Październik z Martą Kisiel – wywiad

Podoba się?

zdjęcie Marty Kisiel

 Październik już w pełni się rozgościł za naszymi oknami, jak i na naszym portalu. Dzisiaj proponujemy Wam wywiad z patronką tegoż miesiąca – Martą Kisiel. Będziecie mogli dowiedzieć się między innymi o planach pisarskich Marty, jej szalonym przebiegu dnia czy też pierwszych przygodach z fantastyką.

Miłej lektury! 

BLAIR: Witaj, Marto, w „Roku z polskimi autorami fantastyki”!
Odpowiedz nam proszę na najczęściej zadawane pytanie – kiedy Dożywocie 2?

MARTA KISIEL: Jeśli wena się na mnie nie wypnie wiadomą częścią ciała, dzieć da pożyć, a wydawca wykroi kawalątek miejsca w swoich planach, to najdalej za rok o tej porze będę z powrotem siedzieć nad Lichem i spółką. W odpowiedzi na ewentualne jęki zawodu z góry biję czołem o posadzkę – tak to się wszystko poukładało, że między dwa Dożywocia wepchnęły się trzy inne książki i ani myślą ustąpić miejsca, przede wszystkim w moim osobistym deklu. Póki się ich stamtąd nie pozbędę, Licho nie rozwinie skrzydeł.

B: Z Twojego fanpage’a można wiele dowiedzieć się o najnowszej powieści pt. Nomen omen. Możesz nam zdradzić rąbka tajemnicy, o czym ona będzie? Znajdziemy w niej jakiś wątek fantastyczny? Obyczajowy? Romansowy?

MK: Tak w telegraficznym skrócie – o tym, do czego może doprowadzić człowieka jego własna, normalna inaczej rodzina. Siłą rzeczy znajdzie się tam więc i wątek obyczajowy, w dodatku niejeden, w tym również i taki, który pewnie można by nazwać romansowym, o ile nabijanie się z przedrandkowych rozterek odzieżowych i krzywdzenie makijażem podchodzi pod romans. Bez fantastyki, rzecz jasna, też się nie obędzie. Bez fantastyki to by się przecież nie liczyło!

Pracujesz ponoć nad czymś w stylu „zombie porn”. Skąd pomysł na taki twór? Szykujesz nam może parodię jakiegoś ostatniego „wielkiego” hitu?

Owszem, tej parodii będzie tam całkiem sporo, nie zdołam się powstrzymać. A sam pomysł strzelił mi do głowy wskutek z pozoru niewinnej rozmowy z Zacofanym w Lekturze, blogerem książkowym. Ot, takie tam okołoliterackie marudzenie z przerwami na śmichy-chichy i inne podśmiechujki. W rezultacie Zacofany puchnie z dumy, że robi za muzę czy raczej muza, a ja skończyłam z zalążkiem absurdalnego pomysłu, który w straszliwym tempie zaczął się rozrastać i teraz pomału staje się ciałem. Takim bardziej martwym.

Z pierwszego październikowego wpisu o Tobie dowiadujemy się, że planujesz wykonać „skok na romantyzm”, czyżby była to „Kisiel na poważnie”?

Ha, w zasadzie to powinnam powiedzieć, że tych skoków planuję więcej, bo i materiałów, i inspiracji nie brakuje. Pierwszy w kolejności będzie Mickiewicz na bardzo niepoważnie, czyli po Kisielowemu. A co potem, to już czas pokaże, ale na powagę też przyjdzie kiedyś pora, tak w ramach płodozmianu i dawania upustu paru innym pasjom.

Jak godzisz wszystkie swoje obowiązki z pisaniem książek? Masz może jakiś złoty środek?

Nie godzę… Nijak mi to nie wychodzi, no nie i już, choćbym na rzęsach stawała, to zawsze coś musi zaczekać na lepsze czasy. Głównie są to tak zwane obowiązki domowe. Na przykład ta sterta rzeczy do wyprasowania, która zalega w garderobie już chyba od roku i przez długi czas była w zasadzie dwiema stertami, dopóki nie postanowiłam ich brutalnie skompresować. Albo stosy książek do przeczytania. O, i ten guzik od kurtki, który przyszywam i przyszywam, tylko jakoś przyszyć nie mogę, bo ciągle o tym zapominam… Generalnie jestem ciulatą panią domu, ale póki nie ma ofiar w ludziach, to szczególnie się tym nie przejmuję. Zdecydowanie wolę poświęcać czas pracy i rodzinie, bo bez pracy nie ma nie tylko kołaczy, ale nawet sucharków, rodzina za to bezczelnie mi się starzeje w koszmarnym tempie, a czego jak czego, ale tego odrobić nijak się nie da. Więc tak się bujam na co dzień między biurkiem, przy którym spełniam się zawodowo, a niemiłosiernie umazanym, niegdyś niebieskim stolikiem, przy którym mój osobisty dzieć zachlapuje tonami farby kolejne płachty papieru, domagając się przy tym mojego zachwytu, i gdzieś po drodze staram się jeszcze myśleć o pisaniu. Krótko mówiąc, miotam się w koszmarnym niedoczasie. Rany boskie, przecież wczoraj był czerwiec, skąd się nagle zrobił październik?…

Ostatnio można cię było spotkać na Targach Książki w Katowicach. Czy to oznacza, że teraz będziesz częściej pojawiać się na konwentach czy spotkaniach autorskich?

Szalone człowieki z FUNtastyki ogłosiły ostatnio na Facebooku nabór na teoretyczne spotkanie autorskie ze mną w roli głównej atrakcji, więc wychodzi na to, że zjawię się co najmniej na jeszcze jednym. A czy takich spotkań będzie choć trochę więcej, to już czas pokaże – mam cichą nadzieję, że tak, bo partyzanckie spotkanie autorskie (czy raczej ałtorskie) w Katowicach wyszło naprawdę super. Wróciłam z niego zachrypnięta i wyszczerzona nie tyle od ucha do ucha, ile na okrętkę. Natomiast z konwentami chwilowo nie wyrabiam, mimo zaproszeń i najszczerszych chęci. Przy moim trybie życia zawodowego i rodzinnego wyjazd choćby na dzień czy dwa póki co urasta do rangi wyprawy po złote runo. Dlatego tę nieobecność ciałem staram się na co dzień nadrabiać duchem na swoim fanpage’u.

A może planujesz promocję swojej nowej książki Nomen omen?

Nie mam żadnych konkretnych planów związanych z promocją, pod tym względem jestem jak dziecko we mgle tudzież cielę przed malowanymi wrotami postawione. Dla mnie to czarna magia. Poza tym ja naprawdę jestem nieśmiałe stworzenie domowe. Nie dla mnie rozbujany kamper prujący w stronę zachodzącego słońca w rytm Highway to Hell – szczerze podziwiam to, co rozkręcił Jakub Ćwiek ze swoją wierną ekipą, chapeau bas, powodzenia na nowej trasie życia i tak dalej, choć osobiście przenigdy bym się w podobnych klimatach nie odnalazła. No i nadal trochę się boję otworzyć lodówkę… Wolę kubek herbaty przy własnym komputerze z odpalonym Facebookiem, a za motyw przewodni Cortez the Killer w wersji DMB i Warrena Haynesa. Ale, rzecz jasna, na pewno nie odmówię współpracy, jeśli mój wydawca uknuje jakiś szczwany plan albo znowu trafi się okazja do partyzanckiego spotkania z czytelnikami.

Co myślisz o dzisiejszym promowaniu książek przez autorów? Jak sądzisz, dlaczego wydanie powieści nie wystarcza?

Jeden rzut oka na liczbę książkowych premier i już wiadomo, dlaczego nie wystarcza. Regały w księgarniach uginają się od książek autorów nowych i starych. Bez promocji po prostu trudno się przebić, nawet z czymś dobrym czy bardzo dobrym. Już nawet nie chodzi o skromne zasoby finansowe przeciętnego polskiego czytelnika, którego zwyczajnie nie stać na więcej książek, ile o fakt, że nie o każdej pozycji na rynku usłyszy. Sama mam przy biurku kartkę, na której notuję ku pamięci tytuły i nazwiska, bo inaczej nie ogarnęłabym tego, co chciałabym przeczytać, a i tak pewnie drugie czy trzecie tyle mi umyka, choć nawet o tym nie wiem. Dla przykładu, przed paroma dniami dopisałam tam tytuł Pan Whicher w Warszawie Agnieszki Chodkowskiej-Gyurics i Tomasza Bochińskiego – notka mnie kusi straszliwie, ale dowiedziałam się o istnieniu tej książki wyłącznie przez czysty przypadek, chociaż regularnie śledzę poczynania wielu wydawców i serwisy książkowe. Bez promocji po prostu się nie da. Cały wic w tym, żeby ją dobrze obmyślić i dopasować – i do książki, i do potencjalnego czytelnika, i do autora. Nie każdy się we wszystkim odnajdzie i nie zawsze trafi z tym do właściwego odbiorcy. Jak już mówiłam, dla mnie to czarna magia. Ale niezbędna we współczesnym świecie.

Jak wygląda twój „zwykły dzień pisarza”? Masz własne rytuały? Ulubione miejsce do pisania?

Mój podstawowy rytuał jest prosty – zerwać się bladym świtem, wtrynić dziecia małżonkowi na tych parę bezcennych godzin, zamknąć się na cztery spusty w sypialni i przykleić do laptopa, zagłuszając wszelkie dźwięki wybraną na tę okazję muzyką. Mogę bez problemu pracować zawodowo w jednym biurze z małżonkiem tłukącym w klawisze i dzieciem produkującym masowo dzieła sztuki albo nawiązującym konwersację, ale pisać potrafię tylko w samotności. To dla mnie czynność intymna i nie chodzi nawet o ciszę czy skupienie, raczej o to, że podczas pisania wstaję, chodzę, gapię się w przestrzeń, gadam do siebie i robię odruchowo, w zamyśleniu całe mnóstwo innych rzeczy, które wywołują reakcję ze strony zaintrygowanego otoczenia. A z kolei reakcja ze strony zaintrygowanego otoczenia wywołuje nagły atak wściekłego warkotu u zdekoncentrowanej mnie. Tak, moja izolacja zdecydowanie wychodzi wszystkim na dobre. Zresztą podczas pisania Nomen omen doczekałam się własnego kąta, do którego mogę się na okoliczność przypływu weny ewakuować.

Jakie uczucia towarzyszą ci przy pisaniu książki? Czy zawsze dążysz do perfekcji? Polegasz może na opinii znajomych czy to właśnie twoje zdanie najbardziej się liczy?

Uczucia towarzyszą mi rozliczne, gwałtowne i zazwyczaj sprzeczne. Od euforii po zwątpienie, depresję i ogólne „a na co ja się tak męczę, przecież i tak tego nikt nie będzie czytał, to lepiej się nauczę pierogi lepić, przynajmniej masowe zatrucie pokarmowe wyjdzie mi tak, jak trzeba”. Przeistaczam się wtedy chyba w coś na kształt mitologicznej Meduzy, tylko bardziej. Chociaż mój małżonek twierdzi, że kiedy piszę, to staję się jakaś taka radośniejsza i spokojniejsza, łatwiejsza w obsłudze, więc może jednak nie jest aż tak źle?… Nie wiem, czy dążę przy tym do perfekcji, czy to, co chcę w tej swojej pisaninie osiągnąć, w ogóle podchodzi pod tę kategorię. Na pewno chcę być dobra w tym, co robię. Jeszcze nie teraz, już, zaraz, od razu – ale kiedyś, w przyszłości, za ileś tam książek, jak już przestanę lać wodę i zacznę pisać o czymś, może nawet z krztyną polotu. Ot, takie moje małe marzenie. Mam paru znajomych, których proszę o opinię i słucham potem uważnie, choć nie zawsze i nie we wszystkim się zgadzamy. Dyskutujemy, czasem dochodzimy do konsensusu, czasem nie. Ale bardzo sobie cenię to „zewnętrzne oko”, bo często wyłapuje to, co mnie umyka. Własne błędy dostrzec najtrudniej, nawet gdy ma się świadomość, że gdzieś tam, skubane, na pewno są.

Co twoim zdaniem jest przyjemniejsze – pisanie powieści czy jej wydanie?

Trudno powiedzieć. I jedno, i drugie wzbudza we mnie dość ambiwalentne uczucia. Pisanie bywa cholernie frustrujące, ale też dodaje skrzydeł. Proces wydawniczy natomiast trochę trwa i składa się głównie z czekania – na redakcję, na korektę, na okładkę, na ilustracje, na konkretny termin, na dzień premiery, na egzemplarze autorskie, na pierwsze recenzje, na drugie, trzecie, czwarte… Człowiek aż przebiera niecierpliwie odnóżami, trochę jak dziecko w wigilijny poranek. W wyobraźni już widzi, już obmacuje, już potrząsa tymi pudłami, ale czas ani myśli przyspieszyć, świnia jedna. Z jednej strony cudowne uczucie, z drugiej można się wściec. A na dodatek po głowie już chodzi kolejny pomysł, kolejny plan, bo to się nigdy nie kończy…

Sprawdzasz może reakcje czytelników, którzy przeczytali twoją książkę? Czytujesz recenzje, opinie?

Jasne, że tak. I te dobre, i te złe, i te pośrodku. W końcu po to piszę i wydaję, żeby ktoś to przeczytał, a taki odzew świadczy, że znaleźli się śmiałkowie, którzy podjęli wyzwanie Kisiela. Jedni się z tego cieszą, inni żałują mniej lub bardziej. Pozytywne reakcje zawsze mnie bardzo cieszą, negatywne dają do myślenia. Owszem, czasem się okazuje, że książka i czytelnik są z zupełnie innej bajki, więc trudno o zachwyt, ale bywa i tak, że autor po prostu coś schrzanił i czytelnik mu to wytyka palcem. Staram się wtedy nie obrażać na cały świat, nie chlipać w mankiet, tylko przetrawić to i wyciągnąć wniosek na przyszłość.

Czym sama się kierujesz, gdy chcesz przeczytać coś nowego? Rekomendacją znanego recenzenta, okładką, notką od wydawnictwa?

Głównie gatunkiem i notką, czasem też przeczytanym na chybił trafił fragmentem, jeśli kupuję na żywo, a nie w sieci. Okładka, wiadomo, przyciąga oko, ale jeśli oprócz niej nic mnie nie zainteresuje, to raczej nie ryzykuję. Mam też paru sprawdzonych blogerów, których opiniom ufam, więc podglądam, co tam czytają, podpytuję, czasem nawet coś pożyczam.

Czy znajdujesz czas na czytanie dla przyjemności? Ulubioną muzykę lub grę?

Z muzyką akurat jest najprościej, bo w zasadzie nie trzeba tego czasu na słuchanie specjalnie znajdować. Przez cały dzień coś mi przygrywa w tle, zwykle jakiś rock albo blues. Nie lubię ciszy, wtedy dekoncentruje mnie każdy odgłos. Z grami natomiast bywa różnie. Planszówki to wspólne hobby moje i małżonka, w które pomału wciągamy i dziecia, i coraz to nowych znajomych. Gramy we dwoje trzy, cztery razy w tygodniu, a raz w miesiącu sprzedajemy dziecia babci, po czym robimy nalot na zaprzyjaźnione małżeństwo i urządzamy sobie we czwórkę całonocną sesję planszówkową, która przeciąga się jeszcze na co najmniej pół następnego dnia. Z kolei z gier komputerowych praktycznie zrezygnowałam, choć zdarza się, że dla relaksu odświeżam sobie Rifta albo Guild Wars 2. Najczęściej jednak odpalam Mahjongga na komórce, więc ten tego… Bez szału, znaczy. Najgorzej sprawy mają się z tym czytaniem dla przyjemności. Ostatnio udało mi się wciągnąć dwa tomy Jo Nesbo, ale tylko dlatego, że co rusz musiałam ślęczeć z zasmarkanym dzieciem przy inhalatorze. Dzieć chłonął sobie medykamenty i Smerfy, ja książki, a praca w tym czasie leżała i kwiczała. Coś za coś, niestety.

Jak w ogóle zaczęła się twoja przygoda z fantastyką? Dlaczego piszesz właśnie w tym gatunku?

Bo z jakiegoś niepojętego dla mnie powodu właśnie takie historie przychodzą mi do głowy. Po prostu nie stawiam oporu i piszę o tym, co się we mnie samo kłębi. A przygodę z fantastyką zaczęłam dawno, dawno temu, kiedy dziecięciem wczesnoszkolnym będąc, wypożyczyłam w osiedlowej bibliotece Lwa, czarownicę i starą szafę. Czytałam wtedy mnóstwo książek przygodowych – głównie Karola Maya i Alfreda Szklarskiego, ale nie tylko – i tak zaliczałam kolejne półki i regały, aż wreszcie dotarłam do C.S. Lewisa. I wsiąkłam na amen, zwłaszcza że w tamte wakacje puszczano też stary serial BBC, który straszliwie mi się spodobał. Wstawałam dzień w dzień o siódmej, żeby nie przeoczyć żadnego odcinka. Do tej pory mam zresztą spory sentyment do tej wersji, mimo wszystko wolę ją od współczesnej. A potem ubłagałam bibliotekarzy, żeby dopuścili mnie do działu z fantastyką przeznaczoną teoretycznie dla starszej młodzieży, takiej od czternastu lat wzwyż, chociaż miałam dopiero dwanaście, i zaczęłam chłonąć Andre Norton, Mercedes Lackey, kilometry Conanów i tak dalej. Przerwę od fantastyki zrobiłam sobie w liceum, bo w mojej bibliotece po prostu zabrakło tytułów, które by mnie interesowały. Polonista próbował mnie wtedy zarazić Sapkowskim i Tolkienem, ale bez większych sukcesów. Za to na studiach natknęłam się na Ostatnią sagę Marcina Mortki i Smokobójcę Tomasza Pacyńskiego – i tak się rozpędziłam z tym czytaniem, że sama zaczęłam pisać.

Skąd wziął się pomysł na „Dożywocie”, na bohaterów książki? Czy znajdziemy tutaj realne odpowiedniki tych postaci?

Znajoma mnie z uporem maniaka zachęcała, żebym napisała jakiś tekst na konkurs Fahrenheita. Tekst o fantastycznej miłości. W kółko marudziła i marudziła, ale temat zupełnie mi nie leżał. Generalnie o miłości nie lubię ani pisać, ani czytać, oglądać też zresztą nie, a tu na dodatek zafiksowałam się na pierwszym skojarzeniu, jakie mi przyszło do głowy – na moim ukochanym cytacie z romantyzmu, czyli „Duchowi memu dała w pysk i poszła!”, i scenie z drugiej części Dziadów, w której to nieszczęsne widmo kochanka snuje się za żywą panną. Nijak nie mogłam się od tego uwolnić. Na moje i nie tylko moje szczęście znajoma doznała nagle iluminacji, bo w ramach marudzenia rzuciła hasło: „no wiesz, ty tak lubisz ten gotycyzm”. I to w zasadzie wystarczyło, żeby właściwe trybiki drgnęły i pod deklem pojawił się gotycki dom na odludziu, pisarz z miasta i cała ta fantastyczna hałastra. Paru bohaterów ma swoje realne odpowiedniki, przede wszystkim Konrad i, o dziwo, Licho, ale większość powstała wyłącznie w mojej głowie.

Gdybyś miała możliwość spotkania ulubionej postaci literackiej, kogo byś wybrała? Dlaczego?

Nikt taki nie przychodzi mi do głowy. Kiedy czytam książkę albo oglądam film, nie zapominam, że mam do czynienia z fikcją. Wykreowaną lepiej lub gorzej, bardziej lub mniej przekonująco, ale jednak fikcją. Nie zalewam się łzami, kiedy umiera mój ulubiony bohater, chociaż, rzecz jasna, trochę mi z tego powodu smutno, nie przywiązuję się też do nikogo na tyle, żeby marzyć o spotkaniu na żywo. Zwłaszcza że w książce czy filmie zwykle kibicuję jednostkom, z którymi w życiu raczej nie chciałabym mieć do czynienia.

Masz może jakiś własny autorytet w pisarskim świecie? Niedościgniony wzór, którego śladami chciałabyś podążać?

Są autorzy, których lubię albo podziwiam. Albo lubię i podziwiam. Ciągle próbuję ogarnąć fakt, że nie żyje Joanna Chmielewska, która była i pisała zawsze, odkąd sięgam pamięcią. Lubiłam – co ja gadam, lubię ją bardzo, przecież nie przestałam. Tak jak lubię Zafona, Grzędowicza, Pratchetta. Lubię i podziwiam Słowackiego, Roberta Wegnera, Paolo Bacigalupiego. Brandon Mull i Jo Nesbo też mnie ostatnio wciągnęli do wymyślonych przez siebie światów, podobnie jak Marcin Wroński ze swoim kryminalnym Lublinem. Paru autorów podziwiam z różnych powodów, choć niekoniecznie lubię, bo nie do końca do mnie trafiają ze swoją wyobraźnią, językiem i tak dalej. Ale jeśli nie liczyć Chmielewskiej, którą przesiąkłam w dzieciństwie na wylot, nie podążam niczyim tropem i nie lubię też, kiedy mnie jako czytelnikowi ktoś próbuje taki trop wcisnąć na siłę. Trochę mnie irytują te etykiety „polskich odpowiedzi na”, „następcy kogoś tam” – który autor chciałby być kopią innego, zamiast po prostu być sobą? I na co czytelnikom podróbka, skoro mogą mieć oryginał? Bycie zwykłym sobą to też zaleta, wartość sama w sobie, a tego rodzaju etykiety straszliwie spłaszczają, upraszczają rzeczywistość. Po prostu krzywdzą, ot co. O wiele bardziej wolę Grzędowicza, który jest Grzędowiczem, autorem PLO, odnosi własne sukcesy i popełnia własne błędy, niż Grzędowicza, którego ktoś próbuje przemocą zaszufladkować jako „polskiego Tolkiena”, gubiąc po drodze wszystko, co tego Grzędowicza jako autora jedynego w swoim rodzaju charakteryzuje, dobrego czy złego, nieważne. Nie ma dwóch autorów, między którymi można postawić znak równości, żadnemu niczego nie odbierając, nawet jeśli piszą z pozoru o tym samym. Może i o tym samym, ale po swojemu – a to już potrafi sporo zmienić.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najwyżej oceniane
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze

[…] W wywiadzie udzielonym w 2013 roku Marta Kisiel opowiada o inspirujących ją autorach i wymienia m.in. Joannę Chmielewską (zm. 2013), autorkę powieści kryminalnych z dozą humoru. Cały wywiad do przeczytania tu. […]