Fragment: Tonąca dziewczyna – Caitlín R. Kiernan

Podoba się?

Poniżej prezentujemy opis oraz fragment wydanej 15 stycznia przez wydawnictwo MAG książki “Tonąca dziewczyna” autorstwa Caitlín R. Kiernan, który być może zachęci Was do sięgnięcia po tę pozycję.

India Morgan Phelps – dla przyjaciół Imp – to schizofreniczka. Nie ufa już własnemu umysłowi, albowiem święcie wierzy, że wspomnienia w jakiś sposób ją zdradziły, zmuszając do zakwestionowania własnej tożsamości.

Zmagając się ze swą percepcją rzeczywistości, Imp musi odkryć prawdę na temat spotkania z bezlitosną syreną albo bezradnym wilkiem, który przybył do niej pod postacią dzikiej dziewczyny – albo może z żadną z tych istot, lecz czymś znacznie, znacznie dziwniejszym…

Tytuł: Tonąca dziewczyna
Autor: Caitlín R. Kiernan
Seria: Uczta Wyobraźni
ISBN: 978-83-7480-417-2
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Oprawa: twarda
Format: 135×202
Liczba stron: 336
Rok wydania: 15 stycznia 2014
Cena detaliczna: 39,00 zł

FRAGMENT

„To będzie historia oduchach”, napisała.

„Historia oduchach, wktórej wystąpią syrena iwilk”, napisała dalej.

Ja napisałam.

Nazywam się India Morgan Phelps, choć niemal wszyscy znajomi mówią na mnie Imp. Mieszkam wProvidence, Rhode Island, akiedy miałam siedemnaście lat, moja matka zmarła wSzpitalu Butlera, stojącym przy Blackstone Boulevard, tuż obok cmentarza Swan Point, gdzie pochowano wiele znanych osobistości. Kiedyś ośrodek ten nosił nazwę „Szpital Butlera dla Umysłowo Chorych”, ale gdzieś po drodze to „dla umysłowo chorych” zniknęło. Może szkodziło winteresach. Może lekarze, dyrektorzy, członkowie rady nadzorczej czy ktokolwiek tam podejmuje decyzje wtakich kwestiach, uznali, że szaleńcy woleliby raczej, by nie umieszczano ich wdomu dla wariatów, który śmie otwarcie nazywać się domem wariatów. Prawda wreklamie bywa szkodliwa. Nie wiem, ale moja matka, Rosemary Anne, została umieszczona wSzpitalu Butlera, ponieważ była umysłowo chora, izmarła tam wwieku pięćdziesięciu sześciu lat, zamiast umrzeć gdzie indziej, bo była szalona. Nie wtym rzecz, że otym nie wiedziała, podobnie jak ja, gdyby więc ktoś chciał znać moje zdanie, usunięcie „dla umysłowo chorych” to jak usunięcie burgera zBurger Kinga, bo hamburgery szkodzą bardziej niż sałatki. Albo skreślenie „donutów” znazwy Dunkin’ Donuts, bo powodują one próchnicę iotyłość.

Moja babcia Caroline– matka matki, która przyszła na świat w1914 roku istraciła męża wdrugiej wojnie światowej– również była szalona, ale umarła we własnym łóżku, wswoim domu wWakefield. Nikt nie zamknął jej wszpitalu ani nie próbował nawet udawać, że nie jest wariatką. Może, kiedy człowiek zaczyna się starzeć, ludzie przestają zwracać na to uwagę? Caroline odkręciła gaz, pozamykała wszystkie okna idrzwi, izasnęła; wliście samobójczym podziękowała mojej matce iciotkom za to, że nie odesłały jej do ośrodka dla psychicznie chorych, gdzie zmuszono by ją do życia, nawet kiedy nie mogła już go dłużej znieść. To znaczy, życia. Albo obłędu. Albo jednego idrugiego.

Oironio, to właśnie moje ciotki doprowadziły do zamknięcia matki wszpitalu. Przypuszczam, że ojciec sam by to zrobił, tyle że odszedł, kiedy skończyłam dziesięć lat, inikt nie miał pojęcia, gdzie zniknął. Zostawił matkę, bo była szalona, toteż lubię myśleć, że po odejściu od nas nie pożył długo. Wdzieciństwie często leżałam włóżku, nie mogąc zasnąć, iwyobrażałam sobie najróżniejsze okropne śmierci, jakie mogły spotkać mojego ojca, sprawiedliwą zapłatę za to, że nas porzucił iuciekł, bo był zbyt wielkim tchórzem, by wytrwać przy mnie imojej matce. Wpewnym momencie sporządziłam nawet listę co nieprzyjemniejszych możliwych zgonów. Schowałam ją wnotatniku, anotatnik wstarej walizce pod łóżkiem, bo nie chciałam, żeby matka ją znalazła. „Mam nadzieję, że mój ojciec umarł na chorobę weneryczną po tym, jak jego fiut zgnił iodpadł” zaczynało tę listę, apotem następowała cała seria bardziej oczywistych śmierci– wypadki samochodowe, zatrucia, rak– zczasem jednak stałam się bardziej pomysłowa iostatnią pozycją na liście (numer 316) było: „Mam nadzieję, że ojciec postradał zmysły iskonał samotny iprzerażony”. Nadal mam ten notatnik, teraz jednak leży na półce, anie ukryty wstarej walizce.

No itak. Moja matka, Rosemary Anne, zmarła wSzpitalu Butlera. Popełniła wnim samobójstwo, choć wowym czasie specjalnie jej pilnowano. Leżała włóżku, skrępowana pasami, awpokoju umieszczono kamerę wideo. Ajednak jej się udało. Zdołała połknąć własny język izadławić się na śmierć, nim ktokolwiek zsióstr bądź pielęgniarzy zorientował się, co się święci. Wakcie zgonu zapisano „śmierć zpowodu konwulsji”, ale wiem, że nie to ją spotkało. Zbyt wiele razy powtarzała mi podczas odwiedzin, że pragnie umrzeć, aja zwykle mówiłam, że wolałabym, by przeżyła, wydobrzała iwróciła do domu, ale nie będę zła, jeśli naprawdę musi to zrobić, jeśli musi umrzeć. Jeżeli nadejdzie taki dzień bądź noc, gdy po prostu nie będzie mogła już dłużej wytrzymać. Odparła, że jej przykro, ale cieszy się, że rozumiem, jest wdzięczna, że rozumiem. Przynosiłam jej słodycze, papierosy iksiążki, irozmawiałyśmy oAnne Sexton, Diane Arbus ioVirginii Woolf, która napełniła kieszenie kamieniami iweszła do rzeki Ouse. Nigdy nie wspomniałam lekarzom Rosemary otych rozmowach. Nie opowiedziałam im także, jak miesiąc przed tym, nim zadławiła się własnym językiem, wręczyła mi liścik, wktórym parafrazowała list samobójczy Virginii Woolf: „Chcę przez to powiedzieć, że całe szczęście mojego życia zawdzięczam tobie. Byłaś wobec mnie niewiarygodnie cierpliwa iniewiarygodnie dobra. Chcę powiedzieć, że wszyscy to wiedzą. Ijeśli ktokolwiek mógł mnie ocalić, to ty. Straciłam już wszystko, prócz pewności twojej dobroci”. Przypięłam ten list pinezką do ściany wpokoju, wktórym maluję– można chyba nazwać go moją pracownią, choć zazwyczaj myślę onim jako opokoju, wktórym maluję.

Dopiero parę lat po śmierci Rosemary zorientowałam się, że ja także jestem szalona iże zawsze taka byłam. To mit, że wariaci nie mają pojęcia owłasnym obłędzie. Wielu znas radzi sobie zprzebłyskami iintrospekcjami równie dobrze jak zwykli ludzie, może nawet lepiej. Przypuszczam, że poświęcamy znacznie więcej czasu niż ludzie zdrowi rozważaniom na temat naszych myśli. Mimo to po prostu nie przyszło mi do głowy, że mój sposób postrzegania świata oznacza, że odziedziczyłam „Klątwę Rodziny Phelpsów” (by zacytować moją ciotkę Elaine, która ma talent do wymyślania dramatycznych określeń). Kiedy wkońcu dotarło do mnie, że nie jestem normalna, umówiłam się zterapeutką wszpitalu Rhode Island. Zapłaciłam jej kupę kasy irozmawiałyśmy (to znaczy, głównie ja mówiłam, aona słuchała), awszpitalu przeprowadzili serię badań. Po wszystkim lekarz psychiatra oznajmiła, że cierpię na schizofrenię zdezorganizowaną, zwaną także hebefrenią, od imienia Hebe, greckiej bogini młodości. Tego ostatniego już mi nie powiedziała; sama to sprawdziłam. Hebefrenia nosi imię greckiej bogini młodości, bo zazwyczaj pojawia się wokresie dojrzewania. Nie chciałam nawet mówić, że jeśli sposób, wjaki myślę ipostrzegam świat, oznacza, że jestem schizofreniczką, to obłęd zaczął się znacznie wcześniej. Wkażdym razie potem, po kolejnych badaniach, diagnozę zmieniono na schizofrenię paranoidalną, której nie nazwano imieniem żadnych greckich bogów, ani wogóle jakichkolwiek znanych mi bóstw.

Doktor psychiatra, kobieta zBostonu, Magdalene Ogilvy– które to nazwisko zawsze kojarzy mi się zEdwardem Goreyem albo powieścią P.G. Wodehouse’a– niezwykle zainteresowała się Klątwą Rodziny Phelpsów, bo, jak twierdziła, istnieją dowody świadczące otym, że schizofrenia może być chorobą dziedziczną, przynajmniej wniektórych przypadkach. Zatem proszę. Jestem wariatką, bo Rosemary była wariatką imiała dziecko, aRosemary była wariatką, bo moja babcia była wariatkąimiaładziecko (no, tak naprawdę kilkoro, ale tylko Rosemary się poszczęściło iodziedziczyła klątwę). Powtórzyłam doktor Ogilvy historie, które opowiadała mi babcia osiostrze swojej matki, także noszącej imię Caroline. Według babci, Caroline przechowywała martwe ptaki imyszy wszczelnie zamykanych szklanych słojach ustawianych na wszystkich parapetach. Na każdym znich umieszczała etykietę zcytatem zBiblii. Dodałam, że podejrzewałabym, że cioteczna prababcia Caroline była jedynie głęboko zainteresowana historią naturalną, gdyby nie te kawałki zBiblii. Zdrugiej strony, możliwe, że próbowała stworzyć coś wrodzaju konkordancji, łącząc poszczególne gatunki zPismem Świętym. Lecz doktor Ogilvy odparła, że nie, najpewniej ona także była schizofreniczką. Nie spierałam się. Rzadko mam ochotę zkimkolwiek się spierać.

Mam zatem wdomu bursztynowe fiolki zpigułkami, farmakopeję, na której zazwyczaj mogę polegać, środki antypsychotyczne iuspokajające, nawet wpołowie nie tak ciekawe jak flaszeczki zmyszami iwróblami, należące do ciotecznej prababci. Biorę risperdal, depakene ivalium, ijak dotąd ani razu nie trafiłam do Szpitala Butlera, itylko próbowałam się zabić. Ito zaledwie raz. Czy może dwa. Może zawdzięczam to lekom, amoże swojemu malarstwu, albo może malarstwu itemu, że moja dziewczyna wytrzymuje wszystkie schizy ipilnuje, żebym łykała pigułki, ado tego jest świetna włóżku. Może matka zabawiłaby na tym świecie trochę dłużej, gdyby od czasu do czasu zkimś się bzyknęła. Ztego, co mi wiadomo, nikt jeszcze nie proponował terapii seksualnej wleczeniu schizofrenii. Ale przynajmniej po pieprzeniu nie mam zaparć ani nie trzęsą mi się ręce– dzięki, panie Risperdal– ani nie przybieram na wadze, nie męczę się inie dostaję trądziku– wielkie dzięki, panie Depakene. Owszystkich moich lekach myślę jak omężczyznach, którego to faktu nie ujawniłam jeszcze lekarce. Mam przeczucie, że przypisałaby mu zbyt wielkie znaczenie, zwłaszcza że wie już omojej liście „Jak tato powinien zdechnąć”.

Przypadki obłędu wrodzinie następują po sobie kolejno, jak wagony wpociągu: babka, córka, córka córki, ido tego wszystkiego jeszcze cioteczna prababcia. Być może klątwa sięga dalej, ale nie interesuję się genealogią. Nie wiem, jakie sekrety skrywały wsercach izabrały ze sobą do grobu moje praprababcie iprapraprababcie, inie wnikam wto. Właściwie żałuję nawet, że nie potraktowałam tak samo Rosemary Anne iCaroline. Ale stanowią zbyt ważną część mojej historii iby ją opowiedzieć, muszę się do nich odwoływać. Zapewne mogłabym opisać ich wymyś­lone wersje, fikcyjne awatary, zastępujące prawdziwe kobiety, ale znałam obie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że żadna znich by tego nie chciała. Nie zdołałabym opowiedzieć mojej historii, aprzynajmniej tych jej części, które zamierzam próbować opisać, nie wspominając także oich życiu. Zbyt mocno na siebie zachodzą, zbyt wiele wydarzeń zostało zapoczątkowanych przez jedną znich, świadomie bądź nie, inie ma sensu wogóle zabierać się do pracy, jeśli miałabym tworzyć tylko kłamstwa.

Co nie oznacza bynajmniej, że każde słowo będzie odpowiadało faktom. Jedynie, że będzie prawdziwe. Aprzynajmniej tak prawdziwe, jak potrafię.

Oto coś, co nabazgrałam na obu stronach serwetki wbarze kawowym parę dni temu: „Żadna historia nie ma początku, żadna historia nie ma końca. Początki ikońce można wymyślić, by służyły jakiemuś celowi, chwilowym, ulotnym zamiarom, lecz ze swej fundamentalnej natury są czymś arbitralnym iistnieją wyłącznie jako wygodna konstrukcja ludzkiego umysłu. Życia ludzkie są chaotyczne ikiedy próbujemy je opisać– albo choć część znich– nie możemy nawet odnaleźć dokładnych iobiektywnych chwil, wktórych zaczyna się jakiekolwiek wydarzenie. Wszystkie początki są arbitralne”.

Zanim to napisałam iuznałam, że to prawda, wchodziłam do tego pokoju (innego niż pokój, wktórym maluję, zastawionego zbyt wielką liczbą regałów zksiążkami) isiadałam przed mechaniczną maszyną do pisania, należącą kiedyś do babci Caroline. Ściany tego pokoju są pomalowane na odcień błękitu, tak jasny, że czasem wpromieniach słońca wydają się niemal białe. Siadałam tam iwpatrywałam się wbłękitnobiałe ściany albo wyglądałam przez okno na inne stare domy, stojące wrównym rzędzie wzdłuż Willow Street. Wiktoriańskie kamienice, jesienne drzewa iszare chodniki oraz przejeżdżające od czasu do czasu samochody. Siedziałam tam ipróbowałam wymyślić, od jakiego miejsca rozpocząć tę historię. Tkwiłam wtym fotelu całymi godzinami inie napisałam nawet jednego słowa. Teraz jednak znalazłam swój początek, choć arbitralny, iwydaje mi się najwłaściwszy ze wszystkich możliwych początków. Uznałam, iż uczciwie będzie od razu załatwić kwestię obłędu, coś jakby ostrzeżenie, żeby każdy, kto będzie kiedyś czytał tę historię, wiedział, że musi do niej podejść zpewnym dystansem.

Ateraz, równie arbitralnie, zamierzam opisać pierwszy raz, gdy ujrzałam „Tonącą dziewczynę”.

Na jedenaste urodziny matka zaprowadziła mnie do muzeum w ­Rhode Island School of Design. Zdradziłam jej, że chcę zostać malarką, toteż wtym roku kupiła mi na urodziny komplet farb akrylowych, pędzle, drewnianą paletę isztalugi, zabrała mnie też do muzeum. I, jak mówiłam, tego dnia po raz pierwszy ujrzałam obraz. Dziś „Tonąca dziewczyna” wisi znacznie bliżej wejścia od Benefit Street, niż kiedy byłam mała. Płótno oprawiono wmisternie rzeźbioną złoconą ramę– taką samą, jak inne wtej części muzeum, niewielkiej galerii poświęconej dziewiętnastowiecznemu malarstwu amerykańskiemu. „Tonąca dziewczyna” mierzy dziewiętnaście na dwadzieścia cztery cale. Wisi pomiędzy „Zachodem słońca wArktyce” Williama Bradforda (1874) a„Od zawietrznej” Winslowa Homera (1900). Ściany galerii mają jednolitą, ciemnooliwkowozieloną barwę, która według mnie sprawia, że antyczne złote ramy wydają się nieco mniej krzykliwe niż powinny.

„Tonącą dziewczynę” namalował w1898 artysta zBostonu, Phillip George Saltonstall. Niemal nikt onim nie pisał. Zazwyczaj zalicza się go do symbolistów, choć wpewnym artykule nazwano go „późnym amerykańskim uczniem Bractwa Prerafaelitów”. Rzadko sprzedawał, czy nawet wystawiał swoje obrazy, awostatnim roku życia wciągu jednej nocy spalił ich nawet pięćdziesiąt. Większość znielicznych, które przetrwały, można znaleźć wNowej Anglii, wprywatnych zbiorach imuzeach sztuki. Jeden wisi też wMuzeum Sztuki Hrabstwa Los Angeles, inny wAtlanta High Museum. Saltonstall cierpiał na ataki padaczkowe, bezsenność ichroniczną depresję; zmarł w1907 wwieku trzydziestu dziewięciu lat po upadku zkonia. Nigdzie nie czytałam, czy na pewno był to wypadek, ale pewnie tak. Mogłabym uznać go za samobójstwo, ale nie jestem obiektywna ibyłyby to wyłącznie domysły.

Co do samego obrazu, „Tonąca dziewczyna” została oddana głównie wposępnych odcieniach zieleni iszarości (dzięki czemu idealnie pasuje do owych oliwkowych ścian, na których ją zawieszono), choć zkilkoma kontrastowymi kontrapunktami– stłumioną żółcią, przebłyskami ­brudnej bieli, fragmentami, wktórych zielenie iszarości znikają wplamach czerni. Przedstawia młodą dziewczynę, zupełnie nagą, na oko tuż po dwudziestce, lecz może młodszą. Dziewczyna stoi zanurzona po kostki wleśnym stawie, niemal tak gładkim jak szkło. Drzewa napierają na brzeg tuż za jej plecami, aona odwraca od nas głowę, spoglądając przez prawe ramię wgłąb lasu, ku cieniom zalegającym pod ipomiędzy drzewami. Jej długie włosy mają niemal ten sam odcień zieleni, co woda, skórę malarz oddał tak, że wydaje się paradoksalnie niemal żółta, promieniująca wewnętrznym blaskiem. Dziewczyna stoi bardzo blisko brzegu, dokoła jej stóp na wodzie rozchodzą się zmarszczki, co według mnie oznacza, że dopiero co weszła do stawu.

Napisałam „stawu”, lecz jak się okazuje, obraz zainspirowały odwiedziny Saltonstalla nad rzeką Blackstone wpołudniowym Massachusetts pod koniec lata 1894. Wpobliskim Uxbridge mieszkała jego rodzina, wtym kuzynka ze strony ojca, Mary Farnum, wktórej podobno się kochał (nie ma dowodów, by uczucie to zostało odwzajemnione). Niektórzy krytycy uważają, że dziewczyną zobrazu miała być Mary, ale jeśli tak, to artysta nigdy nie wspomniał otym ani słowem, ajeżeli wspomniał, nigdzie tego nie zapisano. Pisał natomiast, że obraz zaczął swe życie jako seria studiów krajobrazowych tamy Rolling (znanej także jako tama Roaring, zbudowana w1886). Tuż nad tamą rzeka tworzy zbiornik, niegdyś służący młynom zBlackstone Manifacturing Company. Woda jest spokojna igłęboka, stanowiąca ostry kontrast zbystrzynami pod tamą, gdzie rwie między stromymi granitowymi ścianami wąwozu Blackstone, miejscami sięgającymi osiemdziesięciu stóp wysokości.

Tytuł obrazu często wydawał mi się dziwny. Ostatecznie dziewczyna wcale nie tonie, jedynie brodzi wwodzie. Mimo to na obrazie Saltonstalla można wyczuć niewątpliwą atmosferę zagrożenia. Być może sprawia to cienisty las wznoszący się za plecami dziewczyny oraz/albo sugestia, że coś ukrytego między drzewami przyciągnęło jej uwagę. Może był to trzask złamanej gałązki albo szelest liści pod stopami? Albo głos. Czy cokolwiek innego.

Coraz bardziej pojmuję to, wjaki sposób historia Saltonstalla i„Tonącej dziewczyny” stanowi integralną część mojej historii– tak samo jak Rosemary Anne iCaroline– chociaż bynajmniej nie twierdzę, że stała się ona prawdziwym początkiem łańcucha wydarzeń. Nie wsensie obiektywnym. Bo gdyby nawet, od razu nasuwałoby się pytanie: czy początkiem była chwila, gdy po raz pierwszy spojrzałam na obraz wswe ­jedenaste urodziny, czy też dzień, wktórym Saltonstall stworzył go w1898 roku? Amoże lepiej zacząć od budowy tamy w1886 roku? Odruchowo wciąż szukam tego typu początku, choć dobrze wiem, że to nie ma sensu. Choć świetnie zdaję sobie sprawę, że wten sposób otrzymam tylko nieskończoną wgruncie rzeczy serię bezużytecznych regresji.

Tego dnia wsierpniu, wiele lat temu, „Tonąca dziewczyna” wisiała winnej galerii, wsali poświęconej miejscowym malarzom irzeźbiarzom, głównie– choć nie wyłącznie– pochodzącym zRhode Island. Matkę bolały stopy, siedziałyśmy na ławce pośrodku sali, gdy zauważyłam obraz. Pamiętam to bardzo wyraźnie, choć reszta dnia zamazała się wpamięci. Podczas gdy Rosemary siedziała na ławce, dając odpocząć obolałym nogom, ja stałam zapatrzona wpłótno Saltonstalla. Tyle że miałam wrażenie, że spoglądam wgłąb płótna, zupełnie jak wmaleńkie okno, wychodzące na lekko rozmyty, szarozielony świat. Jestem niemal pewna, że był to pierwszy obraz (czy jakikolwiek dwuwymiarowy wizerunek), który wywarł na mnie podobne wrażenie. Złudzenie głębi okazało się tak silne, że uniosłam prawą rękę iprzycisnęłam palce do płótna. Naprawdę spodziewałam się, że przenikną na drugą stronę, sięgając wdzień imiejsce wizerunku. Wówczas Rosemary zauważyła, że go dotykam,ikazała mi przestać, dodając, że to wbrew przepisom muzealnym, toteż cofnęłamrękę.

– Dlaczego?– spytałam, aona odparła, że ludzkie dłonie pokrywa cienka warstewka olejów ikwasów, które mogłyby uszkodzić stary obraz, dodała też, że kiedy pracownicy muzeum muszą dotykać płócien, wkładają dla ochrony białe bawełniane rękawiczki. Zerknęłam na własne palce, zastanawiając się, co jeszcze mogłabym uszkodzić dotykiem, atakże, czy kwasy ioleje przesiąkające przez skórę pouszkadzały mi bez mej wiedzy najróżniejsze narządy wewnątrz ciała.

– Poza tym, co ty sobie myślałaś? Czemu go dotknęłaś?

Wyjaśniłam, że obraz wydał mi się oknem, aona roześmiała się izażądała, bym podała jej tytuł obrazu, nazwisko artysty irok powstania płótna. Wszystko to wydrukowano na karteczce przyczepionej do ściany obok ramy iodczytałam ją. Rosemary Anne zapisała to na kopercie, którą wyciągnęła ztorby. Zawsze nosiła wielkie, bezkształtne torby zmateriału, które sama szyła, pękające wszwach od różności, począwszy od książek, poprzez kosmetyki, aż po rachunki iparagony ze sklepu spożywczego (których nigdy nie wyrzucała). Po jej śmierci zatrzymałam parę owych toreb iwciąż ich używam, choć nie wydaje mi się, by znalazła się wśród nich ta, którą miała przy sobie owego dnia. Uszyła ją zdenimu, aja nie przepadam za tym materiałem. Nawet dżinsy noszę bardzo rzadko.

– Po co to zapisujesz?

– Może któregoś dnia zechcesz sobie przypomnieć– odparła.– Kiedy coś wywiera na nas tak silne wrażenie, powinniśmy dołożyć wszelkich starań, by otym nie zapomnieć. Dobrze zatem sporządzić notatki.

– Ale skąd mam wiedzieć, co mogłabym chcieć zapamiętać, aczego nie będę chciała sobie przypomnieć?

– Ach, to właśnie jest najtrudniejsze.– Rosemary przez moment obgryzała paznokieć kciuka.– To najtrudniejsze ze wszystkiego. Bo oczywiście nie powinniśmy tracić czasu na notowanie wszystkiego, co nas spotyka, prawda?

– Oczywiście, że nie.– Cofnęłam się od obrazu, nie odrywając od niego wzroku. Choć nie okazał się oknem, nie stracił wcale przez to na urodzie iwyjątkowości.– To przecież byłoby strasznie niemądre.

– To byłoby strasznie niemądre, Imp. Marnowalibyśmy tak wiele czasu, starając się nie zapomnieć niczego, że nigdy nie spotykałoby nas nic wartego zapamiętania.

– Trzeba zatem być ostrożnym– mruknęłam.

– Właśnie– zgodziła się.

Nie pamiętam nic więcej zowych urodzin. Tylko prezenty, wycieczkę do RISD, iRosemary mówiącą, że powinnam zapisywać to, co pewnego dnia może okazać się dla mnie ważne. Po zwiedzeniu muzeum musiałyśmy wrócić do domu. Na pewno był też tort lodowy, bo zawsze taki robiła, aż do tego roku, gdy trafiła do szpitala. Ale nie przyjęcie, bo nigdy nie urządzała mi przyjęć urodzinowych. Nigdy też ich nie chciałam. Wyszłyśmy zmuzeum, minął dzień inadeszła północ, inie miałam już urodzin aż do dnia, gdy skończyłam dwanaście lat. Wczoraj sprawdziłam wkalendarzu wsieci; poinformował mnie, że następnego dnia, trzeciego sierpnia, przypadała niedziela, ale nie mówi mi to zbyt wiele. Nigdy nie chodziłyśmy na msze, bo matka odeszła zKościoła rzymskokatolickiego izawsze powtarzała, że lepiej, bym się trzymała zdaleka od katolicyzmu, choćby po to, by oszczędzić mi trudu ostatecznego odejścia.

– Nie wierzymy wBoga?– mogłam ją spytać wpewnym momencie.

– Ja nie wierzę wBoga, Imp. To, wco ty wierzysz, zależy od ciebie. Musisz uważać isama do tego dojść. Ja tego za ciebie nie zrobię.

Oile, oczywiście, wogóle doszło do takiej rozmowy. Tak mi się wydaje, jestem niemal pewna, ale wiele zmoich wspomnień jest fałszywych, toteż nigdy nie mam pewności, wtaką czy inną stronę. Mnóstwo najciekawszych wspomnień najwyraźniej nigdy nie miało podstaw. Po tym, jak zamknęli Rosemary uButlera, aja zamieszkałam zciotką Elaine wCranston, izostałam tam, póki nie skończyłam osiemnastu lat, zaczęłam prowadzić dziennik, ale nawet jemu nie mogę ufać. Na przykład, znalazłam całą serię wpisów dotyczących wyprawy do Nowego Brunswicku, która– jestem niemal pewna– nigdy się nie wydarzyła. Kiedyś wspomnienia owych sytuacji, które nie istniały, mnie przerażały, ale stopniowo do nich przywykłam. Inie dochodzi do nich tak często jak kiedyś.

„To będzie historia oduchach”, napisała, iją właśnie tworzę. Napisałam już oduchach mojej babki, matki, isiostry prababki, tej, która przechowywała wsłojach martwe zwierzęta opisane cytatami zPisma Świętego. Kobiety te są już teraz jedynie duchami inawiedzają mnie, tak jak inne duchy, októrych dopiero napiszę. Tak jak widmo szpitala Butlera, stojącego obok cmentarza Swan Point. Tak jak zaginiony ojciec. Jednakże przede wszystkim nawiedza mnie „Tonąca dziewczyna” Phillipa George’a Saltonstalla, którą zpewnością bym sobie przypomniała, nawet gdyby matka nie zadała sobie owego dnia trudu inie zapisała notatki na kopercie.

Duchy to wspomnienia, które są zbyt silne, by dały się zapomnieć na dobre, powracające echem poprzez lata iniedające się rozmyć strumieniowi czasu. Nie przypuszczam, by Saltonstall, kiedy malował „Tonącą dziewczynę” niemal sto lat przed tym, nim ujrzałam ją po raz pierwszy, zastanowił się choć przez chwilę nad wszystkimi ludźmi, których mogłaby nawiedzać. To zresztą kolejna cecha duchów, ito bardzo ważna– trzeba uważać, bo nawiedzenia są zaraźliwe. Nawiedzenia to memy, zgubne zwłaszcza wprzypadku zarażenia, społeczne choroby niepotrzebujące nosiciela wpostaci bakterii czy wirusa iprzekazywane na tysiące różnych sposobów. To może być książka, wiersz, piosenka, bajka na dobranoc, samobójstwo babki, układ tańca, kilka klatek filmu, diagnoza schizofrenii, śmiertelny upadek zkonia, wyblakłe zdjęcie, albo historia, którą opowiadamy córce.

Albo obraz wiszący na ścianie.

Jestem niemal pewna, że Saltonstall próbował wistocie jedynie pozbyć się własnych duchów, gdy malował nagą kobietę stojącą wwodzie na tle lasu. Zbyt często ludzie popełniają błąd, próbując posłużyć się swą sztuką, by uchwycić ducha, azamiast tego jedynie zarażają nim niezliczone osoby. Zatem Saltonstall udał się nad rzekę Blackstone izobaczył tam coś– coś, co się tam stało, co nie dawało mu spokoju. Później próbował przegnać to wspomnienie wjedyny znany mu sposób– malując. Prowokując ten mem, nie kierował się złośliwością, tylko desperacją. Czasami nawiedzani ludzie osiągają etap, gdy albo uda im się przegnać duchy, albo też duchy ich niszczą. Co jeszcze gorsze, próby wywleczenia duchów izamknięcia ich gdzieś, gdzie nie mogą nas już ranić, zwykle się nie udają. Myślę, że wten sposób jedynie je rozpowszechniamy. Tworzymy kopie, przekazujemy mikroskopijną cząstkę zjawy, ale większość znich pozostaje wkopana wnasz umysł tak głęboko, że nie da się ich usunąć.

Rosemary nigdy nie próbowała nauczyć mnie wierzyć wBoga bądź grzechy, niebo ipiekło, amoje własne doświadczenia nie poprowadziły mnie tą drogą. Nie sądzę, bym wierzyła nawet wduszę. Ale to nie ma znaczenia. Bo wierzę wduchy. Naprawdę, naprawdę, naprawdę wierzę wduchy, jak powiedziałby Tchórzliwy Lew. Jasne, jestem wariatką imuszę łykać pigułki, na które mnie nie stać, by uniknąć szpitala, ale nadal wszędzie gdzie spojrzę, kiedy patrzę, widuję duchy, bo gdy raz zacznie się je widzieć, to już przepadło. Najgorsze jest jednak to, że kiedy przypadkiem bądź celowo zaczynamy je dostrzegać, dokonujemy przeskoku myślowego, który pozwala je nam rozpoznawać, awówczas ione zaczynają nas widzieć. Patrzymy na obraz wiszący na ścianie inagle on wydaje nam się oknem. Tak bardzo przypomina okno, że jedenastolatka próbuje sięgnąć przez niego na drugą stronę. Ale okna mają pewną niefortunną cechę: większość znich działa wobie strony. Pozwalają nam wyglądać, ale też pozwalają wszystkiemu, co przechodzi obok, zaglądać do środka.

Trochę się jednak zapędziłam. Co oznacza, że muszę się zatrzymać icofnąć, odkładając na bok całe to liryczne ględzenie omemach, duchach ioknach, przynajmniej na razie. Muszę wrócić do owej lipcowej nocy, gdy jechałam wzdłuż rzeki Blackstone, niedaleko miejsca, które natchnęło Saltonstalla do namalowania „Tonącej dziewczyny”. Do nocy, kiedy spotkałam syrenę nazywającą się Eva Canning. Ale też do innej nocy, śnieżnej listopadowej nocy wConnecticut, gdy jechałam przez las wąską asfaltową szosą inatknęłam się na dziewczynę, będącą tak naprawdę wilkiem ibyć może tym samym duchem, co Eva Canning, dziewczynę, która natchnęła innego artystę, innego nieboszczyka, niejakiego Alberta Perrault, by spróbował uchwycić jej podobiznę wswym dziele.

Agdy wcześniej wspomniałam odziewczynie, która znosi wszystkie moje dziwaczne schizy… To było kłamstwo, bo opuściła mnie niedługo po tym, gdy zjawiła się Eva Canning. Ponieważ wkońcu schizy stały się zbyt odleciane. Nie winię jej za to, że mnie rzuciła, choć za nią tęsknię ibardzo chciałabym, by ze mną była. Właściwie jednak chodzi oto, że to było kłamstwo: tylko udawałam, że wciąż jest ze mną. Ajak mówiłam, pisanie tego wszystkiego nie ma najmniejszego sensu, jeśli zdołam pomieścić tu tylko kłamstwa.

Zatem muszę się pilnować.

Istarannie dobierać słowa.

Wistocie uświadamiam sobie, że bardzo szybko iniespodziewanie odkrywam, że próbuję opowiedzieć samej sobie historię wjęzyku, który muszę po drodze wynajdować. Jeśli będę leniwa iza bardzo się skupię na tym, jak ktoś inny– ktokolwiek inny– by ją opowiedział, efekt okaże się idiotyczny. Na sam widok idźwięk będę przerażona, zawstydzona. Albo też przerażona izawstydzona, iwtedy się poddam. Schowam ten maszynopis wnieużywanej walizce pod łóżkiem inigdy nie dotrę do miejsca, które arbitralnie miałoby okazać się końcem. Nie, nawet nie końcem, lecz ostatnią stroną, którą zapiszę, nim przestanę opowiadać tę historię.

Muszę uważać, tak jak powiedziała Rosemary. Muszę przerwać icofnąć się okrok.

***

Z zawodu finansista, z pasji czytelnik. Redaktorka serwisu oraz moderator forum Gavran, okazjonalnie recenzentka.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze