Wyprawa w Góry Księżycowe – recenzja

Podoba się?

Zdumiewające, jak mocno przekaz wizualny potrafi wpłynąć na rozsądek. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam pierwszy tom cyklu Burton & Swinburne, napisanego przez Marka Hoddera, byłam gotowa brać tę książkę w ciemno, kierując się przekonaniem (mającym niekiedy opłakane skutki), że coś tak pięknego musi być dobre. Było. Nie mniejsze wrażenie zrobiła na mnie okładka trzeciej części – Wyprawa w Góry Księżycowe. Niepokojąco obcy widok sprawił, że dostałam gęsiej skórki.

Rozkaz Jego Wysokości oraz premiera Palmerstona jest jasny – podróżnik ma za zadanie dobrzeć do źródła Nilu i zdobyć Oko Naga, gdyż prawdopodobnie tam właśnie się ono znajduje. Co prawda przełożonym Richarda niespecjalnie zależy na odkryciu, gdzie owa rzeka się zaczyna, ale Burton nie może być niezadowolony. Nie tylko przysłuży się ojczyźnie, ma szansę spełnić swe marzenie – raz jeszcze zmierzyć się z Afryką i wskazać miejsce narodzin największej rzeki tego kontynentu. Wyprawa zapowiada się na trudną, ale satysfakcjonującą. Jednak wygląda na to, że wkrótce Burton i jego towarzysze więcej niż pożałują, że w ogóle wyruszyli.

W poprzednich częściach byłam zachwycona klimatem powieści – brudny, chory Londyn buchał trującą mgłą prosto w moją twarz, nigdy nie pozwalając mi na złapanie świeżego powietrza. Tym razem akcja szybko przenosi się na otwarte tereny i nawet jeśli pojawiła się myśl, że ta mroczna, niepokojąca atmosfera się ulotni, została ona bezlitośnie stłamszona nim w ogóle wykiełkowała. Afryka okazała się dużo bardziej przerażająca niż stolica Imperium – zdawała się stać nad bohaterami jak kat, dumający nad pytaniem czym i kogo dziś wykończę? A wachlarz możliwości był zaiste ogromny.

Wędrówka była miejscami tak męcząco jednostajna… i było to doświadczenie niewiarygodne. Pierwszy raz w życiu byłam zafascynowana czymś tak obrzydliwie monotonnym! Kompania szła, szła, szła i szła, garść komarów, potem szła jeszcze trochę, noga za nogą, krok za krokiem, znowu robactwo i ostatnia partia iścia, a wszystko przetykane potyczkami z wrogami i zwrotami fabularnymi. Niesamowite, z jaką łatwością autor przekuł te w założeniu nudne fragmenty wędrówki na coś interesującego. Nie było wybuchów, strzelania i cycków, było za to bolesne zmęczenie, palący gorąc za dnia i przeszywające zimno nocą, owady tnące każdy kawałek skóry i rosnące wrażenie, że coś jest bardzo nie w porządku. Ale co? Nikt nie wiedział… albo nie pamiętał.

Ponadto bardzo podobał mi się zabieg z podzieleniem rozdziałów na dwie narracje – jedną z przeszłości, a drugą z przyszłości Burtona, zaś owa przeszłość w zasadzie jest jego teraźniejszością. (Trochę dziwnie to tłumaczę, wiem). Efekt był niezwykły – aż do końca, czyli spojenia dwóch w jedność, nie byłam pewna, co i dlaczego właściwie się dzieje, zwłaszcza że przyszły Burton cierpi na poważny zanik pamięci. Za to za każdym razem irytowałam się, gdy autor wyprzedzał wydarzenia przeszłe/teraźniejsze i w przyszłości ujawniał, co zaraz stanie się w przeszłości/teraźniejszości, np. Richard przypominał sobie czyjąś śmierć, lecz nie została ona jeszcze opisana. Czy to co piszę jest w ogóle zrozumiałe? Babranie się w czasie zawsze przysparza problemów…

A propos samego zakończenia – pozostawiło po sobie pewien niedosyt, odnoszę wrażenie, że czegoś brakuje, jakiegoś zdecydowania, jakby nie została zagrana ostatnia nuta w utworze. Coś mi nie pasuje, ale nie mam pojęcia co. Mimo to nadal jestem zachwycona tą powieścią – kawał świetnego steampunku.

Autor: Mark Hodder
Tytuł: Wyprawa w Góry Księżycowe
Wydawnictwo Fabryka Słów

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze