Styczeń z Anetą Jadowską: O wirusie i drodze zakażenia nim, czyli jak zostałam fantastą

Podoba się?

Jednym z powtarzających się pytań podczas wywiadów jest: Jak to się stało, że pisze pani fantastykę? Trochę jakby dziennikarze zachodzili w głowę, jak złapałam wirusa. Zwykle odpowiadam skrótowo, bo przecież ograniczona powierzchnia i czas sprawiają, że nie ma co sięgać do Abrahama, ale może powinnam choć raz opowiedzieć tę pokręconą historię o zakażeniu, które nieodwracalnie zmieniło moją wyobraźnię? A jeśli tak, nie obejdzie się bez wspominków, zwłaszcza o wspaniałym czynniku zarażającym, jakim był „Fenix”, moje ukochane pisemko… To nie będzie tekst o historii „Fenixa”, ale jak najbardziej prywatne wspomnienie ze znajomości, która zostawiła we mnie ślad obecny po dziś dzień.

Kiedyś próbowałam przybliżyć pewne rzeczy Komecie, opowiadałam jej, jak inaczej wyglądał los wielbicielki fantastyki dorastającej w latach 80. i na początku lat 90. w malutkim Przedborzu, o którym mówiliśmy z przyjaciółmi, że diabeł nie mówi u nas dobranoc tylko dlatego, że ciężko do nas dojechać (brak kolei i węzła autobusowego jest wynikiem położenia w sercu Przedborskiego Parku Krajobrazowego, przepięknych, bardzo zalesionych okolic, czystych i idealnych na wczasy, ale dość kłopotliwych, kiedy jest się młodziutką osobą spragnioną kontaktu z wielkim światem). Owszem, mieliśmy bibliotekę. Pani Bożena nie traktowała jej jako miejsca pracy, ale własność, przy wyborze książek do zakupienia kierowała się własnym gustem i bardzo ograniczonym budżetem, więc było tam co nie miara romansów (tak, tak, i je przeczytałam niemal wszystkie, kiedy dopadał mnie czytelniczy głód), ale i mnóstwo pozycji popularnych, sensacyjnych, horrorów, kryminałów i oczywiście fantastyki. Czytało się więc już nie autorami, ale półkami, pokonując kolejne regały, a gdy docierało się do ich kresu, zaczynało czytać od nowa. Jako chorowity dzieciak miałam na czytanie więcej czasu niż moi znajomi, zatem chyba ze cztery razy każda z książek przeszła mi przez ręce i głowę, zostawiając w niej krwawy ślad po Mastertonie czy Kingu na dłużej niż po Daniel Steel.

Świeże dostawy lektury zapewniał katalog „Świata Książki” i katalog Prószyńskiego, z którego średnio raz na kwartał zamawiałam paczkę cięższą, niż mogłam unieść… Te trudne wybory, notatki i kolorowe znaczki na marginesach katalogu, decyzja, często w ciemno, tylko ze wskazówkami, jakich dostarczał jedno-dwuzdaniowy opis wydawcy… Fabryka Słów już istniała, ale nie docierała na koniec świata. W przedborskiej księgarence dostępne były głównie lektury, książki kucharskie, romanse i materiały papiernicze. Dziś, z tego co wiem, można w niej dostać także „Złodzieja dusz”.
Któregoś pięknego lata nad morzem poznałam chłopaka, miał na imię Gwidon i poza imieniem niewiele go łączy z Gwidonem z moich książek. Chłopak był fajny, ciacho jakich mało, co czternastoletniej (chyba) Anecie podobało się prawie tak bardzo, jak zawartość jego plecaka – a miał tam cuda prawdziwe, w tym maleńką „książeczkę”, która po bliższym poznaniu okazała się być pismem fantastycznym. No jak rany, stała dostawa opowiadań! Co miesiąc nowy numer! MUST HAVE! Muszę mieć prenumeratę. Proste. Mama na książki i czytanie nigdy nie żałowała mi pieniędzy, za co niech jej bogini wnukami obrodzi (byleby to siostry wzięły na siebie sprowadzanie ich na ziemię), więc i na prenumeratę pisma literackiego da bez narzekania. Znałam „Nową Fantastykę”, owszem, można ją było kupić nawet w naszym malutkim miasteczku, ale opowiadań było tam znacznie mniej, za to frustracja po każdym numerze większa – już wtedy było w niej sporo o filmach, których nie miałam gdzie obejrzeć (bez kina w miasteczku, z wypożyczalnią video, która celowała raczej w stare filmy z Stallone czy Van Dammem niż fantastykę, którą opisywano na łamach NF)… Epoka przedinternetowa, na którą przypadało moje słodkie i sielskie dzieciństwo, była brutalna – nie dało się zassać, jak dziś, filmu i być na bieżąco, nawet jeśli do najbliższego kina było ponad 40 kilometrów, a powrót po nocnym seansie właściwie niemożliwy – wyjazd na seans „Gwiezdnych Wojen” trwał niemal 2 dni i skończył się miesięcznym szlabanem. Tak więc na koszalińskiej plaży Gwidon prężył swoje apetyczne ciało, czarował chłopięcym urokiem, a ja przepadłam, czytając jego „Fenixa” od deski do deski.

Wróciłam do Przedborza i wiedziałam, że stanę na głowie, a zdobędę dostęp do „Fenixa”. Co wcale proste nie było. W kiosku pan B. był zupełnie zaskoczony, że takowe pisemko istnieje. Miał jakieś przeglądy wędkarskie, „Złego”, gazetę „Dinozaury” ze świecącymi elementami szkieletu najprawdziwszego na świecie Tyranozaura, gazetki typu X-files z fotosami z odcinków, jakich polska telewizja jeszcze nie wyświetlała, „Sekrety” z opowieściami o rolnikach porwanych przez UFO czy stygmatach pana Józefa, ale „Fenixa” na oczy nie widział. I znów, przed epoką Internetu – koniec języka za przewodnika. Jakże żałowałam, że nie podwędziłam Gwidonowi jego egzemplarza! Trzeba było mieć druczek z końca numeru, by zamówić prenumeratę! Puściłam w obieg informację, że szukam, że potrzebuję, że łaknę. Nie było przesadnie wielu nerdów czy geeków w okolicy, żadnego fandomu, pustynia, powiadam! Dość szybko dowiedziałam się, że jest jeden obywatel, który może mieć „Fenixa”. Ale wydostanie go proste nie było. Łukasz był najprawdziwszym nerdem, wychowywanym przez surową mamę na geniusza. Nie miał przyzwolenia na kontakty z rówieśnikami (był zresztą młodszy ode mnie chyba dwa lata), bo czas wolny od szkoły miał poświęcić na naukę i czytanie podręczników akademickich. Powaga. Mama pozwalała mu oglądać „Star Trek”, ale tylko po niemiecku, by uczył się języka. Na „Fenixa” też mu pozwoliła, bo na okładce stało jak byk science fiction, a to zawsze jakaś science. Wszystko to sprawiło, że Łukasz był specyficzny. Sheldon z „Big Bang Theory” jest Einsteinem inteligencji emocjonalnej w porównaniu z nim. Nie mogłam po prostu podejść, powiedzieć: hej, potrzebuję kuponu prenumeraty! Nie, musiałam przejść prawdziwą szkołę przetrwania, by mama Łukasza pozwoliła mi na dłuższy niż 30 sekund kontakt. Powiem wam, do odpytywania z fizyki można się przyzwyczaić. Jakoś przeszłam test, widać moja inteligencja jakoś mnie przepchnęła przez sito selekcji naturalnej. Możliwe też, że fakt, iż mam wieloletnią prenumeratę „Wiedzy i Życia” oraz „Świata Nauki” działał na moją korzyść albo że odpytana na szybko potrafiłam się wykazać znajomością zawartych w nich artykułów… Doszło do spotkania i umowy dwustronnej – prenumerata „Fenixa” była moja, od razu dwóch egzemplarzy, dzięki czemu Łukasz nie musiał płacić za przesyłkę, bo pokrywałam ją ja. Niska cena za świeże dostawy fantastyki!

Czy ktoś z młodocianych czytelników Gavrana pamięta maleńkie, naprawdę kieszonkowe wydania „Fenixa”? I okładki? Boziu, jakież one czasem były obciachowe, klasyczne fantastyczne okładki z nagimi dziewczynami na smokach, na widok których brwi mojej mamy podjeżdżały wysoko, ale nie komentowała. A w środku opowiadania, zawsze kilka. Niektóre do dziś mam w pamięci. Na przykład „Krzyczący w ciemnościach” Agnieszki Hałas, gęsty klimat tych opowiadań zachwycał mnie wtedy, a i dziś jestem na nie wrażliwa. Zatem Hałas, Brzezińska, Pawlak, Ziemkiewicz, Grzędowicz, Kres, Szolc, Kossakowska, Drewnowski, Dębski (Rafał i Eugeniusz), Zimniak (którego „Klatkę pełną aniołów” miałam na półeczce „ulubione”), Pilipiuk, Świderski, Piekara – to tylko kilka nazwisk, które poznałam przez łamy „Fenixa”. Polscy autorzy zawsze stanowili o sile pisma, przynajmniej dla mnie. Choć i zagraniczne teksty pojawiały się regularnie. Ha, George R.R. Martin też, na długo przed „Grą o tron”.

Felietony Oramusa czy Drewnowskiego, Ansibla Zientalaka Jr., recenzje w Bazarze, które zawsze były fachowe i prawdziwe, żadnego słodzenia czy podlizywania się wydawcom – jeśli „Fenix” chwalił książkę, można ją było kupować w ciemno. Od deski do deski, po kawałeczku, czytałam „Fenixa” spokojnie, by na dłużej starczyło, choć nigdy nie starczało do następnego numeru i zaczynało się wyczekiwanie listonosza.

Tam też poznałam twórczość Kresa. Zakochałam się, miłością nagłą i niezłomną, trwającą po dziś dzień. W czasach, gdy wszyscy kochali Sapkowskiego i Wiedźmina, ja wolałam Szerer i Szerń, koty i sępy. A do tego „Kącik złamanych piór”, rubryka z pisarskim felietonem Kresa i pocztą, w której recenzował nadsyłane przez młodych adeptów pióra teksty. Do dziś pamiętam jak skakałam wokół pokoju, najszczęśliwsza na świecie, bo napisał mi, że mam talent i solidny fundament do zostania pisarzem. Nie dość, że jakiś pisarz mnie chwali, nie, to MÓJ UKOCHANY PISARZ mnie chwali! Fuck yeah! Kres okazał się zresztą wspaniałym facetem, wymieniliśmy kilka listów i nauczył mnie więcej o pisaniu niż 12 lat edukacji szkolnej, kto wie, czy nie więcej niż studia polonistyczne. A egzemplarz z dedykacją „Pani dobrego znaku”, który mi przysłał, do dziś przechowuję jak skarb. I przez lata zaczynałam lekturę „Fenixa” od końca, bo zwykle przy końcu był felieton Kresa.

Pismo miało swoje wzloty i upadki. Czasem jakieś przestoje sprawiały, że mimo codziennego polowania na listonosza, moją kopertę z numerem „Fenixa” dostawałam z opóźnieniem miesiąca czy większym, ale to nie miało znaczenia. Nie miało znaczenia dla mnie, jako czytelnika, kiedy w 1999 Grzędowicz, czyli redaktor naczelny poinformował, że zmienia się wydawca (już nie Prószyński, a Mag miał stać za wydaniem) i format pisma (choć sentyment za miniaturowym wydaniem pozostał, to format A5 wciąż był poręczny), że poszerzona będzie tematyka i gatunkowość pojawiających się na łamach pisma – nic nie jest ważne jak długo „Fenix” wychodzi, myślałam. Byłam młoda, nie rozumiałam, że to wszystko może oznaczać jakieś istotne problemy pisma, a wahające się wysokości nakładu, czy mała ilość reklam (głównie reklamy RTL7 i moich ulubionych seriali z tamtego czasu: „PSI Factor”, „Sliders”, „Ziemia 2” i „Ziemia: Ostatnie starcie”, „Kameleon” czy „American Gothic”) przekładają się na kondycję finansową pisma.

Bardzo chciałam któregoś dnia znaleźć swoje opowiadanie na łamach pisma. Nie zdążyłam. Któregoś dnia we wstępniaku Grzędowicz napisał, że pismo nie tyle jest zamykane, co zawieszone. Cóż, opowiadanie „Kalejdoskop” nie ukazało się w Feniksie, ale już w następcy (bo tak właśnie widziałam „Science Fiction”, które pojawiło się niemal synchronicznie ze śmiercią „Fenixa” – czy też zapadnięciem w hibernację, wedle słów naczelnego). Opowiadanie, na którym Kres uczył mnie znaków redakcyjnych i w dowcipny sposób wytykał mi błędy (cyt.” Witajcie – wymruczał do mikrofonu. Publika odpowiedziała mu tym samym”, komentarz Kresa: czym mu Aneto odpowiedziała? Mruczeniem do mikrofonu?). „Fenix” padł. Zostały mi po nim wspomnienia, sterty malutkich książeczek i w późniejszym czasie zebrane w książki felietony Kresa.

Ale bakcyl został przyswojony, utrwalony, zakorzeniony w krwiobiegu i głębiej, na poziomie szpiku, więc nowe krwinki też już były skażone. „Fenix” wychodził od 1990 do 2001 roku. Pierwszym naczelnym był Rafał A. Ziemkiewicz, od 1993 roku Jarosław Grzędowicz (moja „epoka z Fenixem” przypadała bez wątpienia na jego rządy). Przeszedł przez ręce trzech wydawców, a nakład wahał się od 20 tyś do 70 tyś egzemplarzy (wedle danych znalezionych w sieci, bo wtedy chyba nie zwracałam na takie rzeczy uwagi). Jego zamknięcie było dla mnie ciosem, jakby zniknęło coś, z czym zdążyłam się już mocno zżyć. Ilu ludzi przez tę dekadę z małym haczykiem zaraził wirusem fantastyki?

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze