Zimowy żołnierz – recenzja

Podoba się?

Nigdy nie interesowała mnie postać Kapitana Ameryki. Może dlatego, że jest to typowo amerykański superbohater? Może dlatego, że jest zbyt wyidealizowany? Steve Rogers nigdy nie wydawał mi się ważną postacią w świecie Marvela. Bardziej funkcjonował w nim jako symbol, człowiek-legenda, żołnierz doskonały, prosty, bez problemów. Jego historie jawiły mi się jako nieskomplikowane i polegające na rozgramianiu ruskich bądź nazistów. I tak w kółko. Nawet film o nim nie wywołał we mnie żadnej euforii i obejrzałem go, ponieważ był w pierwszej filmowej fazie Marvela. A potem pojawił się Zimowy Żołnierz w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela i szczerze zaiskrzyło.

Fabuła na pierwszy rzut oka wydaje się dosyć prosta: ginie odwieczny wróg Kapitana, Red Skull, a bohater wraz z SHIELD próbują dowiedzieć się kto go zabił i starają się odnaleźć w Europie bomby, które nazista miał zamiar rozbroić przed śmiercią. Kapitan mierzy się też ze swoją przeszłością, usiłując przypomnieć sobie okoliczności śmierci swojego kompana i przyjaciela, Bucky’ego. Historia z każdą kolejną stroną robi się coraz ciekawsza, pojawiają się nowe wątki, klimat się zagęszcza, scenarzysta odpowiednio buduje napięcie, powoli odkrywając karty.

Niestety cały czas wydaje się, jakby gdzieś już to było. Może i w filmach o superbohaterach osobiste problemy, które odbijają się na ich skuteczności, to nowość, ale w komiksie to już temat oklepany. Fabuła momentami wydaje się przegadana, pomimo akcji cały czas posuwającej się naprzód, ale warto zauważyć, że sprzyja to nakreśleniu portretu psychologicznego postaci. I to Edowi Brubakerowi się udaje. Kapitan Ameryka staje się bardziej autentyczny, gubi gdzieś swoją doskonałość i niezniszczalność, staje się bardziej człowiekiem z problemami. Nawet mimo tego, że pierwsza część sugeruje, jakoby myśli o przeszłości pochodziły z zewnątrz. Scenarzysta kruszy posąg superżołnierza dzięki świetnej, jednej scenie z Crossbonesem, a to dopiero początek.

Niestety nie zaskakują rysunki i kolory. Steve Epting wykonuje tutaj typowo rzemieślniczą pracę, jest nudno, sztampowo, bez rozmachu, która przydałaby się niektórym kadrom. Szczególnie tym przedstawiającym pojedynki, te są najmniej ciekawe i porywające, a to duży minus w historii o superherosie, jakim jest Kapitan Ameryka. Kolory Franka D’Armata również nie przyciągają wzroku. Widać, że stara się, aby historia wydawał się mroczna i przygnębiająca, ale zdecydowanie mu się to nie udaje. Prawdopodobnie przez słabą pracę rysownika. Zaskakujący za to jest zeszyt 7. Zmieniono tutaj rysownika i głównego bohatera historii. Scenarzysta inaczej rozłożył akcent w opowieści, przez co nieznana mi postać zyskuje ciekawy rys psychologiczny. Nie przeszkadzają ogólnikowe rysunki Johna Paula Leona, a nawet lekko wspomagają scenariusz, przez co bardziej możemy skupić się na problemie protagonisty.

Warto zapoznać się z tym komiksem z czterech powodów. Po pierwsze dlatego, że przedstawia ciekawą, wielowątkową acz nieskomplikowaną historię z kilkoma mocnymi momentami. Po drugie, bo w przyszłym roku do kin wchodzi film na podstawie tego albumu. Po trzecie, samo to, że został wydany powinno zachęcić do jego przeczytania, tym bardziej, że komiksy z Kapitanem Ameryką rzadko pojawiają się w Polsce (ostatni 16 lat temu!). Poza tym to naprawdę dobra, wciągająca historia, wiele mówiąca o legendzie wśród herosów. Już oczekuje drugiej części Zimowego Żołnierza.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze