Rzeki Londynu – Ben Aaronovich – recenzja

Podoba się?

Ponieważ mam bardzo ambiwalentne odczucia w stosunku do tej powieści, spróbuję się z nią rozprawić etapami. Zacznijmy może od okładki – nieco minimalistyczna, nieco nostalgiczna w wyrazie, z obowiązkowym (w sensie londyńskopochodnym) melonikiem na głowie domniemanego bohatera. Wizja sugeruje gentelmana-detektywa (niby że Holmes?), któremu przyjdzie się zmierzyć z nieznanym wrogiem. W tle majestatycznie srebrzy się Tamiza, tak mniemam. Melancholijna stylizacja. Za diabła nie ma nic wspólnego z klimatem książki, ani tym bardziej czasem, w jakim toczy się akcja.

Historia zaczyna się dosyć typowo – od nietypowego zabójstwa. Szczególne morderstwa to motyw dobrze znany w niejednym gatunku literackim. W tym wypadku pospolity posterunkowy, obstawiający miejsce zbrodni i oddający się marzeniom o ciepłej kawie i koleżance po fachu w łóżku (niekoniecznie w tej kolejności), szybko przekonuje się, że nie do końca jest tak pospolity, jak się wszystkim wokół wydawało. No cóż, tu też zaskoczenia nie ma, jako że już w blurbie wydawnictwo jasno określiło sytuację, z którą przyjdzie się zmierzyć czytelnikowi. Zatem, nagle oświecony, co do istnienia magicznego wymiaru, stróż prawa zostaje wcielony do specjalnego ramienia służb sprawiedliwości, który liczy (wraz z nim) całe dwie sztuki ludzi (chyba).

Nauka magii prosta i szybka nie jest. Wymaga całej masy ćwiczeń, a także dogłębnej edukacji w innych dziedzinach (taka łacina na przykład – w tydzień nie opanujesz). Nasz adept sztuk tajemnych potrzebuje czasu na zgłębianie tajników sztuki magicznej, ale złośliwy los, splot wypadków, czy też inne licho prowokują cały szereg niepokojących zdarzeń, wymagających interwencji policji, w tym również jej magicznych członków. Dodatkowo, oprócz głównego źródła problemu, pojawiają się inne nadnaturalne komplikacje. Jak to mówią: siła złego na jednego – w tym wypadku na dwóch, chociaż jeden niedouczony jakby ździebko. I weź tu człowieku walcz z wampirami, jak przed sekundą jeszcze myślałeś, że to bajka. Jak się walczy z bajką? (Swoją drogą taki stary, a nie wie, że wampiry istnieją – dziwny jakiś). Nota bene główny bohater jest dla mnie kwintesencją braku logiki i konsekwencji. Jeśli normalnemu, przeciętnemu człowiekowi ktoś próbuje wmówić, że czary, wróżki i inne Harry Pottery to zwykła, szara codzienność, to ówże normalny człowiek popuka się palcem w czoło i oddali szybkim krokiem od źródła zagrożenia, bo a nuż choroba psychiczna okaże się zaraźliwa. A nasz bohater nic. Zero reakcji. W jednej sekundzie, bez wahania, chwili zwątpienia, jakichkolwiek wątpliwości przyjmuje świat nadnaturalny, z całym dobrodziejstwem, inwentarza za pewnik. I już. Co więcej, jego koleżanka po fachu, świetnie zapowiadająca się pani detektyw, również bez większych protestów przyjmuje na klatę wszelkie fenomeny natury. Ot, tak.
Peter Grant (czyli nasz bohater), oględnie rzecz ujmując, nie błyszczy. Ani erudycją, ani intelektem, ani nawet humorem, choć czasem zdarzają mu się przebłyski (jakiś „krótki przebłysk słonka, coś w rodzaju pół-trafionka”). Oprócz niego mamy jeszcze kilka postaci sukcesywnie przewijających się przez karty powieści, jednak nie przywiązują one do siebie czytelnika. Co prawda inspektor Nightingale ma jakąś tajemnicę, którą chciałoby się poznać, lecz nie dane jest się nam do niego zbliżyć. Również pozostali uczestnicy rozgrywki stanowią jedynie tło. Są, a jakoby ich nie było.

Interesującym elementem jest personifikacja bóstw rzecznych. Na pierwszy plan wybijają się oczywiście Mama i Tata Tamiza, choć nie żyją w związku formalnym, ani nawet nieformalnym, ani nawet ze sobą. Dziwne zaiste… Mamusia Tamiza posiada w swym orszaku charakterne córeczki, szczególnie te starsze (a w zasadzie większonurtowe?), które również mają co nieco do powiedzenia i nie zawsze są miłe. Ciekawie przedstawiony jest proces (o ile można to tak określić) stawania się bóstwem rzecznym, zdawałoby się – spora gratyfikacja za… no właśnie, za co? Musicie sami przeczytać. Dla mnie nieco kontrowersyjne i jakby nie wzbudziło chęci przyklaśnięcia pomysłowi.

Akcja toczy się szybko i ma kilka równolegle toczących się wątków, więc dla miłośników tempa i niecodziennych zdarzeń może to być interesująca lektura. Dobrze oddany jest nastrój miasta i sądzę, że jeśli ktoś zna stolicę Wielkiej Brytanii, doskonale odnajdzie w powieści tamtejszy wieloetniczny klimat i bez problemu zidentyfikuje miejsce akcji. Autor garściami czerpie z bogactwa kulturowego obecnego Londynu. Bez wahania sięga po wierzenia ludów napływowych jak i rdzennie brytyjskich i odważnie miesza je ze sobą. Oprócz tego nie waha się sięgać i czerpać z historii i pop kultury, co dodaje wieloznaczności i pewnego smaczku, nierzadko wywołując uśmiech na twarzy czytelnika. Dla mnie zabrakło emocji. Uczucia są dla mnie nierozerwalnie związane z lekturą powieści. Czytam aby coś przeżyć, poznać, doświadczyć, posmakować – poczuć po prostu. Rzeki Londynu czyta się dla mnie trochę jak reportaż – relację z ciekawych (mniej lub bardziej) zdarzeń, jednakże brak finezji w tworzeniu i stopniowaniu napięcia, budowaniu poczucia grozy i ogólnie nastroju odbiera tej książce sporo czaru i powabu. Tym bardziej, że wydawnictwo sklasyfikowało tę powieść w kategorii horror!

Myślę, że warto przeczytać, aby wyrobić sobie własne zdanie. 

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze