“Constantine” – recenzja serialu

Podoba się?

Świat ekranizacji komiksów ma się ostatnimi czasy niezwykle dobrze. Nawet ci, którzy nie zaczytywali się w zeszytach z przygodami superbohaterów, z niecierpliwością czekają na kolejne filmy o przygodach Supermana, Batmana czy Avengersów. O ile w produkcjach kinowych prym, mimo wszystko, wiedzie Marvel, o tyle bój o widownię telewizyjną jest dość wyrównany z niewielką przewagą na korzyść seriali spod znaku DC Comics. Jest to bez wątpienia zasługa obrazów takich jak „Arrow” i szturmem zdobywającego popularność „Flasha”. Niemal równocześnie z tym ostatnim, na ekranach pojawiła się opowieść o przygodach człowieka, który nie do końca wpasowuje się w definicję bohatera, do jakiej przyzwyczaili nas jego pozostali „koledzy po fachu”. Mowa o Johnie Constantinie – egzorcyście, demonologu i mistrzu ciemnych sztuk magicznych.

Miłośnikom filmu postać ta będzie się przede wszystkim kojarzyć z rolą Keanu Reevesa z 2005 roku, która fanom powieści graficznych zupełnie nie przypadła do gustu. Na szczęście dla nich zeszłoroczna produkcja telewizyjna NBC jest już dużo bardziej wierna oryginałowi.

Dla niewtajemniczonych serial „Constantine” powstał na motywach komiksu „Hellblazer” stworzonego przez Alana Moore’a i Stephena Bissette’a. Wychodząca od 1988 roku seria dobrnęła do trzechsetnego numeru i w 2013 zmieniła tytuł na „Constantine”, dołączając tym samym do DC Universe.

Tytułowy bohater porzuca swoje bezpieczne schronienie w szpitalu psychiatrycznym, by wyruszyć na wojnę z mocami ciemności. Jeśli brzmi Wam to jak początek świętej krucjaty, to grubo się mylicie, ponieważ John nie bierze w tym udziału ze względu na szlachetne pobudki. Ma swój własny cel, gdyż ten zapatrzony w siebie egoista nic nie robi bez powodu. Mało tego, wciąga w to swoich najbliższych, nie bacząc na ich uczucia oraz konsekwencje swoich czynów. W zmaganiach z mrokiem pomagają mu niemal nieśmiertelny, długoletni przyjaciel Chas i świeżo poznawana rysowniczka-medium Zed, z równie niejasną przeszłością co nasz protagonista. Skrzydlaty Manny – niebiańska istota o najmniej anielskim imieniu na świecie (czy aby na pewno?) – jest ich łącznikiem ze Wszechmocnym. Niestety niejasności i półsłówka, jakie stosuje w ramach podpowiedzi najczęściej przyprawiają Constantine’a o ból głowy i jeszcze większą frustrację. Właśnie ta ekipa, pod wodzą niezwykle charyzmatycznego egzorcysty, musi zmierzyć się z najrozmaitszymi przedstawicielami sił piekielnych: począwszy od duchów, przez cygańską magię, voo-doo, prastare, hebrajskie demony, inkaskie legendy, na klasykach niemieckiego romantyzmu skończywszy. Niestety zło coraz bardziej rośnie w siłę i dąży do panowania nad ziemią. Wszystko to chleb powszedni Johna Constantine’a.

Do głównych zalet serii należy świetna kreacja Matta Rayana, który zgarnia dla siebie całą uwagę widowni. Jego demonolog ma taki sam lekceważący stosunek do kobiet jak komiksowy odpowiednik. Dokładając do tego niemal niefrasobliwy i sarkastyczny sposób bycia, otrzymujemy naprawdę wyrazistą postać, godną miana „hellblazera”. Najzabawniejsze było jednak to, że twórcy „zabronili” bohaterowi palić. Postać, która na łamach komiksu wypalała 20 papierosów dziennie, na ekranie mogła jedynie popatrzeć sobie na szluga, tylko dlatego, by nie propagować szkodliwych nałogów wśród młodzieży. Na szczęście ostatni odcinek przyniósł wytchnienie dla raka rozwijającego się w jego płucach, gdyż pozwolono mu wypalić aż trzy papierosy. Pomijając te scenariuszowe niuanse, Matt Rayan nie tylko świetnie gra Constantina, ale też doskonale wpasowuje się w tę rolę pod względem wizualnym. Pewien problem w odbiorze widzom nie anglojęzycznym może sprawiać jego walijski akcent, który przy szybkim tempie mówienia, sprawia że wygłaszane przez niego kwestie są niemal niezrozumiałe, ale od czego są polskie napisy.

Pozostali bohaterowie nie wypadają już tak dobrze. Chas Candler grany przez Charlesa Halforda swoją wiernością i oddaniem za bardzo przypomina dobrego psa, który zrobi wszystko, co każe mu jego pan. Niestety zbyt często kłóci się to z życiem prywatnym bohatera, skutkując problemami rodzinnymi. Mimo całej gadki o ratowaniu świata, nie można oprzeć się wrażeniu, że John zwyczajnie go wykorzystuje, a on nie potrafi mu się postawić. Na szczególną uwagę w tym przypadku, zasługuje historia wyjaśniająca, w jaki sposób zdobył swoją „nieśmiertelność”, i jest to za razem jedyny odcinek, gdzie pokazuje pazur, a jego postać nabiera głębi.

Odtwórczyni głównej roli żeńskiej (postać Zed Martin) Angelica Celaya, zastąpiła na tym miejscu Lucy Griffins, mającą grać Liv Aberdine – córkę starego przyjaciela Johna, którą obiecał się opiekować. Niestety po odcinku pilotażowym jej postać nie przypadła widzom do gustu, a na jej miejsce wkroczyła Zed. Latynoska uroda Angelici sprawia, że jej bohaterka wypada wizualnie dużo lepiej i mniej mdło niż jej poprzedniczka. Jednak wciąż nie jest równorzędną partnerką dla Constantine’a. Wygląda na bardziej zagubioną i przestraszoną, niżby to wynikało ze scenariusza, choć może rozkręci się w kolejnym sezonie, jeśli będzie miała na to okazję.

Natomiast Manny – niezwykle specyficzny anioł o nieco upiornym spojrzeniu, grany przez Harolda Perrineau – naprawdę zapada w pamięć. Pojawia się w najmniej oczekiwanych momentach, zaskakując nie tylko samego Constantine’a, ale i widza. I jak na wysłannika niebios ma w sobie coś niepokojącego. Jakby nutę szaleństwa ukrytą w spojrzeniu. Biorąc pod uwagę to oraz fakt, że jego imię może być zwyczajnym zdrobnieniem, każe nam myśleć, iż stoi za nim coś więcej.

Pomijając kreacje aktorskie, serial posiada niezwykle krótką, ale treściwą czołówkę. Wizja piekła na ziemi jest bardzo podobna do tego, co możemy zaobserwować w krótkich przebłyskach serwowanych przez wcześniej wspomnianą, kinową wersję z Keanu Reevesem. Nienachalne efekty specjalne i ich rozsądna ilość, sprawiają, iż wybaczamy twórcom pewne wizualne niedociągnięcia. Fabuła poszczególnych odcinków w miarę trzyma się kupy, a miłośnicy nieco ironicznego poczucia humoru na pewno znajdą coś dla siebie. Trochę denerwującym jest fakt, że każda rzecz, której potrzebowaliby bohaterowie do walki ze złymi mocami, na pewno znajdzie się w domku przy młynie. Trochę jak z Chevroletem Impalą braci Winchester – z czymkolwiek by się nie mierzyli, stosowne narzędzie unicestwienia na pewno jest w bagażniku. Ponadto scenarzyści naprawdę przyłożyli się do finałowego odcinka serii, wywołując w widzach wrażenie, że drugi sezon może być znacznie lepszy. Niestety raczej przeciętne wyniki oglądalności doprowadziły do jego zdjęcia z anteny przez NBC. Jednakże w trakcie emisji i dzięki Internetowi serial zdążył zaskarbić sobie całkiem sporą rzeszę fanów. Na tyle liczną, by stacja zaczęła się zastanawiać nad słusznością swojej decyzji. Istnieje szansa, że „Constantine” zostanie przeniesiony do stacji Syfy i przemianowany na „Hellblazera”, nawiązując tym samym do pierwotnej serii komiksowej, jednak na pełne rozstrzygnięcie sprawy, musimy czekać do maja.

Nie jest to serial wybitny ani też zawrotnie porywający. Mimo to, nie jest na tyle nieudany, żeby pozwolić mu zniknąć w mrokach dziejów i to już po pierwszym sezonie. Kilka rozwiązań fabularnych wydaje się wtórnych, ale niektóre naprawdę zasługują na uznanie. Podobnie jak niepokojąca muzyka towarzysząca najważniejszym scenom. Produkcja bez wątpienia ma swoje wady, ale dla fanów komiksu pozostanie najlepszą i najwierniejszą adaptacją przygód ich ulubionego egzorcysty i mistrza sztuk magicznych.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze