Sierpień z Agnieszką Hałas – Dwie karty

Podoba się?

rok-z-polskimi-piorkoSporo osób zapewne o tym nie wie, ale pierwszej belki na stronie głównej naszego portalu nie zdobiło obecne tam dziewczątko, lecz sympatyczny i gnijący trupek, którego oko bezwzględnie wyżarł kruk. Nawiązanie do charakteru naszego redakcyjnego ciała, jak sądzę. Ludzie, ale ja uwielbiałam tego martwiaka! Co jednak było, to było. A wspominam o tym, aby ukazać moje specyficzne upodobania wobec wszelkiej maści rzeczy mrocznych i niepokojących. Nie mam nic przeciwko szczęśliwym zakończeniom, a ludzka radość nie stoi mi solą w oku, tak więc na tego typu książki również znajdzie się miejsce w mojej biblioteczce. Tyle że najbardziej fascynuje mnie takie ukazanie w fantasy świata przedstawionego, aby charakteryzowała go między innymi plastyczność, uzasadniona brutalność (owszem, pogódźmy się z tym, że życie bohaterów fantastycznych nie zawsze jest kolorowe), tym samym realizm oraz niejednoznaczność obecna w przeróżnych aspektach – kreacji postaci, ich działaniach, w rozwiązaniach fabularnych. I w końcu poprzez ten przydługi wstęp docieramy do sedna tej recenzji, bowiem pierwszy tom cyklu „Teatr Węży”, czyli „Dwie karty” autorstwa Agnieszki Hałas, zgrabnie wpisuje się w moje preferencje.

Powieść rozpoczyna informacja o ogólnych założeniach świata Zmroczy, która stanowi osłonę przed Otchłanią oraz magiczną pozostałość ofiarowaną ludziom przez dawno już nieobecnych bogów. Dualistyczny charakter magii objawia się tu poprzez jej podział na wzbudzającą szacunek oraz nie mniejszy strach – srebrną, a także czarną – wyklętą, przerażającą i mogącą powodować szaleństwo u jej posiadacza. Ja wiem, że gdzie światło, tam i mrok, ale przypisane tym magicznym sferom kolory wcale nie odwzorowują jednoznacznie ich dobrego bądź złego charakteru. Co się zaś tyczy bogów, to może i ogłosili oni fajrant, lecz demony z Otchłani nieprzerwanie rywalizują pomiędzy sobą oraz knują intrygi, które mogłyby zaowocować tłumem potępionych dusz w dominium poszczególnych królestw.

Główne wydarzenia mają swoje miejsce w Shan Vaola nad Zatoką Snów, gdzie władzę stanowią srebrni magowie, określani ogólnie jako Elita, sprawujący pieczę nad zachowaniem równowagi Zmroczy, czyli Ekwilibrium. Nie pojawia się zbyt wiele scen ukazujących dokładnie naturę, cele oraz zorganizowanie tychże magów, ale otrzymane informacje wystarczają zanadto, aby stwierdzić, że dobroduszni czarodzieje to z nich żadni. Może i bronią miasta przed wpływami zachwiania równowagi, ale w praktyce interweniują jedynie w sytuacjach, które mogłyby do powyższego doprowadzić. Trudno się do takiego rozumowania przyczepić, problem jednak stanowi fakt, że mają monopol na obronę oraz działania zbrojne. Arystokracja zawsze sobie poradzi, a srebrni nie pogardzą wpływami i zapłatą, lecz biedota zgromadzona w obskurnych domostwach i Podziemiach miasta nie ma co liczyć na nadprogramową pomoc. Radzą sobie więc tak, jak potrafią, niejednokrotnie mając na swą działalność ciche poparcie Elity. Coś przecież musi równoważyć dzielnice splendoru i dostatku w Shan Vaola.

O przepychu to my akurat niewiele się dowiemy, ponieważ akcja dzieje się w przeważającej części właśnie w Podziemiach oraz w jego okolicach. To tutaj toczy się prawdziwa walka o przetrwanie, nie tylko z czynnikiem ludzkim, ale również z tak prozaicznymi problemami jak choroby i zakażenia, brak pożywienia i leków, groźne istoty kryjące się w dolnych poziomach Podziemi oraz trujące wylewy do kanałów – resztki po wątpliwie etycznych eksperymentach srebrnych. A wszystko to połączone jest nierozerwalnie z wszechobecnym brudem, wszami i smrodem. Od razu zakochałam się w tym miejscu. :-)

Zarys uniwersum już mamy, czas więc przedstawić jego bohaterów. Na najważniejszego z nich natykamy się w dość niepozorny sposób, ot, grupa odmieńców znajduje na plaży niewyględnie prezentującego się osobnika z ranami na twarzy, któremu ewidentnie nie do końca sprawnie zaskakują trybiki w głowie. Podczas okresowych przebłysków świadomości zdradza on swoją tożsamość – Brune Keare, niedługo po tym wyznaniu otrzymuje on drugie imię – Krzyczący w Ciemności, a otaczający go ludzie i inne kreatury szybko zdają sobie sprawę, że za jego osobą kryje się o wiele więcej sekretów oraz… mroczna magia. Bohater ten, jak się okazuje, cierpi na zanik pamięci, a poziom wiedzy oraz mocy, jakimi dysponuje, nie zachęcają większości postaci do nawiązania z nim bliższej znajomości. W tym przypadku prawdziwym okazuje się być stwierdzenie, że lepsze zło znane niż nieznane. Uzdolniony Krzyczący, który zadomawia się na stałe w Podziemiach, wydaje się być bezpieczniejszym wyjściem dla szukających ratunku w porównaniu do srebrnych, o których praktykach krążą historie mrożące krew w żyłach. W pewnym momencie zaczęła mnie nawet ta cała sytuacja zastanawiać. Bo niby skąd on tych wszystkich nieboraków bierze? Jeszcze trochę i zacznie się o nich potykać. I sam Brune, taki samotnik pragnący spokoju, a jednak zawsze skory do pomocy, no facet do rany przyłóż, a wyrośnie ci na niej jeszcze stokrotka. Dlatego z przyjemnością odnotowałam uzasadnienie powyższych zachowań bohaterów, które zostało zawarte na początku drugiego tomu cyklu, czyli „Pośród cieni”, a mające swoje źródło w samej naturze czarnej magii, .

Pozostanę na chwilę przy temacie naszych nieszczęśników, ponieważ spodobał mi się niezmiernie cały szereg wątków obyczajowych, związany właśnie z perypetiami Krzyczącego, próbującego pogodzić potrzebę zaaklimatyzowania się w Shan Vaola z jego notorycznymi działaniami na rzecz biedoty. Poznajemy dzięki temu, w mniejszym lub większym stopniu, szeroką gamę postaci pobocznych, które nie są jakimiś marionetkami błąkającymi się bez celu, lecz porządnie nakreślonymi charakterami, za którymi zawsze kryje się jakaś historia. Szczególną uwagę należałoby tu zwrócić na innego czarnego maga-żmijkę, Marshię Lavalle, której jak dotąd za cholerę nie mogę do końca rozgryźć, ale wszystko przede mną, prawda? Jednakże poprzez wielość i różnorodność bohaterów otaczających Brune, wypada on jakoś tak… ugodowo i za porządnie. Jak na mój gust powinno się go uczynić bardziej wyrazistym, trochę więcej sarkazmu i zgorzknienia i od razu wszystko jest na miejscu.

Styl autorki jest bardzo przystępny, prosty, lecz o bogatym słownictwie, oraz idealnie podkreślający opisywaną rzeczywistość. Nie jest on może obfity w całe strony opisów czy też w kwieciste porównania, a i tak wystarczająco sugestywnie działa na wyobraźnię Czytelnika. Najbardziej zapadł mi w pamięć fragment, w którym Brune myśli o unoszącym się w pokoju charakterystycznym i mdłym smrodzie choroby. Zaledwie kilka słów, ale mnie wzdrygnęło.

„Dwie karty” posiadają natomiast jedną i dość istotną, jak dla mnie, wadę, która na szczęście nie spowodowała, że zarzucałam czytanie na dłuższe odstępy czasu. Chodzi o formę, w jakiej przedstawione zostały przygody Krzyczącego. Średnio przepadam za opowiadaniami, a książka ta przypomina mi właśnie taki zbiorek. Gdzieś do połowy powieści bardzo silnie rośnie napięcie, później następuje rozwiązanie pewnej intrygi – co skutkuje oczywiście konsekwencjami w dalszych wydarzeniach, po czym emocje opadają i w skrócie, życie toczy się dalej. W jeszcze kilku kolejnych momentach ponownie przewracamy szaleńczo kartki, a potem znów, life goes on. Osobiście wolę, kiedy dominuje nadrzędny wątek, dzięki czemu wyraźnie odczuwam, że mój protagonista oraz poboczne postacie dążą do jakiegoś określonego celu, zaś końcowe strony lektury usadzają mnie skutecznie na fotelu/łóżku/kanapie, każąc mi tam siedzieć i czytać, aż historia powiedzie mnie do zaskakującego finiszu. I to jest mój największy zarzut wobec pierwszego tomu – wybijanie z rytmu, a tym samym spadek napięcia.

Z tego, co się orientuję, autorka przez swój wrodzony perfekcjonizm postanowiła uporządkować opowieść o Krzyczącym w Ciemności oraz dwójce pozostałych żmijów właśnie poprzez trylogię „Teatr Węży”. Stąd niektóre opowiadania spośród dostępnych wcześniej w SFFiH, Feniksie oraz w zbiorku „Między otchłanią a morzem” (2004) zostały w formie podrasowanej włączone do pierwszego oraz drugiego tomu („Pośród cieni”) cyklu. Na podstawie komentarzy internautów można się dowiedzieć, że jednym średnio się nowa odsłona spodobała, zaś inni bardzo chwalą sobie obydwie książki. Niestety nie jestem w stanie się do tego odnieść, zbiór opowiadań z 2004 jest praktycznie niedostępny, dlatego spotkałam się z Brunem po raz pierwszy właśnie poprzez „Dwie karty”. Mogę jednak potwierdzić, że jest to konsekwentnie poprowadzona historia, dobrze przemyślana oraz zwyczajnie wciągająca. A to wszystko dzięki naprawdę ciekawej kreacji świata, niejednoznaczności występujących tu postaci oraz nieco ponuremu nastrojowi, towarzyszącemu życiu codziennemu w Zatoce Snów. Niewątpliwą wisienką na torcie jest również fakt, że po zakończeniu lektury mamy pewność, iż przed nami czai się jeszcze porządna dawka tajemnic, tylko czekających na ich rozwikłanie.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze