Malstrom – recenzja

Podoba się?

Całkiem niedawno robiłam przeksiążkowanie i tak porozstawiałam wszystkie posiadane dzieła, by bez większych trudności móc dostawić następne części poszczególnych serii. Ustawiwszy trzecią już część cyklu Niszczyciel spod pióra Taylora Andersona, Malstorm, najpierw przyglądałam się jej długo. Z uśmiechem, za który potencjalny obserwator byłby skłonny uznać mnie za niepoczytalną, ale nic to. Byłam bowiem przekonana, że czekają mnie godziny świetnej lektury. Nie pomyliłam się.

W poprzednim tomie załodze amerykańskiego Nieszczyciela Walker udało się zadać flocie grików poważne straty, nie wspominając już o znacznych uszkodzeniach japońskiego krążownika, Amagiego. Ludzie i lemury szacują, że nadrobienie strat i naprawa wielkiego statku zajmie przeciwnikom kilka miesięcy. Sami także ponieśli ofiary, ale nie mogą pozwolić sobie na chwilę wytchnienia – potrzebują sojuszników i to szybko, zwłaszcza że amerykańskie jednostki mają się coraz gorzej. Walker zatem wypływa z misją zawarcia przymierza z kolejnym Klanem kotowatych i sprawdzenia, czy pogłoski o żelaznej rybie są prawdziwe. Nikt jednak nie przypuszczał, że wrogowie będą gotowi do kolejnej potyczki dużo wcześniej niż zakładano. Wyposażeni w broń, którą dotąd lemury miały na wyłączność.

Powieść w luźny sposób można podzielić na dwie części: pierwsza to energiczne przygotowania do bitwy, zaś druga – pełne akcji starcia. Jestem raczej zwolenniczką fragmentów, w których cały czas się coś dzieje, ale zagłębianie się w ową pierwszą część sprawiało mi niekłamaną przyjemność i wcale nie czułam pragnienia, by wydarzenia przyśpieszyły. I nawet wiem, dlaczego – Anderson bowiem ani na chwilę nie pozwolił zapomnieć Czytelnikowi o czającym się tuż za rogiem i rosnącym w siłę niebezpieczeństwie. I nie mam jedynie na myśli przeplatanej narracji – to jest obserwacji historii z obu stron barykady – kiedy to dręczyła mnie świadomość posiadania wiedzy, która znaczniej bardziej przydałaby się lemurom niż mnie. W miarę upływu akcji targała mną coraz większa nerwowość, z czasem już niemal z niecierpliwością wraz z bohaterami wyglądałam wojny – wiadomo, że jedyny sposób, by pokonać lęki, to zmierzyć się z nimi.

Niestety, tym razem strach, obok wielkich oczu, miał także imponujące pazury i zębiska, aż rwące się do rozszarpania czegoś. Zaś tym czymś były rzecz jasna postacie, z którymi, za sprawą zręcznego pióra autora, bardzo mocno zżyłam się już w pierwszej części cyklu, a co dopiero w trzeciej. Mam swoich faworytów, ale nie znaczy to, że zostali oni wykreowani lepiej od reszty. Czy raczej – że reszta gorzej. Bez znaczenia było, z czyjej perspektywy patrzyłam na świat, każda była równie dobra i fascynująca; różnica polegała na lubieniu lub nielubieniu owego bohatera. Chociaż… to chyba zbyt ogólnie, niewystarczająco powiedziane, ponieważ niejedna osoba wzbudzała we mnie za każdym razem odmienną, ale zawsze żywiołową reakcję, działając czy to pod ostrzem wściekłości, czy wręcz przeciwnie.

Oczywiście, powieść ma także swoje wady, ale nie przeszkadzały mi one specjalnie i można je zaliczyć jako… element charakterystyczny stylu danego autora? Głównie chodzi o opisy świata rzeczywistego – wydają się suche, pozbawione większych emocji. Chociaż może to tylko wina tłumaczenia.

Malstrom nie opuścił mnie od razu po przerzuceniu ostatniej strony. Kilka przesłanek sugeruje, że grikowie nie będą jedynymi przeciwnikami, z jakimi przyjdzie się Amerykanom i kotowatym zmierzyć. A ja siedzę i myślę, co by było, gdyby… Siadajcie i czytajcie, bo warto snuć rozważania na temat tak dobrego kawałka literatury.

Dziękujemy wydawnictwu REBIS za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze