Królewska Talia tom 1 – recenzja

Podoba się?

Na początek zadam Wam pytanie: Czy polskie fantasy w ogóle istnieje? Czy oprócz „Sagi wiedźmińskiej” możemy pochwalić się czymś klasycznym z magią, elfami, smokami i krasnoludami, które niegdyś stanowiły stały element definicji gatunku? Pomijając fakt, że złota era heroic fantasy dawno przeminęła, a książek o wielkich bohaterach zwyczajnie już się nie pisze. Sama wymieniłabym w tym miejscu trzy, może cztery tytuły. Dla porównania w przypadku amerykańskich wydawnictw jest ich całe mnóstwo, a jedna saga potrafi mieć i trzydzieści tomów. Wychodziłoby więc na to, że klasyczne fantasy nie istnieje? Nie, ale stanowi gatunek zagrożony, niszowy i niepopularny nawet wśród członków polskiego fandomu. Tym bardziej cieszy, że są jeszcze autorzy, którzy odważają się tak pisać, i wydawnictwa skore do wydawania ich, jak na przykład Zielona Sowa publikująca pierwszy tom najnowszej sagi Marcina Mortki zatytułowanej „Królewska Talia”.

Kiedy Mandylion upadł, masa uchodźców zalała Taliad. Ludzie pozbawieni domów, ziemi i bliskich, w niezbyt szlachetny sposób postanowili wywalczyć sobie nowe królestwo. Nikt jednak nie mógł odmówić im determinacji. Zwyciężyli, siłą podporządkowując sobie miejscowych, nie rozumiejąc ich magii, zwyczajów i tradycji. Bo i po co. W końcu oni byli zdobywcami. Niektóre z rodów poczuły się zbyt rozochocone zwycięstwami i postanowiły zagarnąć jeszcze więcej władzy dla siebie, zawiązując intrygę mającą zdyskredytować najwierniejszych ludzi króla – ród Hanstarów. Tym bardziej, że najpotężniejszy artefakt królestwa prawdopodobnie zaginął. Jednak bez znajomości zasad rządzących nową krainą, ściągnęli na Taliad niebezpieczeństwo, któremu mogą się nie oprzeć, nawet ze swoją wymyślną bronią, czy czarami opartymi na pieśniach grozy.

Głównym bohaterem „Królewskiej Talii” Marcina Mortki jest młody Tankred Hanstar – członek rodu, który słynie ze swego zamiłowania do wiedzy i chorobliwej wręcz ciekawości. Najmądrzejsi z jego przodków zawsze służyli radą królom Mandylionu, przez co inne rody patrzyły na nich z niechęcią, obawiając się ich wpływu na władcę. Trudno też się dziwić, że będąc nadzieją swojej rodziny, Tankred stał się głównym celem intrygi. By wyplątać się z kabały, musi zawiązać dość niezwykłe sojusze i nauczyć się wiele więcej, niż mogą zaoferować księgi. Choć dysponuje niesamowitą wiedzą i doskonałym zmysłem obserwacji, bywa młodzieńczo naiwny i porywczy. Przypomina mi tym samym innego, młodego rycerza – bohatera książki „Miecz i Kwiaty”, również napisanej przez Mortkę. Gaston i Tankred cechują się podobnym poczuciem sprawiedliwości i szlachetną naiwnością, której, w miarę upływu fabuły, muszą się pozbyć. Na nich obu spada zadanie niemal niemożliwe, ale z pomocą przyjaciół starają się mu sprostać. Tankred jednak zdecydowanie szybciej staje się tym pragmatycznym wojownikiem, zdającym sobie sprawę z tego, że jego świat nie jest idealny. Choć, jak już pisałam, wysoka inteligencja zawsze wyróżniała Hanstarów wśród innych rodów.

Konstrukcja powieści jest bardzo klasyczna. Młody wybraniec musi ocalić znany sobie świat. Po drodze przyjaciele go zdradzają, a wrogowie udzielają pomocy. Pojawia się mądry starzec, choć niesłychanie silny i zaskakująco potężny, to jednak typowo tajemniczy. A sceny z trójką cwanych gnomów działają jak dobrze wykorzystany comic relief. W książce pojawiają się nawet elfy standardowo chłodne i zmanierowane, choć dla odmiany nie przedstawione jako istoty pełne wyższej godności, ale jako dążący do swoich celów ród manipulatorów. I mimo doskonale widocznych wzorców z klasycznego heroic fantasy, w trakcie czytania dostrzegamy, że autor powrzucał sporo od siebie. Bo trudno mówić o epoce zbliżonej do naszego średniowiecza, kiedy Mandyliończycy dysponują bronią palną, a gnomy posiadły sekret wyrobu machin latających. Trudno jest wyobrażać sobie wielkie pojedynki magów, kiedy magia tej krainy działa dużo subtelniej, niemal bez widocznego śladu. Nawet wilkołaki mają inną genezę niż ogólnie przyjęta. Więc klasyka, ale po swojemu.

Wszystko to napisane niezwykle energetyzującym stylem Marcina Mortki, który za każdym razem porywa mnie swą lekkością i dowcipem. Ale powiem Wam szczerze, że nie to jest w tym wszystkim najlepsze. Ta książka jest po ludzku pozytywna! Nieważne jak bardzo autor doświadczy bohaterów, czy często ich życie będzie zagrożone, a wiara w podstawowe wartości wystawiana na próbę, oni się nie ugną. A jeśli to zrobią, to tylko po to, by spektakularnie się nawrócić. Bo mimo wszystko, jest w tej książce nadzieja, że jest w człowieku taka dziwna moc sprawcza, która przy odpowiedniej dozie uporu i motywacji pozwala zdziałać niesamowite rzeczy. A takich powieści ostatnio naprawdę bardzo brakuje.

Nie będę ukrywać, że mi się podobało. W trakcie czytania świetnie się bawiłam i ciągle uśmiechałam się pod nosem. Bo brakowało mi fantasy, bo brakowało mi pozytywnej literatury. Dostałam to wszystko w jednej powieści i to jeszcze napisane tak, jak lubię, więc czego więcej chcieć od prozy? Wam książkę gorąco polecam, a sama z niecierpliwością czekam na tom drugi, ponieważ coś mi mówi, że tak szybko nie porzucę przygód Tankreda.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze