Fragment: The Walking Dead. Zejście

Podoba się?

W października rusza emisja szóstego sezonu popularnego serialu The Walking Dead. Bieżące odcinki można oglądać na stacji FOX. Natomiast dzięki Wydawnictwu SQN już we wrześniu na rynek trafiła kolejna książka z uniwersum Roberta Kirkmana. The Walking Dead. Zejście to otwarcie zupełnie nowej historii uzupełniającej komiksowo-serialowe wydarzenia. Powieść Jaya Bonansingi trafiła do księgarń 9 września 2015.

Pełna zaskakujących zwrotów akcji opowieść o odwadze i szaleństwie – przymiotach, które tak trudno odróżnić w sytuacjach wyjątkowo kryzysowych. Przekonujące studium psychiki ludzi poddanych traumatycznym wydarzeniom.

The Walking Dead. Żywe Trupy. Zejście
The Walking Dead. Descent
Autor: Jay Bonansinga
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Wydawnictwo: SQN
Liczba stron: 336
Data wydania: 9 września 2015
ISBN: 978-83-7924-350-1
Cena: 34,90 (z VAT)

***

Przed wami zupełnie nowa historia uzupełniająca komiksowo-serialowe UNIWERSUM THE WALKING DEAD.

Z popiołów mrocznej przeszłości rodzi się nowe Woodbury. Oaza bezpieczeństwa w świecie opanowanym przez żywe trupy.

Po śmierci Gubernatora Woodbury znów jest wolne. Jednak życie wcale nie jest teraz łatwiejsze. Zwłaszcza że do miasta zmierza horda żywych trupów. Największa, jaką kiedykolwiek widziano. Tymczasem mieszkańcy Woodbury odkrywają nieopodal grupę pod przywództwem charyzmatycznego kaznodziei. Potrzebują pomocy, ale w zamian są gotowi przyłączyć się do walki o Woodbury.

Garstka wycieńczonych ludzi musi stanąć naprzeciw tysięcy wygłodniałych zombie. Muszą nauczyć się współpracować i… ufać sobie nawzajem.

Na serię The Walking Dead. Żywe Trupy składają się następujące powieści:
* Narodziny Gubernatora (premiera: listopad 2011)
* Droga do Woodbury (premiera: marzec 2013)
* Upadek Gubernatora cz. 1 (premiera: luty 2014)
* Upadek Gubernatora cz. 2 (premiera: listopad 2014)
Nowe otwarcie:
• Zejście (premiera: wrzesień 2015)

Fragment:

JEDEN
Cichy poranek stwarza pozory spokoju, lecz ta spalona doszczętnie łupina, jeszcze niedawno mogąca nazywać się miasteczkiem, niedługo będzie się nim cieszyć, podgryzana przez nadciągające kłopoty, które, przynajmniej z początku, nawarstwiają się niezauważone przez mieszkańców.
Rozchodzi się miarowe walenie młotków i zgrzytanie pił. Niesione wiatrem nawoływania stają się coraz śmielsze. Sprzyjające pracy, zadziwiająco przyjemne zapachy drzewnego dymu, smoły i kompostu wypełniają ciepłe powietrze. Atmosfera odnowy – może nawet nadziei – jest niemalże namacalna. Nieznośny upał już daje się mocno we znaki, choć od lata dzieli pracujących dobry miesiąc albo nawet i dwa, bowiem dzikie róże rosnące chętnie przy niszczejących torach kolejowych jeszcze nie zmarniały, a niebo ma, jak zwykle w tej części kraju w ostatnich tygodniach wiosny, charakterystyczną, intensywną barwę jaja rudzika.
Zdopingowani przez burzliwy upadek reżimu, a także realną możliwość demokratycznej koegzystencji, zgodnego życia pośród ruin cywilizacji dotkniętej przez śmiertelną epidemię, obywatele Woodbury w stanie Georgia – położonego około osiemdziesięciu kilometrów od Atlanty małego kolejowego miasteczka, z którego pozostały jedynie okopcone budynki i podniszczone, spękane, zaśmiecone ulice – zrekonstruowali swoją niedużą społeczność niczym łańcuch DNA, tym razem formując trwalszy, silniejszy organizm. Lilly Caul jest bezpośrednią przyczyną tego swoistego renesansu. Jednak ta szczupła, urodziwa, zaprawiona w boju młoda kobieta o kasztanowych włosach i twarzy w kształcie serca
niechętnie stanęła na czele osiedla.
Jej głos rozlega się z każdego zakątka miasteczka, niesiony przez łagodną bryzę, która nadaje mu autorytarny ton i unosi nad wierzchołki dębowego zagajnika i topoli porastających promenadę ciągnącą się na zachód od toru wyścigowego. Zdaje się, że słychać ją z otwartych okien, alejek i zakamarków areny, kiedy rozprawia z werwą godną florydzkiego agenta nieruchomości próbującego opchnąć stojącą na nabrzeżu posiadłość.
– Zabezpieczona strefa nie jest duża, muszę to przyznać – mówi otwarcie niezidentyfikowanemu słuchaczowi – ale planujemy ją poszerzyć i przesunąć tamto ogrodzenie przynajmniej o długość jednego budynku na północ, a z tamtej strony, na południu, może nawet o dwa albo trzy, i niedługo doczekamy się tutaj miasta w mieście, gdzie dzieciaki podczas zabawy nie będą musiały drżeć o swoje życie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, pewnego dnia staniemy się niezależni i samowystarczalni.
Motywujący monolog Lilly rozchodzi się echem po osiedlu i penetruje każdy kącik miejskiego stadionu, jeszcze niedawno będącego królestwem nieokiełznanego szaleństwa – organizowano tam bowiem krwawe walki – gdzie pod kratką odpływową uwięziona jest ciemna postać, której zwęglona twarz odwraca się w kierunku, skąd dochodzi głos, z mechaniczną nagłością talerza satelitarnego odbierającego sygnał z przestrzeni kosmicznej.
Chudzielec ten niegdyś pracował na farmie, lecz po śmierci jego mięśnie zwiotczały, a gęsta czupryna słomianych włosów znacznie się przerzedziła. Ożywiony truposz z poczerniałą od płomieni twarzą wpadł przez uszkodzoną kratkę podczas niedawnego zamieszania, które ogarnęło dotknięte pożarem miasteczko, i od tamtej pory – a minął już tydzień – siedzi tam, przez nikogo niezauważony, taplając się w błocie, ciemności i smrodzie.
Stonogi, żuki i inne robactwo łazi niestrudzenie po jego trupio bladej twarzy i podartych jeansach, których materiał jest tak poprzecierany, że ledwie można go odróżnić od martwej skóry. Zbłąkany szwendacz, pojmany niegdyś przez okrutnych gladiatorów zaszczycających arenę swoją obecnością, jest tylko jednym ze zmartwień, z których istnienia nie zdają sobie jeszcze sprawy mieszkańcy miasteczka, łącznie z Lilly, a które okażą się brzemienne w skutkach.
Głos dziewczyny staje się głośniejszy z każdym krokiem. Panna Caul zbliża się do areny, a za nią słychać szuranie jeszcze kilku par stóp.
– Pewnie zadajecie sobie pytanie: „Czy mam przywidzenia, czy kiedy nikt nie patrzył, nad miasteczkiem przeleciał gigantyczny latający spodek?”. Oto tor wyścigowy w Woodbury, który określić można pozostałością z dawnych, szczęśliwszych lat, gdy w piątkowe popołudnie do pełni szczęścia ludziom wystarczał kubełek smażonego kurczaka i gromada nacierających na siebie starych aut, plujących obficie spalinami. Nadal dumam, co z nim zrobić… ale myślimy nad urządzeniem tam ogromnego publicznego ogrodu.
Martwy farmer kryjący się w śmierdzącym bajorze przepustu ściekowego ślini się na perspektywę rychłego kontaktu z żywą tkanką. Zaczyna bezwarunkowo kłapać szczęką, zgrzyta cichutko zębami i przysuwa się do ściany kanału, ślepo macając powietrze, jakby chciał schwytać promienie słońca przeciskające się przez kratę. Przez cienkie żelazne pręty patrzy na cienie siedmiorga idących w jego stronę ludzi. Pchany instynktem, przypadkowo opiera prawą stopę na kępie trawy porastającej kruszące się cegły.
Szwendacze nie potrafią się wspinać, nie kieruje nimi cel inny niż bezmyślna konsumpcja, nie czują nic poza głodem, ale ten trup nieoczekiwanie znajduje odpowiednie podparcie i dosięga krawędzi kratki, przez którą poprzednio spadł.
I kiedy jego mlecznobiałe, okrągłe jak guziki oczy nareszcie mogą wyjrzeć poza ciemność studzienki, natychmiast skupiają się na najbliższej postaci: małej dziewczynce w łachmanach, ośmio-, może dziewięcioletniej, która idzie z grupą dorosłych, przy Lilly, z naiwną, szczerą ciekawością wypisaną na umorusanej twarzy.
Czający się pod ziemią trup spina się jak ludzka sprężyna, wydając przy tym niski warkot niczym zatarty silnik, jego martwe mięśnie drgają, pobudzone sygnałami przesyłanymi przez ożywiony system nerwowy. Poczerniałe, pozbawione warg usta odlepiają się od pokrytych nalotem zielonych zębisk, ślepia przypominające mleczne koncentrują się na ofierze.

– Prędzej czy później usłyszycie pewne plotki – mówi Lilly do swoich wymizerowanych gości, przechodząc zaledwie centymetry od kratki odpływowej.
Kobieta oprowadza niedużą grupę, na którą składa się rodzina nazwiskiem Dupree – wychudzony, na oko czterdziestoletni ojciec Calvin, jego zabiedzona żona Meredith i troje obdartusów: dwunastoletni Tommy, dziewięcioletnia Bethany i pięcioletni Lucas. Klan Dupree zawitał do miasteczka Woodbury zeszłej nocy w poobijanym kombi, Fordzie LTD. Padali z niedożywienia, stąpając po cienkiej granicy życia i śmierci; praktycznie odbijało im z głodu. Lilly się nimi zaopiekowała. Osiedle potrzebuje rąk do pracy, nowych mieszkańców, świeżej krwi, ludzi, którzy pomogą temu miejscu rozkwitnąć i wezmą na swoje barki ciężkie zadanie zbudowania zgodnej społeczności.
– Równie dobrze możecie usłyszeć je ode mnie – dodaje Lilly, przystając.
Ma na sobie uniwersytecką bluzę z kapturem i podarte jeansy, kciuki zatknęła za pas z bronią. Choć ledwie przekroczyła trzydziestkę, na jej twarzy odcisnęło się piętno ostatnich miesięcy, znacznie ją postarzając. Czerwonawe pukle spięła w koński ogon, jej orzechowe oczy lśnią, a iskierka błyszcząca w mroku źrenicy zdradza po części nieprzeciętną inteligencję, a po części doświadczenie godne zaprawionego w boju wojownika, który widział już niejedno. Dziewczyna ogląda się przez ramię i woła do siódmej, stojącej za nią postaci:
– Chcesz im opowiedzieć o Gubernatorze, Bob?
– Niekoniecznie – mówi starszy mężczyzna o umęczonym uśmiechu rozświetlającym jego pooraną zmarszczkami, szorstką twarz; ciemne włosy zaczesał do tyłu, odsłaniając pożłobione istnymi koleinami czoło. Pas z amunicją przerzucił przez mokrą od potu batystową koszulkę. Bob Stookey, mimo że ma przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, garbi się, przygnieciony ciągłym zmęczeniem charakterystycznym dla trzeźwiejącego pijaczyny, którym w rzeczywistości jest. – Ty gadaj, Lilly, dziecino.
– Okej… no więc… przez większą część roku – zaczyna mówić kobieta, patrząc to na jednego członka rodziny Dupree, to na drugiego; chce w ten sposób podkreślić wagę słów, jakie zaraz wypowie – całe to miasto musiało znosić tyranię niebezpiecznego człowieka imieniem Philip Blake. Sam wolał nazywać się Gubernatorem. – Pozwala sobie na krótkie westchnięcie, ni to śmiech, ni to obrzydzenie. – Tak… zdajemy sobie sprawę z ironii. – Bierze oddech. – Tak czy inaczej… był zwyczajnym socjopatą,
paranoikiem cierpiącym na urojenia. Jednak jakoś dawał sobie radę. Ciężko mi to przyznać, ale… przynajmniej przez jakiś czas wydawał się większości z nas złem koniecznym.
– Przepraszam… eeee… Lilly, prawda? – odzywa się Calvin Dupree.
Nieduży, żylasty mężczyzna o bladej karnacji i mięśniach robotnika ma na sobie wiatrówkę tak brudną, że mogłaby uchodzić za fartuch rzeźnika. Lecz jego oczy są czujne, emanuje z nich ciepło i otwartość, choć jest człowiekiem małomównym, jak bodaj każdy, kto odczuwa trudy błąkania się Bóg jeden wie jak długo po pustkowiach.
– Nie jestem pewien, co chcesz przez to powiedzieć – mówi, oglądając się na żonę. – To znaczy… jesteśmy wdzięczni za gościnę i tak dalej, ale dokąd zmierzasz?
Meredith wbija wzrok w chodnik, przygryzając wargę. Niska kobiecina w podartej letniej sukience sprawia wrażenie szarej myszki. Odkąd tutaj przyjechali, odezwała się może ze trzy razy, nie licząc pochrząkiwań i przytaknięć. Ostatniego wieczoru zostali nakarmieni, Bob udzielił im pierwszej pomocy, po czym udali się na spoczynek. Żona kręci się teraz, niespokojna, czekając, aż Calvin dopełni patriarchalnego obowiązku. Za jej plecami dzieci patrzą po sobie wyczekująco.
Każde z nich wydaje się oszołomione, zbzikowane, jakby bały się byle szmeru. Dziewczynka, Bethany, stoi tylko parę centymetrów od feralnej kratki odpływowej, ssie kciuka, a pod pachą ściska podniszczoną lalkę, zupełnie nieświadoma grozy przyczajonej w ciemnościach kanału.
Od paru dni smród bijący ze ścieku – natychmiastowo rozpoznawalny odór gnijącego mięsa, jaki roznoszą szwendacze – brano za fetor starych nieczystości, a ciche powarkiwanie uznano za pogłos szumiącego generatora. Trupowi udało się wcisnąć powykrzywiane jak szpony paluchy pomiędzy pręty kratki, gnijące paznokcie już niemal zahaczają się o rąbek dziecięcej sukienki.
– Rozumiem wasze zmieszanie – mówi do Calvina Lilly, patrząc mu prosto w oczy. – Nie znacie nas, niczego o nas nie wiecie. Pomyślałam po prostu… że nie będziemy niczego kryć. Pełna jawność. Gubernator wykorzystywał ten tor jako… arenę. Gladiatorzy walczyli tutaj z kąsaczami, zapewniając ludziom rozrywkę, nic miłego. Niektórzy z nas nadal wzdrygają się na samą myśl. Ale przejęliśmy całe to miasteczko i oferujemy wam schronienie, bezpieczne miejsce do życia. Chcemy, abyście tutaj zamieszkali. Na stałe.
Calvin i Meredith Dupree wymieniają spojrzenia, kobieta przełyka ciężko ślinę, nadal wpatrzona w ziemię. Na twarzy jej małżonka maluje się dziwaczny grymas – niemal tęskny – mężczyzna odwraca głowę i zaczyna mówić:
– Lilly, to bardzo hojna propozycja, ale również chcę być z tobą szczery i…
Przerywa mu skrzypienie zapadającej się, pordzewiałej kratki i dziewczęcy, pełen strachu pisk.
Rzucają się w stronę dziecka.
Bob sięga po swoje magnum .357.
Lilly jest już w połowie drogi do dziewczynki, paroma susami przesadza popękany chodnik.
Czas jakby stanął w miejscu.

Od wybuchu epidemii, co miało miejsce prawie dwa lata temu, zmiana wzorca zachowań tych, którym udało się przeżyć, odbyła się stopniowo, subtelnie, niemal niezauważalnie. Skąpane we krwi pierwsze dni Przemiany, które wydawały się z początku jedynie chwilowym kryzysem – co uwidaczniały nagłówki gazet grzmiących o zmarłych kroczących ulicami miast, końcu świata i rychłej śmierci żyjących – a stały się codziennością, zanim ktokolwiek zdążył się na dobrą sprawę zorientować. Ocalałym coraz sprawniej przychodziło „przecięcie wrzodu”, rzucenie się do ataku bez zbędnego ceremoniału, rozwalenie łba szalejącym truchłom tym, co mieli akurat pod ręką – dziadkową strzelbą, przypadkowym narzędziem rolniczym, drutem do dziergania, zbitym kieliszkiem od wina, zabraną z kominka rodzinną pamiątką – aż stało się to nużącym, makabrycznym rytuałem. Nie było czasu na traumę, smutek i żal, które zastąpiło kolektywne odrętwienie. To uczucie znają dobrze żołnierze czynnej służby. I detektywi z wydziału zabójstw. A także pielęgniarki z ostrego dyżuru i sanitariusze. Łączy ich również mały brudny sekrecik: z czasem wcale nie jest łatwiej. Bo trzeba z tym całym niepokojem żyć. Każde ujrzane okropieństwo, każda nonsensowna śmierć, każdy dziki, krwawy akt przemocy dokonany w imię przetrwania zostaje z tobą już na zawsze, zbierając się niczym muł na dnie serca, aż jego ciężar staje się nie do wytrzymania.
Lilly Caul nie dobrnęła jeszcze tak daleko – co zademonstruje za parę sekund rodzinie Dupree – ale jest na dobrej drodze. Zaledwie parę butelek taniego burbona i kilka nieprzespanych nocy dzieli ją od załamania nerwowego, dlatego musi zaludnić Woodbury, łaknie kontaktu z drugim człowiekiem, potrzebuje wspólnoty, potrzebuje miłości, nadziei i łaski, szuka ich, gdziekolwiek tylko może. Nie waha się więc ani chwili, skacze z zaciętością na rozkładającego się trupa farmera, kiedy ten wypełza ze swojego leża i chwyta podartą sukienkę młodziutkiej Dupree.
Lilly zaledwie paroma susami pokonuje pięć metrów dzielące ją od dziewczynki, jednocześnie sięgając do niedużej kabury przypiętej z tyłu paska po swojego Rugera SR kalibru 22. Broń jest wyposażona w mechanizm spustowy z samonapinaniem, a dziewczyna trzyma ją odbezpieczoną, z nieodciągniętym kurkiem. Pojedynczy magazynek pistoletu mieści osiem kul gotowych do wystrzelenia plus jedną w komorze – nie jest to może zbyt wiele, ale wystarczy, aby dobrze wykonać swoją robotę. Lilly celuje w półkroku, skoncentrowana, jakby patrzyła na trupa przez wąski tunel; nie pozwalając, żeby cokolwiek ją rozproszyło, biegnie ku wrzeszczącemu dziecku.
Stwór z kanału zaplątał jedną ze swoich szkieletowych łap w kraciastą bawełnę dziewczęcej sukieneczki. Bethany traci równowagę i pada na ziemię. Krzyczy i krzyczy, próbując się odczołgać, ale potwór trzyma mocno i gryzie powietrze tuż obok jej obutych w adidasy stóp, ociekające śluzem siekacze kłapią niczym kastaniety, zbliżając się do miękkiej skóry lewej łydki dziewczynki.
Czas jakby ulega sennemu zawieszeniu, do czego ci, którym przyszło żyć w epoce epidemii, zdążyli się już praktycznie przyzwyczaić. Zanim Lilly zdąża poczęstować szwendacza ogniem piekielnym, pozostali dorośli i dwójka dzieci, jak na zawołanie, równocześnie odskakują odruchowo o krok, wstrzymując oddech. Calvin sięga po zatknięty za pas nóż myśliwski, Bob łapie magnum, Meredith zasłania usta dłonią i wydaje z siebie cichy jęk przerażenia, zaś rodzeństwo Bethany patrzy na siostrę z szeroko otwartymi oczyma, sparaliżowane strachem.
Lilly, z rugerem uniesionym i gotowym do strzału, jest już tuż przy kąsaczu, odpycha dziewczynkę na bok koniuszkiem buta, jak najdalej od niebezpieczeństwa, zbliżając lufę do głowy szwendacza, który nadal nie puszcza prującej się sukienki. Bethany wije się na betonie.
Cztery szybkie strzały dosięgają czaszki potwora. Huknęło, jakby ktoś przebijał balon.
Krwawy deszcz obmywa portyk za plecami stwora, od czerepu odpada kawał kości wielkości herbatnika. Były farmer w jednej chwili pada na ziemię, jego głowa uderza o beton, rozbryzgując naokoło czarną maź. Lilly odsuwa się od trupa, mrugając jak szalona. Próbuje złapać i uspokoić oddech. Usiłuje ominąć kałużę, nie chcąc w nią wdepnąć. Zabezpiecza broń.
Bethany nie przestaje się wydzierać i lamentować, a Lilly zauważa, że łapa truposza nadal kurczowo trzyma rąbek kraciastej bawełnianej sukienki – rigor mortis zacisnęło martwe stawy. Dziewczynka rzuca się i łapczywie połyka hausty powietrza, jakby po tylu miesiącach życia w koszmarze nie potrafiła się już zdobyć na płacz. Lilly podchodzi do niej i mówi:
– Już dobrze, skarbie, tylko tam nie patrz.
Odkłada pistolet i przytula dziecko do piersi. Pozostali zbierają się przy nich, Meredith klęka, a Lilly nadeptuje na trupią dłoń.
– Nie patrz – powtarza i odrywa kawałek sukienki. – Nie patrz, kochanie.
Bethany nareszcie udaje się zapłakać.
– Nie patrz – szepcze pod nosem Lilly, bardziej do siebie niż do dziewczynki.
Meredith rozpaczliwym ruchem bierze córkę w objęcia i mówi do niej cichutko:
– Nic ci nie będzie, Bethany, skarbie. Już dobrze… już dobrze.
– To koniec – dodaje Lilly, jakby próbowała przekonać samą siebie, po czym wzdycha z udręką i raz jeszcze powtarza zbolałym głosem: – Nie patrz.
A jednak patrzy.
Prawdopodobnie powinna przestać zerkać na trupy po tym, jak do nich strzeli, ale nie może się powstrzymać. Gdy już rozprysną się mózgi, z ich przegniłych twarzy zniknie wyraz niepohamowanej determinacji, a rozkładającą się skorupę wypełni śmierć, Lilly widzi ludzi, którymi szwendacze niegdyś byli. Dlatego patrzy teraz nie na stwora, a farmera, który miał swoje sny i marzenia. Pewnie ukończył jedynie podstawówkę, ale miał przejąć gospodarstwo po chorym ojcu. Patrzy na gliniarzy, pielęgniarki, doręczycieli, sprzedawców sklepowych i mechaników. Patrzy na swojego ojca, Everetta Caula, który ugrzązł w jedwabistej wyściółce trumny, oczekując na pochówek; jest spokojny i pogodny. Patrzy na przyjaciół i bliskich, których utraciła, gdy epidemia przetoczyła się przez świat – Alice Warren, doktora Stevensa, Scotta Moona, Megan Lafferty i Josha Hamiltona. Myśli o jeszcze jednej ofierze całej tej katastrofy, kiedy zgrzytliwy głos wyrywa ją z odrętwienia:
– Lilly, dziecino? – to Bob. Brzmi słabo, jakby mówił z bardzo daleka. – Jak tam?
Przez krótką, ulotną chwilę, patrząc na martwą twarz farmera, Lilly myśli o Austinie Ballardzie, androgynicznym, przystojnym jak gwiazda rocka chłopaku o długich rzęsach, który poświęcił się na polu bitwy, aby ratować ją i połowę ludzi z Woodbury. Czy był jedynym mężczyzną, którego panna Caul naprawdę szczerze kochała?
– Lilly? – Głos Boba jest nieco silniejszy, ale niezmiennie zaniepokojony. – Jak się czujesz?
Dziewczyna wzdycha z rezygnacją.
– Nic mi nie jest. Naprawdę.
Nagle, bez ostrzeżenia, prostuje się jak strzała. Skinąwszy Bobowi głową, wkłada broń z powrotem do kabury. Oblizuje usta i zerka na swoich towarzyszy.
– A z wami wszystko okej? Dzieciaki?
Pozostała dwójka powoli przytakuje, patrząc na Lilly, jakby ta właśnie zeszła z księżyca. Calvin chowa nóż, klęka i głaszcze córkę po głowie.
– Nic jej nie jest? – pyta żonę, która ma oczy pełne łez. Kobieta odpowiada mu pojedynczym nerwowym skinieniem.
Calvin wzdycha i wstaje. Podchodzi do Lilly, która pomaga Bobowi przeciągnąć trupa pod betonowy daszek, żeby później się go pozbyć. Dziewczyna podnosi się, wyciera dłonie o jeansy i odwraca się do swojego gościa:
– Przepraszam, że musieliście na to patrzeć – mówi. – Jak się czuje dziewczynka?
– Nic jej nie będzie, to silna sztuka – odpowiada Calvin, patrząc Lilly prosto w oczy. – A ty?
– Ja? – Lilly wzdycha głęboko. – W porządku. – Ociężale wypuszcza powietrze. – Jestem po prostu zmęczona.
– Kto nie jest. – Mężczyzna lekko przekrzywia głowę. – Nieźle radzisz sobie z bronią.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Nie wiem. Może. – Spogląda w stronę centrum osiedla. – Trzeba mieć oczy otwarte. Ostatnio mieliśmy spore zamieszanie. Straciliśmy część ogrodzenia. Nadal kręci się tu parę zbłąkanych owieczek. Ale mamy już wszystko pod kontrolą.
– Nie wątpię. – Calvin pozwala sobie na wymuszony uśmiech.
Lilly zauważa na jego szyi łańcuszek, na którego końcu dynda spory srebrny krzyżyk.
– Co myślisz? – pyta.
– O czym?
– O zostaniu tutaj. Osiedleniu się z rodziną. Jak będzie?
Calvin Dupree bierze głęboki oddech i spogląda to na swoją żonę, to na córkę.
– Nie chcę ściemniać… To niezły pomysł. – Oblizuje w zadumie wargi. – Od dłuższego czasu jesteśmy w trasie, dzieciaki przeszły piekło.
– Będziecie tu bezpieczni, szczęśliwi… Możecie wieść normalne życie… Na tyle, na ile się da.
– Nie mówię nie. Proszę tylko o… chwilę, żebyśmy mogli to przemyśleć. Pomodlić się o radę.
Lilly kiwa głową.
– Oczywiście – odpowiada, choć zastanawia się, jak to będzie mieć obok siebie gorliwego chrześcijanina.
Niektórzy ludzie Gubernatora deklarowali zawzięcie, że Bóg jest po ich stronie, powoływali się na Jezusa i gadali, jakby urwali się nawet nie tyle z kółka oazowego, co z programu prowadzonego przez rozsierdzonego kaznodzieję. Ona sama nie poświęcała religii zbyt wiele uwagi. Owszem, modliła się niekiedy bezgłośnie już po wybuchu epidemii, ale w jej mniemaniu to się nie liczy. I jak to o niej świadczy?
– Nie ma pośród nas ateuszy – mówi, patrząc prosto w szarozielone oczy Calvina. – Dostaniecie tyle czasu, ile tylko potrzebujecie. – Uśmiecha się. – Rozejrzycie się, poznajcie osiedle…
– Nie będzie takiej potrzeby – przerywa jej czyjś głos.
Odwracają się do klęczącej przy drżącym dziecku kobiety. Meredith Dupree głaszcze dziewczynkę po głowie, nawet nie podnosząc na nich wzroku.
– Doceniamy waszą gościnność, ale ruszamy jeszcze tego popołudnia.
Calvin wbija wzrok w ziemię.
– Kochanie, nawet nie przedyskutowaliśmy, co…
– Bo nie ma czego. – Kobieta nareszcie unosi głowę, jej oczy lśnią od emocji, spierzchnięte usta drżą, blade policzki pokrywa rumieniec. Przypomina teraz delikatną porcelanową laleczkę, wzdłuż której biegnie niewidoczne pęknięcie. – Ruszamy.
– Kochanie… – zaczyna Calvin.
– Nie ma o czym mówić.
Cisza, która zapada, sprawia, że niezręczny moment staje się niemal surrealistyczny. Wiatr bije o wierzchołki drzew, hula pomiędzy barierkami i trybunami przylegającego do parkingu stadionu, a trup farmera rozkłada się bezgłośnie zaledwie kilka metrów od nich. Wszyscy, łącznie z Bobem i Lilly, spuszczają wzrok w niemym zakłopotaniu. Milczenie się przedłuża, aż wreszcie przywódczyni miasteczka decyduje się wymamrotać:
– Cóż, jeśli zmienicie zdanie, możecie zostać. – Nikt jej nie odpowiada; dziewczyna sili się na krzywy uśmiech. – Innymi słowy, oferta nadal aktualna.
Lilly i Calvin wymieniają ukradkowe spojrzenie, które wystarczy, aby przesłali sobie pakiet cennych informacji – niektóre zostały ujawnione intencjonalnie, inne niechcący – bez konieczności wypowiedzenia ani jednego słowa. Dziewczyna z szacunku do niego milczy, rozumiejąc, że ta sprawa pomiędzy nowo przybyłymi nie została jeszcze załatwiona. Calvin zerka na roztrzęsioną żonę przytulającą dziecko.
Meredith Dupree przypomina zjawę, jej udręczona, ściągnięta twarz ma barwę popiołu, jest nie tyle przerażona, co jakby stopniowo znikała.
Żadne z nich nie może jeszcze tego wiedzieć, ale ta niechlujnie ubrana drobna gospodyni domowa, zwyczajna, szara i niewyróżniająca się w żaden wyobrażalny sposób, będzie kolejnym, o wiele poważniejszym niż trup farmera problemem, z jakim Lilly i mieszkańcy Woodbury będą musieli sobie prędzej czy później poradzić.
DWA
Do południa temperatura urasta do dwudziestu paru stopni. Stojące wysoko na niebie, nieprzejednane słońce bezlitośnie wypiera z koloru pejzaż środkowozachodniej Georgii. Pola tytoniu i fasoli rozciągające się na południe od Atlanty albo zapadły się, wyschnięte na wiór, albo rozrosły do rozmiarów dżungli pełnej prosa rózgowego i pałek. Pozostałości maszyn rolniczych zatonęły pod listowiem niczym skamieliny, pordzewiałe i ogołocone, suche jak szkielety dinozaurów. Z tego powodu Speed Wilkins i Matthew Hennesey na dziwaczny, wycięty w morzu łodyg krąg na wschód od Woodbury natykają się dopiero późnym popołudniem.
Dwaj młodzi mężczyźni – wysłani przez Boba rzekomo na poszukiwanie paliwa w bakach porzuconych aut i na opuszczonych stacjach benzynowych – rozpoczęli swoją podróż w pikapie, ale zboczyli z drogi, zakopali się w błocie i zmuszeni są maszerować.
Po pokonaniu niemal pięciu kilometrów dróg dojazdowych, zastawionych samochodami, docierają do zbocza wychodzącego na rozległą polanę porośniętą dziką turzycą, zawaloną gałęziami drzew i hojnie obsypaną trawą preriową. Matthew jako pierwszy zauważa w oddali ciemniejszą zieleń ugniecionych lub pościnanych roślin pośród szorstkich łodyg niedoglądanego przez nikogo tytoniu.
– Cicho teraz – mamrocze, unosząc przy tym do góry dłoń, i przystaje na skraju zbocza.
Patrzy na skąpane w mocnym słońcu, odległe, falujące na wietrze pole, osłaniając głęboko osadzone, przymrużone oczy przed jasnym światłem dnia. Tyczkowaty robotnik z Valdosty z wytatuowaną na żylastym przedramieniu kotwicą ma na sobie ubiór murarza: upstrzoną plamami potu białą koszulkę bez rękawów, szare spodnie budowlane i ciężkie buciory umazane zaschniętą zaprawą i lepkim kurzem.
– Masz pod ręką te patrzałki?
– Trzymaj. – Speed wyciąga z plecaka lornetkę i podaje koledze. – Co jest? Co znalazłeś?
– Nie jestem pewien – mruczy Matthew i majstrując przy pokrętle ostrości, lustruje teren.
Speed czeka, drapiąc się po rządku ukąszeń na muskularnym ramieniu, do którego dobrały się komary, mokra od potu koszulka z logiem REM przykleiła mu się do szerokiej piersi. Krępy dwudziestolatek zrzucił parę kilo ze swoich stu – po przejściu na dietę złożoną z puszkowanego żarcia i cienkiego gulaszu z królika – ale jego kark nadal jest twardy jak stal, niczym u doświadczonego obrońcy futbolowego.
– Hola, hola – mówi nagle Matthew, nadal wgapiając się w soczewki lornetki. – Co to, kurwa…?
– Co widzisz?
Mężczyzna nadal wpatruje się w dal, oblizując w zamyśleniu usta.
– Jeśli mam rację, wygraliśmy los na loterii.
– Paliwo?
– Niezupełnie – odpowiada Matthew, z szerokim uśmiechem podając Speedowi lornetkę. – Różnie na to wołają, ale nigdy nie słyszałem, żeby mówili „paliwo”.
Schodzą po zboczu, ślizgając się na żwirze, potem szybkim krokiem pokonują wyschnięte koryto rzeczne i zatapiają się w morzu tytoniu. Ogarnia ich odór gnoju i rozkładających się roślin, robi się duszno i parno jak w szklarni. Powietrze jest tak wilgotne, że ciąży im na barkach, przylepia się do skóry i pali w nozdrza. Tytoń kwitnie, łodygi mają przynajmniej po półtora metra, a pole zarosło dziką trawą, więc mężczyźni muszą się poruszać pochyleni i na palcach, żeby się połapać, gdzie mają iść. Po drodze wyciągają pistolety i – na wszelki wypadek – odbezpieczają je w marszu. Po chwili Matthew zauważa pomiędzy tańczącymi łodygami koloru khaki jakiś ruch.
Tajemniczy krąg znajduje się jakieś dwieście metrów od nich, za powyginanymi gałęziami dębowego zagajnika, który wyrasta z pola tytoniu niczym oddział straży. Pomimo że otacza ich istna dżungla, Matthew udaje się wypatrzeć siatkę otaczającą ukrytą plantację. Zanosi się głupkowatym śmiechem i mówi do towarzysza:
– Stary, uwierzysz? Kurwa, nie mogę…
– Czy to jest to, o czym myślę? – pyta zdumiony Speed, kiedy zbliżają się do ogrodzenia.
Mężczyźni wychodzą na polanę i stają. Gapią się na długie, gęste liście pnące się na rzędach łodyg podpartych mszystymi listewkami i pordzewiałym drutem. Po wschodniej stronie polany zauważają nieduże, stosunkowo wąskie wyżłobienia, jakby koleiny, nie szersze niż biegnąca przy ulicznym krawężniku rynienka odpływowa, prawdopodobnie powstałe na skutek gwałtownego hamowania lekkiego motocykla lub quadu.
– Niech mnie chuj upali – szepcze Matthew nabożnym tonem.
– Kurwa mać, ale się ubawimy po powrocie do domu.
Speed drepcze wokół roślin, przyglądając się im uważnie.
– Jest tu tego tyle, że starczy nam do pierdolonej epoki lodowcowej.
– I to na dodatek dobry towar – mówi jego kumpel, przystając, aby zaciągnąć się aromatycznym zapachem liści, które pociera kciukiem i palcem wskazującym, wdychając piżmową, cytrusowo-szałwiową woń. – Tylko spójrz na ten, kurwa, włochaty pąk.
– Zajebiście, Bubba, faktycznie wygraliśmy los na loterii.
– Nie inaczej, nie inaczej. – Matthew z szalejącym z podniecenia sercem poklepuje się po kieszeniach, szukając papierosa. – Pomóż mi zorganizować jakąś lufkę – mówi.

Calvin Dupree maszeruje po zagraconym składziku na tyłach budynku sądu w Woodbury, ściskając w dłoni krucyfiks z wypolerowanego srebra zawieszony na łańcuszku na szyi. Zabiedzony mężczyzna w workowatych drelichach utyka lekko, co upodabnia go do stracha na wróble. Z nerwów kręci mu się w głowie. Przez umazane okienko patrzy na trójkę swoich bawiących się na zewnątrz dzieci, które na zmianę bujają się na zardzewiałej huśtawce ustawionej na niedużym placyku.
– Mówię tylko – pociera usta i wzdycha ciężko – że musimy pomyśleć, co jest dla nich najlepsze.
– Przecież myślę o dzieciach, Cal – odpowiada spiętym głosem siedząca po przeciwnej stronie pokoju Meredith Dupree. Rozłożyła sobie plastikowe krzesełko, sączy wodę z butelki, a wzrok wbiła w podłogę.
Bob podał im wczoraj w gabinecie mleko w proszku dla dorosłych, żeby dostarczyć obojgu potrzebnych składników odżywczych, a rano dostali pożywne śniadanie z płatkami, masłem orzechowym i krakersami. Posiłek zdecydowanie ich pokrzepił, ale nadal są podenerwowani przeciągającą się pielgrzymką i świeżym wspomnieniem niedawnego głodu. Parę minut temu Lilly udostępniła im osobny pokój i podarowała trochę jedzenia i picia, po czym powtórzyła raz jeszcze, że mogą tu zostać tak długo, jak tylko zechcą.
– Co najlepsze dla nas – mamrocze pod nosem Meredith – jest najlepsze i dla nich.
– A co to za teksty?
Kobieta podnosi głowę i patrzy na męża podkrążonymi, zaczerwienionymi, mokrymi oczami, jej usta są tak spierzchnięte, że niemal popękane.
– Pamiętasz te filmy instruktażowe, które wyświetlają w samolotach przed startem? – mówi.
– Tak. No i…?
– Kojarzysz, co każą zrobić, jeśli ciśnienie w kabinie nagle spadnie? Nałożyć maskę tlenową sobie, a dopiero potem dziecku, prawda?
– Nie rozumiem. Boisz się tutaj zostać?
Meredith rzuca mu harde spojrzenie.
– Daj spokój, Cal, przecież doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, co się wydarzy, jeśli dowiedzą się o moim… stanie. Zdążyłeś już zapomnieć o kempingu?
– Tamci ludzie byli paranoikami i ignorantami. – Mężczyzna podchodzi i kładzie czule rękę na jej kolanie. – Bóg nas tutaj sprowadził, Mer.
– Calvin…
– Poważnie. Posłuchaj mnie. To miejsce jest darem. Bóg nas do niego poprowadził i chce, żebyśmy tutaj zostali. Może ten starszy facet, chyba nazywa się Bob, ma leki, które ci pomogą. Przecież nie żyjemy w średniowieczu, co nie?
– A właśnie, że żyjemy, Cal… Jest dokładnie jak w średniowieczu – mówi Meredith, patrząc na niego z ukosa.
– Kochanie, proszę…
– Kiedyś ludziom chorym psychicznie wywiercano w głowach dziury.
– Nic ci nie zrobią. Są tacy jak my. I również się boją. Chcą tylko chronić to, co mają, stworzyć bezpieczne miejsce do życia.
– I w tym rzecz, Cal – wzdryga się Meredith – bo właśnie dlatego zrobią z nami to, co ja również bym zrobiła, gdybym dowiedziała się, że w okolicy grasuje ktoś stuknięty.
– Przestań! Nie mów tak. Nie jesteś stuknięta. Dobry Pan pomógł nam dotrzeć aż tu i na pewno nas nie zostawi na pastwę…
– Calvin, proszę cię.
– Pomódl się ze mną, Mer. – Mężczyzna bierze jej dłoń w swoje pomarszczone palce i pochyla głowę, a jego głos łagodnieje. – Drogi Boże, prosimy o Twoje przewodnictwo w tym trudnym dla nas czasie, pokładamy w Tobie nadzieję, Panie… jesteś naszą opoką. Prowadź nas i radź nam.
Meredith spuszcza głowę, marszczy brwi, a jej oczy na powrót zachodzą łzami. Porusza bezgłośnie ustami, ale Calvin nie jest pewien, czy mamrocze modlitwę, czy jakieś znane tylko sobie słowa.

Speed Wilkins zrywa się z ziemi, nagle rozbudzony intensywnym smrodem szwendaczy. Pociera nabiegłe krwią oczy i próbuje wziąć się w garść, usiłując zrozumieć, dlaczego i jakim cudem pozwolił sobie na drzemkę na środku pola, bez czujki, samotny na jakimś opuszczonym przez Boga i ludzi zadupiu. Słońce grzeje niemiłosiernie, zrobiło się gorąco jak w piecu. Musiał przespać dobrych parę godzin. Jest mokry od potu, drży na całym ciele mimo upału. Machnięciem dłoni odgania bzyczącego przy uchu komara. Rozgląda się po okolicy, próbując określić swoją pozycję. Musiał przysnąć przy samej krawędzi zarośniętego pola tytoniu. Bolą go stawy, szczególnie kolana, nadal słabe i kruche po dawnych kontuzjach odniesionych na futbolowym boisku. Nigdy nie był dobrym atletą. Szło mu średnio przez pierwszy rok, kiedy grał w trzeciej lidze dla Piedmont College Lions w Athens, lecz wierzył, że potem będzie lepiej. A wtedy przydarzyła się Przemiana i wszystko poszło z dymem.
Z dymem!
Nagle Speed przypomina sobie, co się stało, co tutaj robił, zanim przysnął na dzikiej trawie, i uderza go dobrze mu znana fala sprzecznych emocji: wstydu, zakłopotania i wesołości, której często doświadczał, gdy mijał wyjątkowo mocny haj. Pamięta, że na północy odkryli tajną plantację marihuany, istną skrzynię ze skarbami wypełnioną po brzegi lepkimi, aromatycznymi niebiańskimi liśćmi, ukrytą pomiędzy gęsto rosnącymi łodygami tytoniu – niczym botaniczna matrioszka – schowaną przed światem przez jakiegoś genialnego, przedsiębiorczego farmera-palacza, jeszcze zanim Przemiana położyła kres wszelkim narkotycznym uniesieniom.
Mężczyzna zauważa leżącą na ziemi obok niego prowizoryczną lufkę zrobioną z rozkręconego pióra, zapałki oraz popiół. Śmieje się sucho – nerwowy chichot ćpuna – i natychmiast żałuje, że niepotrzebnie narobił hałasu. Drażniący go w nozdrza fetor podpowiada, że kąsacze czają się całkiem blisko. Gdzie, do chuja, jest Matthew? Speed rozgląda się po polanie raz jeszcze, starając skupić się na oględzinach terenu pomimo uporczywego bólu rozsadzającego mu czaszkę.
Próbuje zrobić choćby krok, ale odczuwa zawroty głowy, poznaje zaczątki charakterystycznej dla marihuanowego kaca paranoi, zarzucona niedbale na ramię strzelba obija mu się o plecy. Szwendacze jeszcze się nie pokazali, ale smród gnijącego truchła jest oszałamiający, jakby dochodził dosłownie zewsząd.
Odór śmierci zawsze był zwiastunem nadciągającego ataku; im silniejszy, tym liczniejsze szeregi kąsaczy. Słaby fetor zepsutego mięsa i fekaliów oznaczał zazwyczaj pojedynczego stwora, a na pewno nie więcej niż dwa lub trzy, ale znacznie bogatszy bukiet przyprawiających o mdłości zapachów – które można było katalogować precyzyjnie niczym wina w karcie ekskluzywnej restauracji – obwieszczał rychłe nadejście większej grupy. Swąd kupy krowiego gnoju zamarynowanej w algach i doprawionej amoniakiem oznaczał kilkudziesięciu, zaś smród zapleśniałego sera limburskiego, śmieci, na których żerują robaki, czarnego grzyba i ropy sugerował nadciągające setki, może nawet tysiąc. Szacując na podstawie intensywności odoru, Speed zgaduje, że przez pole maszeruje pół setki, może sześćdziesięciu szwendaczy.
Chłopak unosi broń i zaczyna iść wzdłuż rzędów roślin.
– Matt! Hej, Hennesey! Gdzie jesteś? – syczy teatralnym szeptem.
Żadnej odpowiedzi.
Po swojej lewej, za ścianą zieleni, gdzie niedoglądane od dawna łodygi tytoniu, chwasty i krzaki osiągnęły wysokość co najmniej pięciu czy sześciu stóp, słyszy cichy szelest. Ogromne, pomarszczone liście wydają na wietrze upiorne dźwięki, jakby ktoś miął kartkę papieru lub pocierał zapałkę o draskę. Coś płynie niczym rekin przez morze koloru khaki.
Speed rusza w stronę cienia, który porusza się powoli w jego stronę. Łamane suche łodygi i gałązki trzaskają, odgrywając arytmiczną melodię przetykaną nieregularnymi, ale zdecydowanymi krokami. Szykując strzelbę do strzału, chłopak wstrzymuje oddech i celuje w ciemny kształt przemykający pomiędzy roślinami. Tajemnicza postać znajduje się zaledwie dwadzieścia parę metrów od niego. Speed zaczyna naciskać spust, kiedy nagły okrzyk mrozi mu krew w żyłach.
– Ej!
Odwraca się w stronę, skąd dochodzi głos, i widzi przed sobą próbującego złapać oddech Matthew, który w ręce trzyma Glocka 23 z przymocowanym do lufy tłumikiem. Mężczyzna, tylko o parę lat starszy od Speeda, jest wyższy i szczuplejszy. Ma ogorzałą od słońca, steraną twarz, opaleniznę i wyblakłe jeansy, przez co wygląda jak chodzący kawał suszonej wołowiny.
– Jezu – mamrocze chłopak, opuszczając broń. – Się tak, kurwa, do mnie nie zakradaj, prawie się posrałem ze strachu.
– Padnij – rozkazuje mu cicho, ale stanowczo towarzysz. – Szybciej, kucnij, Speed.
– Co? – Chłopakowi nadal kręci się w głowie od trawki; patrzy tępo na kolegę. – Co zrobić?
– Kucnij, człowieku! Kucaj!
Speed mruga, przełykając ciężko ślinę, i wykonuje polecenie; nagle zdaje sobie sprawę, że coś czai się tuż za jego plecami. Słysząc suchy trzask glocka, ogląda się przez ramię i widzi gnijącego trupa. Martwa starsza kobieta ubrana jest w podarte ciuchy, a jej matowa, niebieskawa czupryna nosi ślady płukanki do farbowania siwych pasemek, przez co wygląda, jakby założyła halloweenową perukę. Z gęby pełnej ostrych jak piłki do metalu zębisk czuć grobem.
Chłopak pochyla głowę. Rozlega się kolejny zduszony strzał i głowa szwendacza rozbryzguje się niczym balon pełen czarnego płynu rdzeniowego. Zwiotczałe zwłoki padają na ziemię.
– Kurwa! – Speed zrywa się na równe nogi. – Kurwa!
Rozgląda się po polu tytoniu i pomiędzy liśćmi dostrzega łby co najmniej pół tuzina szwendaczy, którzy niemrawo suną ku niemu przez chaszcze.
– KURWA! KURWA! KURWA!
– Dawaj, ziomek! – Matthew łapie Speeda za koszulkę i ciągnie za sobą. – Zanim się stąd zawiniemy, muszę ci coś jeszcze pokazać.

Najwyższy punkt w hrabstwie Meriwether znajduje się w głębi wiejskiej części rejonu, niedaleko od skrzyżowania autostrady 85 i Millard Drive, nieopodal opuszczonego miasteczka rolniczego zwanego Yarlsburg. Millard pnie się po stromym wzgórzu, przecina gęsty sosnowy zagajnik, a następnie wychodzi na skraj długiego na półtora kilometra płaskowyżu górującego nad niegdyś malowniczymi łatami pól uprawnych.
Na krętej drodze, nieopodal szerokiego pobocza, gdzie zazwyczaj kierowcy zatrzymywali się na popas lub siku, pordzewiały, poznaczony śladami po kulach metalowy znak bez cienia ironii obwieszcza, że znajduje się tu „punkt widokowy”, jakby ta zubożała farmerska kraina była egzotycznym parkiem narodowym, a nie leżącym pośrodku niczego zaściankiem.
Pół godziny zajmuje Speedowi i Matthew dotarcie do autostrady.
Najpierw muszą się cofnąć do zakopanego w błocie przy osiemdziesiątce piątce pikapa Boba, a potem podłożyć walające się po asfalcie kartonowe pudła pod masywne koła, aby zapewnić samochodowi podparcie. Gdy już udaje im się ruszyć, muszą pokonać osiem kilometrów zawalonej popsutymi lub porzuconymi autami czarnej czteropasmówki z makadamu, żeby dotrzeć do Millard. Po drodze mijają falangi szwendaczy, niektórzy pakują im się pod maskę. Matthew bez skrupułów najeżdża na bezmyślne stwory, posyłając je do Królestwa Niebieskiego. Przewracają się i pękają jak wypełnione krwią kręgle. Każde uderzenie nieco spowalnia pojazd, ale nareszcie ich oczom ukazuje się Millard Drive, skryte za kłębami kurzu unoszącego się w upalnym powietrzu.
Po krótkiej jeździe na północ docierają do wzgórz przy Yarlsburgu.
Speed nie przestaje wypytywać Matthew, co, do cholery, jest tam takiego istotnego, że muszą nadłożyć może nawet i z pięćdziesiąt kilometrów, ale ten odmawia odpowiedzi, wyjaśniając, że za moment wszystkiego się dowie. Chłopak jest wściekły. Czemu, kurwa, jego kumpel nie może mu po prostu powiedzieć, z jakiego powodu wyruszyli w tę pogoń za cieniem? Co takiego koniecznie musi zobaczyć? Czy chodzi o jakieś źródło paliwa, o którym wcześniej nie pomyśleli? A może jakiś nietknięty sklep? Czyżby pominęli supermarket? Po co te tajemnice? Matthew przygryza nerwowo wewnętrzną stronę policzka i uparcie milczy, nadal kierując się na północ.
Kiedy zbliżają się do punktu widokowego, Speed zaczyna rozumieć, o co chodzi jego towarzyszowi, i nagle zimna dłoń w żelaznej rękawicy boleśnie ściska mu żołądek. To przecież dokładnie w tym miejscu Gubernator kazał ustawić się swojemu kordonowi przed atakiem na więzienie. Spoglądając przez drzewa, Speed ocenia, że znajdują się jakieś dwa, trzy kilometry od dużego, szarego, betonowego kompleksu znanego niegdyś jako zakład karny Meriwether, i po plecach przechodzi mu niespodziewany dreszcz przerażenia.
Stres pourazowy objawia się na wiele różnych sposobów. Może zaburzać sen i wywoływać halucynacje. Może systematycznie popychać cierpiącego nań nieszczęśnika do czynów destruktywnych, uzależnienia od narkotyków, alkoholu bądź seksu. Może być stopniowo, niemal subtelnie wyniszczający, powodować chroniczne ataki paniki, sporadyczne nerwobóle w okolicach splotu słonecznego o najmniej spodziewanych porach dnia i nocy. Speed z kolei odczuwa nieokreślony, niewytłumaczalny lęk, który skręca mu kiszki, kiedy Matthew zjeżdża na piaszczystą, zarośniętą chwastami żwirowaną szosę i gasi silnik.
Niegdyś miejsce to było świadkiem prawdziwych okropności – w tym śmierci bliskich przyjaciół Speeda z Woodbury – i demony niedawnego nieszczęścia nadal prześladują to miejsce. Zakład karny Meriwether okazał się ostatnim szańcem Gubernatora, który, dorównujący megalomanią generałowi Custerowi, niczym psychopata brnął ku gorzkiemu końcowi. To tutaj Speed Wilkins po raz pierwszy zauważył naturalne predyspozycje Lilly Caul do objęcia roli przywódcy.
Kierujący pojazdem Matthew wychodzi z pikapa z lornetką w ręce.
Speed mocnym kopniakiem otwiera drzwi – przerdzewiałe zawiasy wydają z siebie piskliwy jęk – i prędko wyskakuje z auta. Uderza go przytłaczająca fala smrodu, jakby nad drogą zawisła chmura cuchnąca rozkładającym się mięsem. Z oddali zalatuje kwaśny, cierpki zapach dymu. Chłopak rusza za swoim kolegą przez drogę ku drzewom. Koleiny wyżłobione kołami ciężarówek Gubernatora jeszcze się nie zabliźniły – da się nawet odróżnić kraciasty wzór pozostawiony przez gąsienice Abramsa – i Speed próbuje na nie nie patrzeć, dołączając do Matthew na skraju lasu.
– Spójrz na polanę – mówi do chłopaka towarzysz, podając mu lornetkę i pokazując prześwit pomiędzy gęstym całunem nabitych igłami sosnowych gałęzi – i powiedz mi, co widzisz.
Speed podchodzi bliżej do zbocza i przypatruje się dalekiemu szaroburemu kompleksowi.
Rozciągający się na jakichś dwustu akrach plac nadal spowija rozwiewający się powoli dym. Niektóre zapadnięte bloki więzienne jeszcze się tlą i prawdopodobnie będą gasnąć przez parę kolejnych tygodni. Speedowi zakład kojarzy się z ruinami dziwacznej majańskiej świątyni. Smród jest coraz silniejszy, chłopakowi zaczyna przewracać się w żołądku.
Nawet gołym okiem widzi przewróconą siatkę okalającą więzienie niczym podarta wstążka, osmolone skorupy wieżyczek strażniczych, poczerniałe kratery w betonie, gdzie eksplodowały rzucone przez którąś ze stron granaty. Porzucone samochody stoją na parkingach, wszędzie wala się odbijające promienie słońca, potłuczone szkło. Szwendacze łażą niemrawo po pobojowisku niczym szmaciane zjawy przechadzające się bez celu po wymarłym mieście. Speed podnosi lornetkę.
– Na co mam patrzeć? – pyta, przypatrując się spacerniakom.
– Spójrz na drzewa na południu.
Speed obraca się nieco w lewo i spogląda na mglistą zieleń krawędzi sosnowego lasu rosnącego obok kompleksu. Nagle z sykiem wciąga powietrze. Przyprawiający o nudności fetor pożeranego przez robactwo mięsa umazanego ludzkim gównem jest nie do wytrzymania, wymioty podchodzą mu do gardła, czuje w ustach kwaśny smak treści żołądkowej.
– Jezu, kurwa, Chryste – mamrocze, nie mogąc oderwać oczu od legionów nieumarłych. – Co to jest?
– Ano – wzdycha Matthew. – Całe to zamieszanie musiało wyciągnąć z lasu całe setki. A to dopiero ich forpoczta. Chuj wie, ilu jeszcze czai się za drzewami.
– Niejedną hordę widziałem – mówi Speed, oblizując usta – ale takiego czegoś jeszcze nie.
Myśl o powadze sytuacji napełnia go obawą. Kiedy wiatr omiata go kolejną falą smrodu, a cuchnące powietrze wdziera się do nozdrzy i płuc, chłopak zgina się wpół i pada na kolana.
Doskonale wie, jak zareaguje teraz organizm, i nie dziwi się, kiedy nagle gorąca, piekąca ciecz dociera do jego przełyku. Nadal będąc na lekkim haju po trawce, posyła słuszną falę wymiocin na spękaną, przysypaną żwirem ziemię. Nie jadł tego dnia dużo i rzyga żółtawą flegmą, ale leci z niego jak z pękniętej rury. Stojący parę metrów dalej Matthew patrzy z obojętną miną, wykazując jedynie niewielkie zainteresowanie swoim kolegą puszczającym pawia. Speedowi opróżnienie żołądka zajmuje parę minut. Nadal ściskając w prawej ręce lornetkę, siada na ziemi i ociera z czoła zimny pot. Jego towarzysz czeka, aż młodszy kompan pozbiera się do kupy.
– Skończyłeś już? – pyta wreszcie, zniecierpliwiony.
Speed kiwa głową i bierze kilka głębokich oddechów, nadal nie mogąc wykrztusić ani słowa.
– Dobrze – mówi Matthew, pochyla się i zabiera chłopakowi lornetkę. – Bo musimy się stąd zabierać i jak najszybciej coś z tym szajsem zrobić.

Z zawodu finansista, z pasji czytelnik. Redaktorka serwisu oraz moderator forum Gavran, okazjonalnie recenzentka.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze