadłości mej. Wysłuchał poważnie ioczęstotliwość, anadto czas trwania ataków zapytał. Henry żałował, że czasu nie miał, ani aparatury dla pełnej diagnozy, lubo zalecił, bym po powrocie do San Francisco pilnie nalazł specjalistę od parazytów tropikalnych. (Na wyznanie zdobyć się nie mogłem, że ani jednego takiego nie ma).

Wsen nie zapadam.

Czwartek, 14 listopada ~

Zportu wyruszamy zporannym odpływem. Raz jeszcze stoję na pokładzie „Wieszczki”, ale udawał nie będę, żem kontent. Wtrumnie mej złożone są teraz trzy zwoje słuszne liny, po których wspinać się jestem przymuszonym, by do koi się dostać, bo podłogi na cal nawet spod nich nie widać. Pan D’Arnoq pół tuzina beczek prowizji rozmaitej kwatermistrzowi sprzedał oraz belę żaglowego płótna (ku Walkera odrazie). Wszedł na pokład dla pełnienia nadzoru nad ich załadunkiem idla odebrania samemu zapłaty, anadto pomyślnych wiatrów mi życzył. Wtrumnie mej ściśnięci byliśmy jak dwa śledzie wbeczce, wyszliśmy więc na pokład, bo wieczór przyjemny. Po przedyskutowaniu różnorodnych materii uścisnęliśmy sobie dłonie izszedł na pokład czekającego go keczu, którego sprawną załogę dwóch posługaczy rasy mieszanej stanowiło.

Pan Roderick niewiele miał zrozumienia dla mej petycji, by linę kłopotliwą winsze miejsce usunięto, on bowiem zobligowany był opuścić swą prywatną kabinę (dla przyczyny, októrej poniżej) ido kubryku się przenieść ze zwykłymi marynarzami, których liczba opięciu Kastylijczyków urosła, „upolowanych” od kotwiczącego wBay Hiszpana. Ich kapitan obraz Furii przedstawiał, lecz mimo że mało wojny „Wieszczce” nie wydał– awbitwie zpewnością znosa by mu krew puszczono, bo dowodzi najdziurawszą zkryp– może jedynie gwiazdom dziękować, że kpt. Molyneux nie był wpotrzebie większej liczby dezerterów. Już same słowa „rejs do Kalifornii” złotem łyskają iwabią tamże wszystkich ludzi, jak ćmy ku lampie. Owych pięciu zastąpi dwóch dezerterów zbiegłych wBay of Islands, anadto ręce, które burza zabrała, nadal wszelako kilku nam mężczyzn brakuje do pełnej liczby załogi. Finbar powiada, że ludzie na nowe ustalenia sarkają, bo zpanem Roderickiem, wkubryku zakwaterowanym, nie mogą do woli opowieści snuć nad butelczyną.

Los wynagrodził mi pięknie. Opłaciwszy rachunek odrzyskóry Walkera (anie dałem szubrawcowi ni centa więcej), pakowałem kufer zchlebowego drewna, gdy Henry wszedł iprzywitał mię wte słowy:

– Witaj, kompanie podróży!

Bóg mych modlitw wysłuchał! Henry posadę Doktora Pokładowego przyjął ijużem nie jest bez przyjaciół wtej pływającej zagrodzie. Takim mułem upartym jest pospolity marynarz, że miast wdzięczności, iż doktor będzie pod ręką, by włubki złamania im wstawiać iinfekcje leczyć, tylko dochodzą ich sarkania:

– Aco my są, byśmy Doktora Pokładowego wieźli, co chodzić nie potrafi po bukszprycie? Barka Jej Wysokości?

Wyznać muszę pewną urazę, gdy kpt. Molyneux udzielił płacącemu jak ja za rejs dżentelmenowi jedynie żałosnej koi, choć obszerniejsza kabina cały czas była wjego dysponowaniu. Dużo większą wagę jednakoż przywiązuję do złożonej przez Henry’ego obietnicy obrócenia swych niebywałych talentów ku diagnozie mej przypadłości, jak tylko wmorze wypłyniem. Ulga ma wprost nieopisana.

Piątek, 15 listopada ~

Podnieśliśmy kotwicę oświcie, nie zważając, że piątek dla marynarzy pechowym jest Jonaszem. (Kpt. Molyneux burczy: „Przesądy, Dnie Świętych iinsze przeklęte dyrdymały dobre są, psiakrew, dla Papistowskich bab, lecz ja wtym interesie jestem przymuszonym ozyski dbać!”).

Nie wybraliśmy się zHenrym na pokład, bo ręce wszystkie przy takielunku były zajęte, aiwiatr południowy wiał mocno na pełnym morzu; statek dokuczliwy był zeszłej nocy, adzisiaj nie mniej. Pół dnia spędziliśmy na apteki Henry’ego urządzaniu. Prócz ekwipunku modernego doktora, przyjaciel mój wposiadaniu jest kilku tomów uczonych po angielsku, niemiecku ipo łacinie. Skrzyneczka „spektra” proszków wbutelkach korkiem zatkniętych zawiera, podpisanych greką. Henry łączy je dla rozmaitych pigułek imaści powstania. Zerknęliśmy przez luk ku południu– Chathamy kropeczkami inkaustu były na ołowianym horyzoncie, wszelako przewalanie się ikołysanie niebezpiecznym jest dla tych, których nogi wczasowały tydzień na brzegu.

Popołudniem ~

Szwed Torgny do drzwi mej trumny zapukał. Równie zaskoczony, co zaciekawiony ukradkowym zachowaniem, prosiłem, by wszedł. Przysiadł na liny „piramidzie” iże przynosi propozycję od koła marynarzy wyszeptał.

– Powiedz pan nam, gdzie żyły są najlepsze, te tajemne, co wy miejscowi tylko dla siebie trzymacie. Ja ikamraci robotą się zajmiem, pan będziesz tylko siedział pięknie, adziesiątą część dostaniesz.

Chwilę niejaką zajęło mi zrozumienie, że Torgny myśli wkalifornijskich kopalniach drążyć. Czyli dezercja powszechna jawi się na spraw horyzoncie, gdy tylko „Wieszczka” do celu zawinie, iprzyznaję, że sympatie me lokują się po stronie marynarzy! Co rzekłszy, przysiągłem Torgny’emu, że wiedzy żadnej ozłożach złota rzeczonych nie mam, gdyż przez rok miniony nieobecny byłem, lubo chętnie idarmo mapę ułożę, ilustrującą osławione „Eldorados”. Torgny na to przystał. Ztego dziennika wyrwawszy stronicę, schema szkicowałem: „Sausalito, Benecia, Stanislaus, Sacramento, etc.”, gdy nieżyczliwy głos się ozwał:

– Wróżbiarstwo jakie, czy co, mości Kutazwisie?

Nie słyszeliśmy byli, jak Boerhaave schodami zszedł ipchnięciem rozwarł drzwi na oścież! Torgny zakrzyknął wkonsternacji, winę swą po trzykroć tym wyznając.

– Cóż tam– ciągnął nasz oficer– cóż to za sprawki masz pan znaszym pasażerem, parchu sztokholmski?

Torgny stał oniemiały, ale ja straszyć się nie dałem iodrzekłem gburowi, żem opisywał godne ujrzenia „widoki” mego miasta, dla zgotowania Torgny’emu atrakcji, gdy na ląd zejdzie.

Boerhaave brwi uniósł.

– Zatem to pan teraz zejście na ląd marynarzom przyznajesz, czy tak? To mi nowina dla mych starych uszu. Pan pozwolisz ten papier, panie Ewing.

Nie pozwoliłem. Mój podarek dla żeglarza nie dla Holendra był do rekwirowania.

– Och, owybaczenie proszę, panie Ewing. Torgny, odbierz podarek.– Wyboru nie miałem, jak tylko przybitemu Szwedowi go wręczyć. Pan Boerhaave rzekł:– Torgny, daj mi swój podarek wjednej chwili albo, na bramy piekieł, będziesz dnia żałować, gdyżeś zmatki [pióro me przed zapisaniem tej profanacji się wzdraga] wypełzł.

Szwed, przerażony śmiertelnie, jak mu kazano, zrobił.

– Wielce kształcące– zauważył Boerhaave, mej kartografii się przyglądając.– Kapitan wzachwytach będzie, gdy dowie się ostaraniach pańskich dla dopomożenia naszym majtkom parchatym, panie Ewing. Torgny, na maszcie wachtę trzymasz dwadzieścia cztery godziny. Czterdzieści ośm, jak kto zobaczy, że jesz ipijesz. Pij sz—y własne, jak cię pragnienie najdzie.

Torgny uciekł, wszelako oficer jeszcze ze mną nie skończył.

– Rekiny wtych wodach żerują często, mości Kutazwisie. Za statkami pływają, czekając na przedni kąsek. Widziałem kiedyś, jak jeden żarł pasażera. Ów, jak pan, obezpieczeństwo własne nie dbał iza burtę wypadł. Słyszeliśmy krzyki. Żarłacze ludojady figlują zobiadem, zwolna podjadają, tu nóżkę skubną, ówdzie co insze, atamten nieszczęśnik żył dłużej, niżbyś pan mniemał. Rozważ to pan.– Drzwi mej trumny zamknął. Boer­haave, jak wszyscy gbury idespoci, szczyci się, iż tak znienawidzonym jest, że aż mu to rozgłosu przydaje.

Sobota, 16 listopada ~

Losu zrządzeniem największa znieprzyjemności na mnie spadła wcałej mej dotychczasowej podróży! Cień Starego Rēkohu pchnął mnie, którego jedynym pragnieniem są spokój idyskrecja, pod pręgierz podejrzeń iplotek! Ajednak przewina moja wtym tylko, co się tyczy ufności chrześcijańskiej inieubłaganej złej fortuny! Miesiąc do dnia upłynął, odkąd Nową Południową Walię opuściliśmy, gdym zapisał owo pogodne zdanie: „Antycypuję nudną podróż, niezakłóconą niczym”. Jakżeż wpis ten drwi teraz ze mnie! Nie zapomnę nigdy ostatnich godzin ośmnastu. Wszelako, skoro spać nie mogę ani myśleć (aHenry już wpościeli), jedyną mą od bezsenności ucieczką jest Szczęścia zaklinanie na tych współczujących stronicach.

Nocy zeszłej do mej trumny wróciłem „umęczon jak pies”. Po modlitwy zmówieniu zdmuchnąłem lampę imiriadą głosów kołysany zapadłem wpłycizny snu, gdy ochrypły głos wtrumnie mej! mię zbudził ioczy me szeroko rozwarł wprzestrachu!

– Pan Ewing– zaklinał naglący szept– pan nie boi, pan Ewing, nie krzywda, proszę, nie krzyczy.

Podskoczyłem mimowolnie igłową ogródź walnąłem. Przy bursztynowej poświacie sączącej się przez spaczone drzwi iprzy gwiazd blasku wpadającym przez bulaj ujrzałem, jak wąż liny ze zwoju się rozwija ioswobadza się kształt czarny, jak zmarły przy Ostatniej Trąbie! Potężna ręka wychynęła zciemności iusta me zakryła, nimem zdążył głos wydać! Napastnik mój syknął:

– Pan Ewing, nie ma krzywdy, pan bezpieczny, ja znajomy pan D’Arnoq– on chrześcijanin– pan cicho będzie, proszę!

Rozsądek nareszcie zebrał siły przeciw strachom. Człek to, nie duch żaden, wmej kajucie się skrywał. Jeśliby chciał gardło me poderżnąć za nakrycie głowy, buty ipuzdro zpapierami prawnymi, już bym nie żył. Jeśli mój strażnik ukrytym pasażerem był, toż on szczególniej, nie ja, ożycie bać się winien. Po jego mowie nieociosanej, po lekkiej posturze ipo woni Indianina wnim poznawałem, samotnego na łodzi zBiałymi wliczbie pięćdziesięciu. Zgoda. Kiwnąłem głową zwolna dla dania znaku, że nie będę krzyczeć.

Ostrożna dłoń uwolniła me usta.

– Ja Autua– powiedział.– Ja znam pana, pan mię widział, pan lituje.

Zapytałem, oczym mówi?

– Bat Maorysa, pan widział.

Pamięć zwyciężyła nad dziwacznością sytuacji iprzypomniałem sobie Moriori batożonego przez „Króla Jaszczurów”. To mu dodało otuchy.

– Pan dobry człowiek– pan D’Arnoq powiada, że pan dobry człowiek– on ukrył mię wpana kabinie wczoraj wieczór– ja uciekł– pan pomoże, pan Ewing.

Zwnętrza mego jęk się dobył! Ijego dłoń me usta przykryła na nowo.

– Jak pan nie pomoże, ja trup.

Wszystko prawda, pomyślałem, anadto, za sobą mnie na dno pociągniesz, jeśli kpt. Molyneux omej niewinności przekonać nie zdoła! (Płonąłem zoburzenia na czyn kaznodziei inadal płonę. Niechaj sam dla siebie zachowa swe „sprawy słuszne” izostawi niewinnych przechodniów wpokoju!). Rzekłem Indianinowi, że już teraz „on trup”. „Wieszczka” statkiem była handlowym, nie zaś tajemną „koleją podziemną” dla ocalonych niewolników.

– Ja dobry marynarz– nalegał Negr.– Zapracuję podróż!

– Znakomicie– odrzekłem (zwątpienia pełen ojego zapewnieniach wmaterii żeglarskiego rodowodu) iupraszałem, by niezwłocznie właskę kapitana się oddał.

– Nie. Oni nie słuchają.„Płyń zpowrotem, Negr”, mówią irzucą mię wmorze. Pan prawnik, tak? Pan idź, pan mów. Ja tu będę, ja schowam! Proszę. Kapitan słucha pan Ewing. Proszę.

Próżno przekładałem mu, że żadnemu wstawiennictwu kpt. Molyneux nie był mniej przychylny, jak pochodzącemu od Jankesa Adama Ewinga. Moriori samotnym był wswej przygodzie inie pragnąłem wniej udziału. Dłoń jego moją nalazła izkonsternacją poczułem, jak me palce zaciska wokół rękojeści noża. Stanowcze iponure żądanie wyraził.

– Pchnij mię.– Ze spokojem przerażającym ipewnością przyłożył sztych do gardła.

Powiedziałem Indianinowi, że szalonym jest.

– Nie szalony, jak pan nie pomoże, to pan mnie tak samo zabije. Pan wie, to prawda.– (Zaklinałem go, aby wstrzemięźliwy był iwyrozumiały).– To zabij mię. Inszym mów: ja napadł ipan zabił. Ja nie dla ryb, pan Ewing. Lepiej tu umrzeć.

Klnąc me sumienie raz, los mój dwakroć, atrzykroć pana D’Arnoq, prosiłem, by nóż schował i, na niebiosa, skrył się, by nikt zzałogi nie usłyszał go ido drzwi nie załomotał. Zkapitanem przyrzekłem porozmawiać przy śniadaniu, bo sen mu teraz przerywać to pogrążyć całe przedsięwzięcie. Indianin kontent się poczuł idziękować mi zaczął. Na powrót wzwoje liny się wsunął, mię zostawiając zniemożebnym omal zadaniem ułożenia linii obrony Aborygena ukrytego na pokładzie angielskiego szkunera, bez ściągnięcia na jego odkrywcę ikompana zkabiny okonspirację oskarżeń. Oddech poganina rzekł mi, że zasnął. Kusiło mię do drzwi się rzucić iopomoc krzyczeć, wszelako woczach Boga słowem się związałem, nic to, że zIndianinem.

Kakofonia trzeszczących desek, masztów rozchwianych, naprężanych lin, łopocących płócien, stóp na pokładzie, beczenia kóz, chrobotu szczurzego, uderzeń pomp, dzwonów wachty dzielących, bijatyk iśmiechów zkubryku, komend, szant przy kotwicznej windzie iodwiecznego dominium Tetydy; wszystko mię kołysało, gdym kalkulował, jak najlepiej przekonać kpt. Molyneux omej niewinności wspisku pana D’Arnoq (muszę teraz czujniejszym być, niźli kiedykolwiek bądź, aby dziennika tego nieprzyjazne oczy nie czytały), gdy wrzask falsetem, co woddali się począł, ale zprędkością bełta zkuszy się przybliżał, uciszyły deski pokładu, ocale zaledwie od miejsca, gdziem leżał.

Taki koniec fatalny! Na brzuchu leżałem, wszoku, zesztywniały, zapominając oddychać. Okrzyki podniosły się dalej ibliżej, kroki zebrały się wmiejscu ilarum „Doktora Goose’a budzić!” podniesiono.

– Biedak zlin spadł, trup.– Indianin wyszeptał, gdym śpieszył zbadać ambaras.– Nic pan możliwości nie ma, pan Ewing.– Nakazałem mu wukryciu pozostać iwyszedłem pośpiesznie. Mniemam, że Indianin wyczuł, jak kusiło mię użyć okazji wypadku igo wydać.

Załoga stała wokół człowieka upodstawy środkowego masztu twarzą do dołu leżącego, wmigotliwym świetle lampy poznałem jednego zKastylijczyków. (Przyznam, że emocją, jaką wprzód poczułem, ulga była, że nie Rafael, ainszy spadł po swą śmierć). Podsłuchałem, jak Islandczyk mówił, że zmarły od ziomków wkarty wiele racji araku wygrał icały go wypił przed wachtą. Henry przybył wkoszuli nocnej zdoktorskim sakwojażem. Przykląkł przy bezładnym ciele, pulsu szukał, ale głową pokręcił.

– Ten już doktora nie potrzebuje.

Pan Roderick Kastylijczyka buty zzuł izodzienia go rozebrał na aukcję, aMankin trzeciorzędne płótno workowe przyniósł na całun nieboszczyka. (Pan Boerhaave odliczy płótno od intraty zaukcji). Marynarze do kubryku lub na posterunki swe powrócili wciszy, każdy posępny po takim dowodzie kruchości żywota. Henry, pan Roderick ija zostaliśmy popatrzeć, jak Kastylijczycy odprawiają swe pogrzebowe obrzędy katolic­kie nad swym krajanem przed zawinięciem go wpłótno ioddaniem jego ciała głębinie ze łzami ibolesnym adios!

– Południowcy namiętni– zauważył Henry, gdy mi dobrej nocy życzył.

Pragnąłem ogromnie sekretem mym podzielić się zprzyjacielem, wszelako ugryzłem się wjęzyk, aby moja gadatliwość jemu szkody nie przyniosła.



Po scenie owej melankolicznej wracając, ujrzałem blask lampy wkambuzie. Śpi tam Finbar dla „pilnowania przed złodziejaszkami”, ale jego także zbudził nocny harmider. Przypomniałem sobie, że ukryty podróżny pewnie dzień cały ipół nie jadł, iobaw pełen byłem, do jakich to ­bestialskich nieprawości mógł barbarzyńcę żołądek czczy przymusić. Czyn ten mógł przeciw mnie przemawiać dnia następnego, ale kucharzowi rzekłem, że głód wilczy odbierał mi sen i (po cenie dwakroć zwykłej „na okoliczność niecodziennej pory”) zdobyłem talerz kapusty kwaszonej, kiełbasy ibułek twardych jak kule armatnie.

Wprywatności mej kabiny barbarzyńca podziękował mi za poczciwe serce ipożywił się wiktem skromnym, jakby daniem było zPrezydenc­kiego Rautu. Prawdziwych mych motywów nie wyznałem– wszak im żołądek jego pełniejszy, tym mniej skłonnym był mnie kosztować– ale zapytałem go za to, czemu przy batożeniu uśmiechnął się był do mnie.

– Ból mocny, ale przyjaciela oczy mocniejsze.

Rzekłem mu, że omnie nic bez mała nie wie, aija nic onim. Woczy me palcem wymierzył, poczem we mnie, jak gdyby ów gest prosty starczał za całą eksplikację.

Gdy upływała wachta środkowa, wiatr silniejszy się zerwał, od którego deski jęczały, awzburzone morze obmywało pokłady. Woda morska niebawem do mej trumny kapać zaczęła, po ścianach cieknąc strużkami ikoc mój mocząc.

– Mógłbyś był na kryjówkę wybrać sobie suchszą dziurę– wyszeptałem dla zbadania, czy Indianin wsen zapadł.

– Bezpiecznie lepiej niż sucho, pan Ewing– wymamrotał, równie jak ja czujny.

Dlaczego, zapytałem, tak go okrutnie windiańskim siole bito?

Cisza zapadła, jakby makiem zasiał.

– Nazbyt dużo świata widział. Ja zły niewolnik.

Dla odgonienia choroby morskiej wczas tych burzliwych godzin, nakłoniłem Indianina, by swą historię wyjawił. (Nie mogę, co prawda, zaprzeczyć, żem też był ciekaw). Wswej łamanej mowie ją przedstawił, tutaj więc jedynie sedno jej wyłożę.



Statki Białych losu zmienne koleje sprowadziły na Stare Rēkohu, jak powiadał pan D’Arnoq, lecz takoż icuda. Wdziecięcych latach mego Indianina Autua tęsknił więcej się nauczyć od owych bladoskórych ludzi zmiejsc, których istnienie wczasach jego dziada do dziedziny mitów przynależało. Autua utrzymuje, że ojciec jego był śród tych tubylców, co napotkali ekspedycję porucznika Broughtona przybijającą do brzegu Skirmish Bay, idzieciństwo spędził, wysłuchując historii wciąż na nowo opowiadanych– o„Wielkim Albatrosie” wiosłującym wporannej mgle; ojego barwnie upierzonych, cudacznie złączonych sługach, co wkanu ku brzegowi tyłem płynęli; opaplaninie dziwnej sług Albatrosa (mowie ptaków?); oich zianiu dymem; oich ohydnym gwałceniu tapu, co zakazuje obcym kanu dotykać (dotyk taki klątwę na łodzie sprowadza iniezdatnymi czyni je do pływania, jakby je toporem tknąć); owynikłych zwadach; oowych „grzmiących kijach”, których gniew magiczny zabić mógł człowieka przez długość przybrzeżnego piasku; ioprzepasce jak ocean błękitnej, białej jak obłok iczerwonej jak krew, którą słudzy owi na drągu zatknęli, nim powiosłowali na powrót do Albatrosa. (Flagę tę usunięto iprzyniesiono wodzowi, który dumnie obnosił ją, aż go zołzy* zabrały ze świata).

Autua miał wuja, Koche, który na pokład bostońskiego poławiacza fok się zaciągnął circa 1825 roku. (Indianin nie jest pewnym wmaterii swego dokładnego wieku). Moriori cenionych członków załogi na statkach takich stanowili, bo wmiejsce biegłości wsztuce wojny mężczyźni Rēkohu „włócznie zdobywali” wpolowaniach na foki iwyczynach wpływaniu. (Dla starania się ożonę, per exemplum, kawaler musiał na samo dno morza zanurkować iwynurzyć się zlangustami wobiedwu rękach, atrzecią wustach trzymając). Nowo odkryci Polinezyjczycy, wzmiankować należy, łatwą są ofiarą dla pozbawionych skrupułów kapitanów. Wuj Autuy, Koche, powrócił po pięciu latach, wstroje Pakeha odziany, zkołami wuszach, skromną dolarów iréales sakiewką, dziwnymi obyczajami opętany (śród nich „zianiem ogniem”), brzmiącymi fałszywie przekleństwami ihistoriami omiastach imiejscach nazbyt dziwacznych dla nakreślenia ich wmowie Moriori.

Autua poprzysiągł zamustrować na następny statek, co zOcean Bay będzie wypływał, ina oczy własne owe miejsca egzotyczne zobaczyć. Wuj jego nakłonił drugiego oficera na francuskim statku wielorybniczym do zgodzenia dziesięcioletniego (?) wonczas Autuy na chłopca okrętowego. Wswej karierze na morzach Moriori wielkie lody Antarktyki oglądał, wieloryby zmienione wprzód wwysepki krwi zakrzepłej, potem wbeczki olbrotu. Na Las Encantadas, osłoniętych od wiatrów, polował na olbrzymie żółwie; wSydney widział budowle wspaniałe, parki, konne powozy idamy wczepkach, icuda cywilizacji; opium zKalkuty do Kantonu

* Gruźlica węzłów chłonnych (przyp. tłum.).

przewoził; przetrwał dyzenterię wBatawii; pół ucha stracił wpotyczkach zMeksykanami przed ołtarzem wSanta Cruz; przeżył jako rozbitek na Hornie iRio de Janeiro widział, lubo na brzeg nie zszedł; azauważał wszędzie tę ordynaryjną brutalność, jaką rasy jaśniejsze ciemniejszym okazują.

Autua powrócił latem 1835 roku jako wświecie bywały młodzieniec lat około dwudziestu. Myślał wziąć sobie na miejscu żonę idom wybudować, iuprawiać kilka akrów, wszelako– podług pana D’Arnoq relacji– do przesilenia zimowego owego roku każdy Moriori, co nie zginął, niewolnikiem został Maorysów. Lata przez powracającego młodziana śród załóg znarodów wszelkich spędzone pozycji Autuy woczach agresorów nie podniosły. (Zauważyłem, wjak przykrym czasie odbył się ów powrót syna marnotrawnego).

– Nie, pan Ewing, Rēkohu wołało mię wracać, żebym patrzał, jak umiera, iznał– poklepał się lekko po głowie– prawdę.

Panem Autuy był ów Maorys wtatuażach jaszczurzych, Kupaka, co swym przerażonym, przybitym niewolnikom oznajmił, że przybył dla oczyszczenia ich zfałszywych bożków („Czy bogowie wasi was uratowali?”– szydził Kupaka), zich języka plugawego („Mój bat was maoryskiej czystej mowy nauczy”), zich krwi nieczystej („Parzenie się między sobą wasze prawdziwe mana rozrzedziło!”). Od tamtej pory związków między Moriori zakazano, awszelkie potomstwo spłodzone przez mężczyzn maoryskich zkobietami Moriori uznano za Maorysów. Tych, co najwcześniej owe nakazy złamali, zgładzono wsposób straszliwy, aci, co pozostali, żyli jak wparaliżu, zbezwzględnego ujarzmienia zrodzonym. Autua karczował zarośla, sadził pszenicę ihodował wieprze dla Kupaki, aż wystarczające zdobył zaufanie, by móc gotować ucieczkę. („Sekretne miejsca Rēkohu, pan Ewing, doliny wyżej źródła, ukryte doły, pieczary wsercu lasu Motoporoporo, co tak gęsty, że pies człowieka nie wytropi”. Mniemam, żem był sam wpadł wjedno zowych miejsc tajemnych).

Rok później schwytano go, wszelako niewolnicy Moriori nazbyt nieliczni już byli, by ich gardłem karać. Pozycją niżsi Maorysi pracować przymuszeni byli uboku poddanych, ku własnej odrazie. („Ziemię przodków naszych wAotearoa porzuciliśmy dla tych nędznych skał?”– sarkali). Autua uciekł znowu, apodczas jego drugiego wolności okresu, sekretnego azylu na miesięcy kilka udzielił mu pan D’Arnoq, sam narażając się na niebezpieczeństwo niemałe. Podczas tego pobytu przyjął Autua chrzest iku Panu się zwrócił.

Zbiry Kupaki pojmali zbiega rok ipół później, wszelako tym razem kacyk wswych humorach uznanie przejawił dla ducha Autuy. Po ukaraniu chłostą Kupaka wyznaczył niewolnika na rybaka dla potrzeb swego stołu. Wzatrudnieniu takim Moriori kolejny rok przeżył, aż popołudnia pewnego nalazł rzadki okaz ryby moeeka rzucający się wjego sieci. Żonie Kupaki objaśnił, że rybiego króla jeść może jedynie król śród ludzi, iobjaśnił ją, jak rybę dla męża przyrządzić. („Zła, zła trucizna ryba moeeka, pan Ewing, raz człowiek do ust bierze iśpi, inie budzi więcej”). Na czas ucztowania owego wieczoru Autua zobozu się wymknął, skradł kanu swego pana ipokreślonym prądami, rozkołysanym, bezksiężycowym morzem powiosłował na bezludną wyspę Pitt, dwie mile na południe od wyspy Chatham („Rangiauria” zwaną wmowie Moriori ijako kolebkę ludzkości czczoną).

Fortuna sprzyjała uciekinierowi, bo bez turbacji oświcie cel osiągnął, kiedy szkwał się wzmógł iżadne kanu za nim wślad nie podążyło. Autua wowym Raju Polinezji dzikim selerem się żywił, rzeżuchą, jajami, jagodami izrzadka upolowanym młodym dzikiem (rozniecanie ognia jedynie pod osłoną ciemności lub mgły ryzykował) isiłę czerpał zmyśli, że Kupakę przynajmniej zasłużona kara spotkała. Czy jego samotność nie była mu nieznośną?

– Wnoc przodkowie odwiedzali. Wdzień ja mówił ptakom oMaui, aptaki mnie omorzu.

Porę roku niejedną zbieg tak przeżył, aż do września minionego, gdy zimowa wichura orafę wyspy Pitt rozbiła statek wielorybniczy „Eliza” zNantucket. Załoga cała potonęła, ale nasz pan Walker, zapamiętały wpogoni za łatwą gwineą, przez cieśninę się przeprawił dla poszukiwań łupu. Kiedy na ślady ludzkiego siedliska natrafił iujrzał stare kanu Kupaki (każde zdobne jest unikatowymi rzeźbieniami), wiedział, że skarb nalazł, co żywo zaciekawi jego maoryskich sąsiadów. Dwa dni później duża ekspedycja na łowy na wyspę Pitt przepłynęła zgłównego lądu. Autua siedział na plaży ijak przybywają patrzał, zdębiały jedynie na widok wroga swego starego, przyprószonego siwizną, lecz żywotnego wielce, wydającego wojenne okrzyki.

Mój nieproszony towarzysz podróży zakończył swą opowieść:

– Pies żarłok tego łajdaka zwędził moeeka zkuchni izdechł, psiakrew, on, nie Maorys. Tak, Kupaka wychłostał, ale on stary iod domu daleko, ajego mana czcze igłodne. Maorysi zwojen żyją izemsty, isporów, pokój ich zabija. Wielu do Nowej Zelandii wraca. Kupaka możności nie ma, jego ziemi nie ma. Potem zeszły tydzień, pan Ewing, ja pana widzę ija wiem, pan mię uratuje, ja wiem.



Poranna wachta wdzwon cztery razy uderzyła iświt dżdżysty zarysował się wmym bulaju. Spałem nieco, wszelako modlitwy me ozniknięcie Moriori znastaniem ranka nie zostały wysłuchane. Udawać mu nakazałem, że ledwie co był się ujawnił, inie wzmiankować ni słowem naszej nocnej rozmowy. Dał znak, że pojął, lecz najgorszego się obawiałem: spryt Indianina nie mógł się zprzebiegłością Boerhaavego równać.

Idąc wzdłuż mostka, skręciłem („Wieszczka” wierzgała jak koń jaki nieujeżdżony) do oficerskiej mesy, zapukałem ido środka wszedłem. Pan Roderick ipan Boerhaave słuchali kpt. Molyneux. Odchrząknąłem, życząc im dobrego poranka, na co nasz przyjazny kapitan zaklął:

– Możesz pan mój poranek polepszyć, jak pan stąd wy—isz, ale już!

Chłodno zapytałem, kiedy zatem kapitan miałby możność czas naleźć dla posłuchania oIndianinie, co właśnie personę swą spod zwojów liny był ujawnił, w„mej tak zwanej kabinie” zalegających. Wciszy, co nastąpiła, blada jak urogatej jaszczurki cera kpt. Molyneux przybrała krwistą barwę wołowej pieczeni. Nim wybuch nastąpił, dodałem, że uciekinier twierdzi, jakoby marynarzem był zdatnym, iupraszał, by pozwolenie mu dano podróż odpracować.

Pan Boerhaave kapitana uprzedził spodziewanymi oskarżeniami izakrzyknął:

– Na holenderskich statkach ci, co ukrytym pasażerom sekundują, ich los dzielą!

Przypomniałem Holendrowi, że żeglujem pod banderą brytyjską, izapytałem go takoż, czemu, jeśli pasażera pod zwojami liny ukrywać miałbym, po wielokroć upraszałem od czwartkowego wieczoru linę ekstraordynaryjną usunąć, błagając tym sposobem oujawnienie mej rzekomej „konspiracji”? Trafienie celne rezon mój zagrzało izapewniłem kpt. Molyneux, że ukryty pasażer, ochrzczony, do owego extremum się uciekł, aby jego maoryski pan, co przyrzekł był ciepłą wątrobę swego niewolnika skonsumować (przydałem nieco przypraw własnej wersji wydarzeń), nie skierował bezbożnego swego gniewu przeciw Autuy zbawcy.

Pan Boerhaave zaklął.

– Więc ten Negr przeklęty okazania wdzięczności chce od nas?

– Nie– odrzekłem.– Moriori jedynie odanie mu szansy wykazania swej przydatności na „Wieszczce” uprasza.

Pan Boerhaave splunął.

– Ukryty pasażer to ukryty pasażer, choćby ibryłkami srebra s—ł. Jak mu na imię?

Odrzekłem, że nie wiem tego, gdyż nie rozmawiałem znim, jeno pośpiesznie do kapitana przybyłem.

Kpt. Molyneux nareszcie przemówił.

– Zdatny marynarz pierwszej klasy, powiadasz pan?– Gniew jego ostygł wobec widoków zdobycia pary rąk cennej, której nie będzie winien zapłaty.– Indianin? Aon niby skąd taki stary wyga morski?

Powtórzyłem, że idwóch minut dość dla dziejów jego poznania, wszelako instynkt mi podszeptuje, że Indianin ma duszę prawą.

Kapitan brodę potarł.

– Panie Roderick, bądź pan łaskaw pasażerowi naszemu iinstynktowi jego towarzyszyć iprzywlec ich dzikusa pod bezan.– Rzucił klucz pierwszemu oficerowi.– Panie Boerhaave, flintę proszę.

Drugi oficer spełnił rozkaz.

– Ryzykowna sprawa– ostrzegł mię pan Roderick .– Humory Starego jedyną są księgą prawa na „Wieszczce”.

– Insza księga prawa, „Sumieniem” zwana, przestrzeganą jest lex loci, gdziekolwiek bądź Bóg widzi– odrzekłem.

Autua czekał swej próby wbawełnianych ineksprymablach, którem kupił był wPort Jackson (Indianin na pokład złodzi pana D’Arnoq dostał się był niczym nieprzyodziany prócz swej prostej przepaski isznura zębów rekina wokół szyi). Plecy miał odkryte. Jego poranione ciało, jak miałem nadzieję, dowód stanowić będzie oporu iobudzi współczucie wsercach tych, co je zobaczą.

Łotry za arrasem* wieści rozniosły owidowisku iwiększość załogi na pokładzie się zebrała. (Henry, sprzymierzeniec mój, nadal wkoi leżał, nieświadom mego zagrożenia). Kpt. Molyneux wzrokiem zmierzył zgóry na dół Moriori, jakby muła wyceniał, izwrócił się doń wte słowy:

– Pan Ewing, co niczego nie wie otym, jakeś się na pokład mój dostał, utrzymuje, że masz się za żeglarza.

Autua mężnie izgodnością odrzekł:

* Aluzja do Poloniusza podsłuchującego za arrasem wHamlecie Szekspira (przyp. tłum.).

– Tak, sir, dwa lata na wielorybniku „Missisipi” zHawru pod kpt. Maspero, cztery lata na „Cornucopii” zFiladelfii pod kpt. Catonem, trzy lata na brytyjskim handlowcu.

Kpt. Molyneux przerwał iwskazał portki Autuy.

– Zwędziłeś ten ubiór na dole?

Autua na tyle przytomności miał, by wiedzieć, że takoż nade mną sąd się odbywał.

– Ten chrześcijanin szlachetny dał mi, sir.

Załoga wzrokiem powiodła za palcem Indianina, we mnie wymierzonym, apan Boerhaave uderzył wsłaby punkt.

– Ach, tak? Kiedyż to dar ten ci ofiarował?

(Przez głowę aforyzm ojca mego mi przeszedł, „Dla sędziego ołgania, markuj zachwyt, ale dla całego sądu zbałamucenia, markuj nudę”, iudawałem, że paproch wyjmuję zoka).

Autua odrzekł zczujną bystrością umysłu:

– Minut dziesięć temu, sir, ja bez ubrania, ten pan szlachetny mówi: „źle bez ubrania, masz, odziej”.

– Jeśli marynarz zciebie– nasz kapitan kciukiem wgórę wskazał– zobaczym, czy opuścisz grotbombramsel.

Na to Indianina wahanie ogarnęło iniepewność, ipoczułem, żem na szczerość słów jego postawił stawkę szaleńca, co teraz przeciw mnie się obraca, jednako Autua dostrzegł pułapkę.

– Sir, to nie grotmaszt, to bezanmaszt.

Nieporuszony, kpt. Molyneux skinął głową.

– Łaskaw bądź zatem opuścić bezanbombramsel.

Autua lekko na maszt wbiegł ijąłem mieć nadzieję, że nie wszystko stracone jeszcze. Ledwie co wzeszłe słońce nisko nad wodą świeciło ioczy przymuszeni byliśmy zmrużyć.

– Gotuj flintę imierz– poinstruował kapitan pana Boerhaavego, gdy Indianin przekroczył gafel bezanmasztu– pal na mą komendę!

Zaprotestowałem teraz znajwiększą mocą, że Indianin przyjął był najświętszy sakrament, wszelako kpt. Molyneux nakazał mi cicho być albo na powrót do Chathamów płynąć. Żaden amerykański kapitan człowieka by nie uśmiercił, nawet Negra, tak ohydnym sposobem! Autua najwyższej zrei sięgnął iprzeszedł po niej zmałpią zręcznością, mimo niespokojnego morza. Patrząc, jak żagiel luzuje, jeden znajwiększych wyg morskich na pokładzie, surowy Islandczyk, spokojny, uczynny ipracowity człek, podziw wyraził przy wszystkich zebranych obecności:

– Zciemnoskórego równy mnie wyga. Ustóp miast palców haczyki ma rybackie!

Taka wdzięczność mię ogarnęła, żem mógł buty jego całować. Niedługo Autua cały już żagiel opuścił– operacja niełatwa nawet dla czterech ludzi załogi. Kpt. Molyneux burkliwie wyraził uznanie inakazał Boerhaavemu flintę schować.

– Ale niech mię sz—g, jeśli bodaj centa mu wypłacę. Odrabiać będzie podróż aż do Hawajów. Jeśli zniego nie próżniak, dopiero stamtąd płacić mu mogę, jak wszystkim. Panie Roderick, pozwolenie ma dzielić koję po Hiszpanie, co się zabił.

Pióro stępiłem, opisując dnia wypadki. Nazbyt ciemno już, by co widzieć.

Środa, 20 listopada ~

Silna wschodnia bryza, diablo słona idręcząca. Henry badanie przeprowadził ima dla mnie wieści groźne, lecz nie najgroźniejsze. Przypadłość ma to pasożyt Gusano Coco Cervello. Robak ten endemicznie zarówno wMelanezji, jak iwPolinezji występuje, wszelako nauce jest znanym ledwie od ostatnich lat dziesięciu. Mnoży się wściekach cuchnących Batawii, bez wątpienia wowym właśnie porcie się zaraziłem. Do wnętrza przyjęty, wędruje naczyniami krwionośnymi do cerebellum anterior mózgu żywiciela. (Stąd migreny me izawroty głowy). Wmózgu się zagnieździwszy, wkracza wfazę rozwoju.

– Realista zciebie, Adamie– rzekł mi Henry– zatem pigułki dla ciebie niesłodkie będą. Gdy larwy pasożyta się wyklują, zamieniają mózg ofiary wzrobaczywiały kalafior. Gazy gnilne powodują nadymanie się usznych bębenków igałek ocznych, aż pękną, uwalniając chmurę zarodników Gusano Coco.

Tak brzmi mój wyrok śmierci, lecz oto egzekucji wstrzymanie nadchodzi iapelacja. Domieszka urussium alkali iorinoco manganese sprawi, że mój Pasożyt zwapnieniu ulegnie, alaphrydisium myrrhae go rozpuści. „Apteczka” Henry’ego zawiera owe związki, lecz najwyższą wagę ma odpowiednie dozowanie. Mniej jak połowa drachmy zGusano Coco nie oczyści, awięcej zabija pacjenta. Mój doktor ostrzega otym, że gdy pasożyt umiera, jego worki ztrucizną pękają iwydzielają swą zawartość, będę się więc gorzej czuł, nim do pełnego zdrowia powrócę.

Henry nakazał mi nie szepnąć ni słowa oprzypadłości, bo hieny, jak Boerhaave, na wrażliwych żerują, aciemni marynarze mogą wrogość okazać wobec chorób im nieznanych. („Słyszałem raz ożeglarzu, który lekkie objawy trądu zdradzał, wtydzień po wypłynięciu zMakao wdługi rejs do Lizbony”– wspomniał Henry– „a całe towarzystwo wypchnęło nieszczęśnika za burtę bez szansy obrony”). Wczasie mej rekonwalescencji Henry donosić będzie „Kurierowi zkambuza”, że pan Ewing niewysoko gorączkuje za przyczyną klimatu isam będzie mię pielęgnował. Henry żachnął się, gdym wspomniał ozapłacie.

– Zapłata? Czyś ty chorowity wicehrabia, któremu bankowe bilety poduszki wypychają?! Opatrzność podała cię wmą opiekę, bo wątpię, zali bodaj pięciu ludzi na tym oceanie błękitnym potrafi cię wyleczyć. Zatem do licha z„Zapłatą”! Jedyne, oco upraszam, Adamie, to byś był pacjentem posłusznym! Przyjmuj łaskawie me proszki iwkabinie pozostań. Zajrzę do ciebie po ostatniej „szklance”.

Zdoktora mojego prawdziwy nieoszlifowany diament bez skazy. Nawet teraz, gdy słowa te piszę, do oczu łzy wdzięczności mi się cisną.

Sobota, 30 listopada ~

Proszki Henry’ego zaiste cudownym są medykamentem. Cenne drobiny przez nos wdycham złyżeczki zkości słoniowej iwtejże samej chwili rozżarzona błogość wnętrze me pali. Zmysły czujności nabierają, ale członki niby wLete zanurzone. Parazyt mój nadal wije się nocami, niby paluszek dziecka nowo narodzonego, spazmy bólu wzbudzając isprowadzając sny grzeszne ipotworne.

– Znak to pewny– Henry mię pociesza– że Robak twój na remedium zareagował iszuka schronienia wzakamarkach kanałów cerebralnych, skąd wizje płyną. Próżno Gusano Coco się kryje, drogi Adamie, próżno. Już my go wykurzym.

Poniedziałek, 2 grudnia ~

Za dnia wtrumnie mej gorąco jak wpiecu istronice te pot mój skrapia. Tropikalne słońce wielkość kręgu zwiększa iwypełnia południowe niebo. Mężczyźni wpółnadzy pracują, ze spalonymi od słońca torsami, wkapeluszach słomkowych. Zposzycia sączy się smoła paląca, co się do podeszew przykleja. Deszczowe szkwały zrywają się znikąd izrówną szybkością znikają, apokład schnie zsykiem wminutę ledwie. Meduzy bąbelnice pulsują wrtęciowym morzu, ryby latające oczarowują patrzającego, aochrowe cienie rekinów młotów krążą wkoło „Wieszcz­ki”. Wcześniej na kałamarnicę nastąpnąłem, co zwody przeskoczyła nadburcie! (Jej oczy igęba teścia mego przypominały). Woda, której na Chatham nabraliśmy, słonawa się zrobiła ibez łyka brandy żołądek mój podnosi bunt. Gdy wszachy nie gramy, już to wkabinie Hen-ry’ego, już to wmesie, wtrumnie mej wypoczynku zażywam, aż Homer ukołysze mię do snu, falującego wypełnionymi wiatrem żaglami Ateń-czyków.

Autua wczoraj do drzwi mej trumny zapukał dla podziękowania mi za ocalenie mu skóry. Mówił, że winien mi wdzięczność (szczera prawda), aż do dnia, gdy on me życie ocali (co oby nigdy konieczne nie było!). Zapytałem, jakimi znajduje swe nowe obowiązki.

– Lepiej jak służyć uKupaki, pan Ewing.

Zresztą, pojmując obawy me, że ktoś świadkiem mógłby być pogawędki naszej ikpt. Molyneux donieść, Moriori powrócił do kubryku iod tamtej pory mię nie szukał. Jak mię Henry ostrzega: „Jedną rzeczą jest Negrowi kość rzucić, ainszą całkiem na całe życie go wziąć! Przyjaźń między rasami, Ewing, nigdy przywiązania między wiernym psem myśliwskim ajego panem nie przekroczy”.

Wieczorami doktor ija zażywamy spaceru po pokładzie, nim na sen wrócim do kajut. Przyjemnie wdychać chłodniejsze już powietrze. Wzrok się wkorytarzach morskiej fosforescencji zatraca iwMissisipi całej gwiazd, niebem płynącej. Minionego wieczoru ludzie zebrali się na pokładzie dziobowym dla splatania przy świetle latarń lin zkokosowych włókien izakaz wchodzenia „niezatrudnionym” wydawał się nie obowiązywać. (Odkąd nastąpił „incydent zAutuą”, pogarda dla „mości Kutazwisa” zanikła, aisam epitet takoż). Złamas dziesięć strof oburdelach świata zaśpiewał, plugawych dość, by najrozpustniejszy zsatyrów wpąsach stanął. Henry zwłasnej woli zaśpiewał strofę jedenastą („Mary O’Hairy zInvernary”), od której nastrój jeszcze nieprzyzwoitszy się zrobił. Następnie Rafaela do śpiewu przymuszono. Usiadł na belce od bukszprytu wbok idącej izaśpiewał te strofy głosem lubo nieukształconym, to wszak szczerym izserca płynącym:

Za wodą wzdycham Shenandoah

Cudniejszą niźli sen.

Dziś brzeg twój ku mnie tęskno woła,

Jam na Missouri hen.

Za Shenandoah ma pieśń wtęsknocie

Za wodą, za falami,

Aufregaty żagle włopocie,

Brasy napięte wiatrami.

Wielka Missouri, szeroka rzeko,

Do wiatru reje drżą.

O, Shennandoah, losem człowieka

Żałość imarność są.

Milczenie grubiańskich marynarzy większym było uznaniem niźli najwznioślejsze zpanegiryków. Skąd Rafael, młodzian wAustralii urodzony, na pamięć znał pieśń amerykańską?

– Nie wiedziałem, że ona Jankesów– odrzekł skonfundowany.– Matka uczyła, nim pomarła. Tylko to jedno po niej mam. Wduszy siedzi.– Do pracy swej powrócił, niezgrabnie izszorstkością niejaką.

Wraz zHenrym na powrót wrogość wyczuliśmy, jaką emanują zajęci robotą wobec przyglądających się próżniaków, pozostawiliśmy więc pracujących ich mozołowi.

Wpis mój z15 października czytam, gdym pierwszą razą Rafaela spotkał.

Książka zostanie wydana w dwóch odsłonach – z okładką filmową oraz okładką Uczty Wyobraźni.

Tytuł: Atlas chmur
Autor:  David Mitchell
Seria: Uczta Wyobraźni
Wydawnictwo: MAG
ISBN: 978-83-7480-274-1 (UW), 978-83-7480-278-9 (filmowa)
Tłumaczenie: Justyna Gardzińska
Oprawa: twarda (UW),  miękka (filmowa)
 Format: 135×202
Liczba stron: 544
Data wydania: 7 listopada 2012
Cena detaliczna: 45,00 zł (UW), 39,00 zł (filmowa)

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze