Zapowiedź i fragment: Gena Showalter – Alicja w Krainie Zombi

Podoba się?

Data wydania: 25 września 2013

Wydawnictwo: Mira

Jej ojciec miał rację. Potwory istnieją…

By pomścić śmierć rodziny, Alicja musi się nauczyć, jak walczyć z zombi.

Nie spocznie, dopóki nie odeśle każdego żywego trupa z powrotem do grobu. Na zawsze.


Nigdy nie błagałabym matki, by porozmawiała z ojcem.
Zasznurowałabym usta i przełknęła te nienawistne słowa.
Albo chociaż uściskałabym siostrę, mamę i tatę po raz ostatni.
Powiedziałabym, że ich kocham.
Żałuję… tak, żałuję

Autor: Gena Showalter
Powieść młodzieżowa
ISBN:978-83-238-9076-8
Premiera:25.09.2013
Cena:32.99 zł

***

   Fragment książki

Upłynęła chwila ciszy, ciężkiej i niczym niezmąconej. Słyszałam jego oddech, coraz szybszy, aż w końcu wrzasnął tak przeraźliwie, że się skuliłam:
– Są tam! Chcą nas zaatakować! – Chwycił kierownicę i szarpnął nią gwałtownie. – Nie widzisz ich? Jedziemy wprost na nich. Zawracaj! Natychmiast.
Samochodem zarzuciło, i to mocno; Emma krzyknęła. Chwyciłam ją za rękę i ścisnęłam, ale tym razem już jej nie puściłam. Serce waliło mi o żebra, skóra pokryła się kropelkami zimnego potu. Obiecałam, że będę jej strzec, i zamierzałam dotrzymać słowa.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniłam ją.
Wstrząsały nią tak silne dreszcze, że sama drżałam.
– Kochanie, posłuchaj – zwróciła się mama do taty uspokajającym tonem. – Nic nam nie grozi w samochodzie. Nikt nie może nas skrzywdzić. Musimy…
– Nie! Jeśli nie zawrócimy, ruszą za nami do domu! – Tata dostał już całkowitego świra i nie przyjmował niczego do wiadomości. – Musimy zawrócić.
Znowu chwycił kierownicę i znowu nią szarpnął, znacznie mocniej, i tym razem nie zarzuciło nami – tym razem zaczęliśmy się obracać szaleńczo.
W kółko i w kółko, w kółko i w kółko. Ścisnęłam mocniej rękę Emmy.
– Alicja! – krzyknęła.
– W porządku, w porządku – powtarzałam jak mantrę. Świat wirował, rozmazywał się, samochód się ślizgał, tata przeklinał, mama dyszała jak po biegu, samochód przechylał się coraz bardziej na bok, przechylał…
STOP-KLATKA!
Pamiętam, że bawiłyśmy się w to z Emmą. Puszczałyśmy głośno muzykę z iPoda – łomoczący rock – i kołysałyśmy się jak opętane. Jedna z nas wołała w pewnym momencie: „Stop-klatka!” i trzeba było natychmiast znieruchomieć, zastygnąć w miejscu, zapanować nad śmiechem, aż do chwili, gdy któraś wypowiedziała magiczne słowo, ponownie wprawiające nas w ruch: „Taniec”.
Żałowałam, że nie mogę w tym momencie zawołać: „Stop-klatka!” i zmienić całej tej scenerii i uczestników gry. Ale życie nie jest grą, prawda?
TANIEC.
Unieśliśmy się, przekręciliśmy w powietrzu i uderzyliśmy o asfalt dachem wozu, potem znów się przekręciliśmy. Uszy wypełnił mi dźwięk rozdzieranego metalu, pękającego szkła i krzyków przepojonych bólem. Ciskało mną na fotelu do przodu i do tyłu, miałam wrażenie, że mózg zamienia się w papkę, gdy ciałem wstrząsały uderzenia, pozbawiając tchu w piersiach.
Kiedy w końcu wylądowaliśmy, byłam tak oszołomiona, tak otumaniona, że zdawało mi się, jakbyśmy wciąż byli w ruchu. Przynajmniej krzyki ucichły. Słyszałam tylko dzwonienie w uszach.
– Mamo? Tato? – Cisza. Żadnej odpowiedzi. – Em?
I znowu nic.
Zmarszczyłam czoło i rozejrzałam się wokół siebie. Wzrok miałam zamglony, czułam coś ciepłego i mokrego na powiekach, ale mimo wszystko widziałam dość dobrze.
To, co zobaczyłam, zdruzgotało mnie.
Krzyknęłam. Mama była pocięta na kawałki, jej ciało oblepiała krew. Emma spoczywała bezwładnie na swoim miejscu, głowę miała przekrzywioną pod dziwacznym kątem, policzek rozdarty. Nie. Nie, nie, nie!
– Tato, pomóż mi. Musimy wydostać je z samochodu!
Cisza.
– Tato?
Zaczęłam go szukać – i uświadomiłam sobie, że nie ma go w wozie. Przednia szyba zniknęła, on sam zaś leżał bez ruchu na kawałkach szkła kilka metrów dalej. Nad jego ciałem stało trzech ludzi widocznych w blasku reflektorów.
Nie, to nie byli ludzie, jak sobie uświadomiłam. Nie mogli być ludźmi. Odznaczali się obwisłą, ospowatą skórą i mieli na sobie brudne, postrzępione łachmany. Włosy zwieszały się strąkami z plamiastych czaszek, a zęby wydawały się tak ostre, gdy… gdy… rzucili się na mojego ojca i zniknęli w jego wnętrzu, by unieść po chwili głowy i… i… pożerać go.
Potwory.
Walczyłam o wolność, rozpaczliwie próbując zabrać Em w bezpieczne miejsce – Em, która nie poruszała się i nie krzyczała – chcąc dotrzeć do taty, pomóc mu. Szarpiąc się, uderzyłam głową o coś twardego i ostrego. Poczułam rozdzierający ból, ale wciąż walczyłam, choć moja siła słabła, a oczy przygasały…
A potem Alicję ogarnęła nieprzenikniona noc. I nic już nie wiedziałam.
W każdym razie przez jakiś czas…

2
SADZAWKA KRWI I ŁEZ

Nie żyli. Moja rodzina nie żyła. Odeszła. Wiedziałam o tym, gdy tylko ocknęłam się na szpitalnym łóżku, a pielęgniarka, która stała nade mną, unikała mojego wzroku i nie chciała mi powiedzieć, gdzie są moi bliscy.
Kiedy zjawił się lekarz, żeby przekazać wiadomości, odwróciłam się na bok i zamknęłam oczy. To był sen. Koszmarny sen, z którego miałam się obudzić. Wierzyłam, że wszystko będzie okay, kiedy się obudzę.
Nigdy się nie obudziłam.
Jak się okazało, wrak samochodu zabił moją mamę, mojego tatę i moją… moją… Nie byłam w stanie o niej myśleć. Po prostu nie byłam w stanie. Powiem więc inaczej. Wrak, który zabił moją rodzinę, nie spowodował poważniejszych obrażeń, jeśli chodzi o mnie. Wstrząśnienie mózgu, kilka pękniętych żeber, ale to wszystko. I wydawało się to takie niesprawiedliwe, wiecie? Powinnam być pocięta na kawałki, jak moja matka. Powinnam być od stóp do głów spowita w gips. Cokolwiek.
A mimo to, pomimo paru drobnych obrażeń i obolałych miejsc, tak naprawdę wyszłam z tego bez szwanku.
Bez szwanku. No właśnie.
Dziadkowie ze strony matki odwiedzili mnie kilkakrotnie, opłakując rodzinę, którą utracili. Widziałam się z nimi dwa tygodnie wcześniej, kiedy mama zabrała mnie i moją… Zadrżała mi broda, ale zacisnęłam zęby, by nad sobą zapanować. Kiedy zabrała nas ze sobą, jadąc w odwiedziny. Spędziliśmy tam tylko kilka godzin, wystarczająco długo, by zjeść lunch i uciąć sobie beztroską, zabawną rozmowę.
Choć babcia i dziadek lubili mnie i zawsze dobrze traktowali, nigdy nie byłam ich faworytką; sądzę, że za bardzo przypominałam ojca, który nigdy nie wydawał im się dość dobry dla ich jedynego dziecka.
Mimo wszystko nie zamierzali mnie porzucać w potrzebie, jak oznajmili. Powiedzieli, że przeniosę się do nich i że wszystkiego dopilnują.
Miałam teraz mieszkać w jednopiętrowym domu, równie niepozornym jak ten, w którym dotąd żyłam, zupełnie mi jednak obcym. I którego nie zbudował mój ojciec, i który nie został odpowiednio zabezpieczony przed potworami. Ale to nie miało większego znaczenia. Nigdy nie nocowałam u przyjaciółki, nigdy nie spałam w innym łóżku niż własne. Tak, nie miało to znaczenia.
Powinnam się przejmować, chciałam się przejmować, ale byłam wydrążona… pusta… tylko skorupa, nic więcej.
Lekarze i pielęgniarki powtarzali po tysiąckroć „przykro mi” i „wszystko będzie dobrze”. Słowa w rodzaju „świetnie”. Wyrazy tak pozbawione sensu. Było im przykro? I co z tego. Nie zrobili nic, by przywrócić życie mojej rodzinie. „Będzie dobrze”? Żarty. Wiedziałam, że nigdy nie będzie dobrze.
Co zresztą wiedzieli o utracie ludzi, których kochali? Co wiedzieli o samotności? Kiedy ich dyżur dobiegał końca, szli do domu. Ściskali dzieci, zasiadali do stołu i mówili o tym, jak minął im dzień. A ja? Nie dane mi już było doświadczyć czegoś tak prostego.
Nie miałam matki.
Nie miałam ojca.
Nie miałam sios… rodziny.
Do diabła, sądzę, że utraciłam nawet normalność. Te potwory…
Zjawili się policjanci, także pracownica opieki społecznej i terapeuta. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się wydarzyło. Policjantów interesowało zwłaszcza to, czy moich rodziców zaatakowała wataha dzikich psów.
Dzikie psy. Nie widziałam tam żadnych psów, ale coś takiego wydawało się o wiele sensowniejsze niż to, co zobaczyłam na własne oczy.
Nie powiedziałam jednak nawet słowa. Dachowaliśmy i rozbiliśmy się. Władze wiedziały tylko tyle i to wystarczało. Nigdy w życiu nie wspomniałabym o potworach; nie miałam powodu. Tę halucynację spowodował uraz głowy, bez dwóch zdań.
Nigdy nie zamierzałam wspominać o tym, że moja mama była ze mną w samochodzie, kiedy po raz pierwszy po utracie przytomności otworzyłam oczy. A gdy otworzyłam je po raz drugi? Jej ciało znajdowało się poza autem, w blasku reflektorów, tak jak wcześniej ciało ojca, podrygiwało i wiło się, gdy te istoty zanurzały się w niej, znikając na niekończące się sekundy, by wyłonić się po chwili i zaczerpnąć powietrza. Jej skóra pokrywała się bąblami, jakby się paliła i czerniała, nim została rozerwana i trysnęła krwią.
Choć starałam się ze wszystkich sił, nie mogłam się wyswobodzić i pospieszyć jej z pomocą. Pas, którym byłam przypięta, zablokował się, trzymając mnie uparcie w miejscu. I gdy potwory skupiły na mnie swoją uwagę, gdy zaczęły przewiercać mnie spojrzeniem złych oczu, gdy postąpiły krok, dwa kroki w stronę samochodu, wpadłam w panikę, starając się rozpaczliwie ochronić… drugą bliską mi osobę z rodziny.
Zanim jednak któraś z nas została zaatakowana – przez dzikie psy, jak sobie teraz wmawiałam – nadjechał inny samochód, a bestie uciekły, choć „uciekły” nie jest najtrafniejszym określeniem. Niektóre biegły, inne sunęły. Potem już niewiele pamiętam. Tylko oderwane pojedyncze obrazy. Oślepiające światło w oczach. Dźwięki, jakby zgrzyt metalu, i mężczyzn krzyczących do siebie. Potem parę silnych dłoni, które mnie podniosły, coś ostrego w ramieniu i coś, co nakładano mi na nos. A później już nic.
– Hej, ty jesteś Alicja, prawda?
Otrząsnęłam się z tych mglistych znienawidzonych wspomnień i obróciłam głowę w stronę drzwi. Zobaczyłam ładną dziewczynę, mniej więcej w moim wieku, która weszła do pokoju. Miała proste ciemne włosy, duże piwne oczy okolone czarnymi rzęsami i karnację w doskonałym odcieniu opalenizny. Była ubrana w podkoszulek z długimi rękawami i napisem „Tu mieszka geniusz”, opatrzonym strzałką skierowaną do góry, i minispódniczkę, która ledwie trzymała się jej na biodrach. Bardziej pasowałoby określenie „dół od kostiumu kąpielowego”.
Nie muszę nadmieniać, że moja cienka jak papier koszula szpitalna z nierównymi wstążkami nie mogła się równać z jej strojem.
– Jestem Ali – odparłam. Pierwsze słowa, jakie wypowiedziałam od niepamiętnych, zdawało się, czasów. Drapało mnie w gardle, głos miałam chrapliwy. Nie chciałam, by znów się tak do mnie zwróciła: Alicja. Ostatnią osobą, która to zrobiła, była… mniejsza z tym. Po prostu nie chciałam i powtórzyłam: – Jestem Ali.
– Świetnie. Ja jestem Kathryn, ale wszyscy mówią mi Kat. Tylko nie mów na mnie Kot, bo cię podrapię. – Pomachała palcami. – Prawdę mówiąc, już dawno przestałam miauczeć.
Miauczeć?
– Domyślam się, że nazywanie cię Pretty Kitty nie wchodzi w rachubę. – Nie wiem, skąd wziął mi się ten nagły przypływ dobrego humoru, ale nie zamierzałam z nim walczyć. Energię i siły musiałam skupić na zwalczaniu wszystkiego innego.
Jej wargi wykrzywił grymas trochę przypominający uśmiech.
– Ha, ha. – Uniosła się na obcasach płynnym, pełnym wdzięku ruchem. – No dobrze, a teraz co do mojej wizyty. Zacznijmy na początek od informacji. Moja mama tu pracuje, wzięła mnie dzisiaj ze sobą. Powiedziała, że przyda ci się przyjaciółka albo coś równie tragicznego.
– Czuję się świetnie – wyjaśniłam pospiesznie. Znowu to głupie słowo. „Świetnie”.
– Wiem, wiem. Oznajmiłam jej to samo. – Kat podeszła, podsunęła jedyne krzesło w pokoju do łóżka i usiadła na nim. – Poza tym ludzie nie otwierają się przed obcymi. Byłoby to dziwne. No ale to moja mama, a ty najprawdopodobniej potrzebujesz ramienia, na którym mogłabyś się wypłakać, więc co miałam zrobić? Odmówić? Nawet ja nie jestem tak okrutna.
Nie potrzebowałam jej współczucia.
– Możesz przekazać mamie, że byłam niegrzeczna i wykopałam cię z pokoju.
– Nie mówiąc już o tym – ciągnęła, jakby nie słysząc moich słów – życie jest zbyt krótkie, by pławić się bezustannie w żalu. Zresztą przekonałaś się już chyba, jak wspaniałe jest moje towarzystwo. I wiesz co? Mam miejsce na numer w komórce, wiesz, pięć ulubionych osób. Szukam kogoś, kto wyląduje na samym szczycie. Potraktujmy tę rozmowę jako twój sprawdzian.
Nie wiem dlaczego, ale ta jej gadanina znów przywróciła mi dobry humor. Nie mogłam się powstrzymać od uwagi:
– Traktujesz to poważnie.
– Oczywiście. – Poprawiła włosy. – Nie chcę się przechwalać, ale jestem bardzo wymagająca. Emocjonalnie i w ogóle.
– Och, myślałam, że nie należy z tym przesadzać.
– Wręcz przeciwnie. Musisz to sobie zakonotować, i to dobrze. Złota zasada. – Po czym niemal natychmiast dodała: – Przekonajmy się, czy pasujemy do siebie. Zgoda?
No dobra. Trzeba było to zrobić. Iść na całego. Zobacz, jak Alicja udaje, że wszystko jest super.
– Zgoda.
– Więc… straciłaś wszystkich? – spytała.
To się nazywa walić prosto z mostu. Ale przynajmniej nie bawiła się w grzecznościowe frazesy i nie bała się poruszyć wiadomego tematu. Może dlatego odpowiedziałam gardłowym „tak”. To było więcej, niż ktokolwiek dotąd ode mnie usłyszał.
– Koszmarna sprawa.
– Owszem.
– Będziesz to jadła? – Wskazała pojemnik z budyniem waniliowym, który ktoś mi wcześniej przyniósł.
– Nie.
– Super. Umieram z głodu. – Skonfiskowała z szerokim uśmiechem budyń i łyżeczkę, po czym znów rozsiadła się na krześle. Spróbowała szpitalnego przysmaku, co sprowokowało pomruk zadowolenia. – A teraz posłuchaj i powiedz mi, czy się zgadzasz.
– Uhm, okay.
Miałam wrażenie, że mruknę „uhm” jeszcze wiele razy, nim nasza rozmowa dobiegnie końca. Nawet siedząc w miejscu, przypominała wir energii, a ja nie miałam pojęcia, jak nad nim zapanować. Po kolejnej porcji budyniu oznajmiła:
– No dobra. Widzisz, ja i mój chłopak postanowiliśmy spędzić razem wakacje, choć musiał pojechać i odwiedzić jakąś rodzinę, Bóg wie gdzie. Tak mi przynajmniej powiedział. W każdym razie wszystko było z początku okay, no bo wiesz, rozmawialiśmy co wieczór, i nagle, bum, przestał dzwonić. No to ja zaczęłam do niego wydzwaniać i posyłać mu esemesy, jak dobra dziewczyna, i wcale go nie prześladowałam, przysięgam, bo dałam sobie spokój po jakiejś trzydziestej próbie. Mija tydzień, a on nagle do mnie dzwoni, kompletnie pijany: „Hej, dziecinko, tęsknię za tobą, co masz na sobie? ”, jakbyśmy się właśnie widzieli i jakby świata za mną nie widział.
Milczenie.
Przyglądała mi się wyczekująco, racząc się kolejną porcją budyniu. Kusiło mnie, żeby rozejrzeć się po pokoju i upewnić, że to wszystko było skierowane do mnie. Tych kilka przyjaciółek, jakie udało mi się znaleźć, opowiadało oczywiście o swoim życiu i chłopakach, ale żadna nie robiła tego w ciągu minuty albo z takim zamiłowaniem do szczegółu.
– No? – ponagliła.
Ach, racja. Nadszedł prawdopodobnie moment, w którym oczekiwała mojego werdyktu. Zgodzić się albo się nie zgodzić.
– Mam się zgodzić?
– Właśnie! I słuchaj tego. Użył w stosunku do mnie niewłaściwego imienia. Nie podczas seksu ani nic w tym rodzaju, bo gdyby tak było, to bym go zabiła, a on byłby za bardzo martwy, żeby cokolwiek wyjaśniać, ale przez telefon, podczas naszej ostatniej rozmowy.
Potrzebowałam chwili, żeby przeanalizować wszystko, co powiedziała, i skupić się na właściwym aspekcie sprawy.
– To wkurzające? – Chciałam, by zabrzmiało to jak stwierdzenie, ale znów skończyło się na tym, że zadałam pytanie.
– Wiedziałam, że skapujesz, o co mi chodzi. Jakby nas rozdzielono zaraz po porodzie, mnie i ciebie. W każdym razie skończyliśmy właśnie rozmawiać, to znaczy ja skończyłam pierwsza, po prostu się rozłączyłam, tak jak trzeba, bez słowa, za co wciąż się podziwiam, a moja komórka znów dzwoni i on mówi cały w skowronkach: „Hej, Rina”. Od kiedy to jestem Rina? Dzwonisz do jakiejś Riny? Co to ma znaczyć? Zaczyna kręcić, ale ja już wiem. To drań i dziwkarz. Kończę z nim.
– Doskonale. – No, no. Nie mogłam się nadziwić. Byłam zdolna do wyrażenia bezwarunkowej opinii. – Oszuści to śmiecie.
– Gorzej niż śmiecie. Kiedy zacznie się szkoła, dam sobie spokój z tym chłopakiem, i to w sposób dla niego bardzo przykry. Obiecał mnie kochać, i tylko mnie, zawsze, przez całą wieczność, nawet dłużej, i musi zapłacić za kłamstwo. Niech oberwie za to Rina i mam nadzieję, że umrze na jakąś straszną chorobę, którą się od niego zarazi. Nie jest warta mojego cennego czasu.
Szkoła. O rany. Kolejny aspekt mojego życia, który miał się zmienić.
– Do jakiej szkoły chodzisz? – spytałam.
– Asher High. Wiesz, najlepsza pod słońcem.
– Moi rodzice tam chodzili.
Po co o nich wspominałam? Zacisnęłam palce na pościeli, żałując, że nie da się cofnąć tych słów. Mogłam udawać normalność, ale tylko pod warunkiem, że rozmowa nie będzie dotyczyła niczego osobistego.
– A ty? – spytała, nie zwracając uwagi na moją wpadkę.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze