Podoba się?

Premiera “Odzyskania czasu” Baoshu zbliża się wielkimi krokami, a żeby uprzyjemnić Wam oczekiwanie zapraszamy do zapoznania się z fragmentem książki. 

Powrót do świata bestsellerowego Problemu trzech ciał Cixina Liu

Mózg Yun Tianminga został zamrożony i umieszczony w statku kosmicznym, który wystrzelono w kierunku floty trisolariańskiej. Plan był desperacki. Istniała tylko minimalna szansa na to, że obcy ożywią człowieka i że pewnego dnia Tianming zdoła przekazać na Ziemię cenne informacje.

Tak też zrobił. Ale wcześniej zdradził ludzkość.

Po tysiącach lat spędzonych na zesłaniu Tianming może wreszcie odkupić winę. Istota zwana Duchem werbuje go do pomocy w wojnie z wrogiem, który zagraża istnieniu całego wszechświata. Tianming podejmuje to wyzwanie, ale tym razem nie chce być jedynie pionkiem w grze… Odkupieniem za zdradę może być ocalenie ludzkości.

Wydane za zgodą Cixina Liu Odzyskanie czasu poszerza zdumiewające uniwersum wyczarowane przez trylogię „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”. Odkryjesz, dlaczego wszechświat jest „ciemnym lasem”, i dowiesz się, jak naprawdę wyglądają Trisolarianie.

Baoshu, czyli „Boskie Drzewo”, to pseudonim literacki Li Juna (ur. 1980 r.). Studiował filozofię na Uniwersytecie Pekińskim i na Katholieke Universiteit Leuven. Opublikował dotąd cztery powieści i dwa zbiory opowiadań. Otrzymał sześć nagród Xingyun i trzy nagrody Yinhe, należące do najbardziej prestiżowych wyróżnień dla chińskojęzycznych twórców fantastyki naukowej.

  • Autor: Baoshu (Bao Shu)
  • Tytuł: Odzyskanie czasu
  • Tytuł oryginału: THE REDEMPTION OF TIME. A Paraquel of the Three-Body
  • Tłumaczenie: Jan Andrzejewski
  • Wydanie: I
  • Wydawnictwo: REBIS
  • ISBN: 978-83-8062-529-7
  • Format: 132 x 202 mm
  • Oprawa: broszura klejona ze skrzydełkami
  • Ilość stron: 320
  • Data wydania: 19 maja 2020

FRAGMENT

PROLOG

Pierwszy rok ery schyłkowej,
godz. 0.0:0, koniec wszechświata

Dawno, dawno temu w innej galaktyce…

Gwiazdy wciąż świeciły jasno, galaktyka wciąż wirowała jak potężna rzeka, a za każdym słońcem wciąż kryły się niezliczone formy życia, oddzielone od siebie bezmiarem kosmosu. Chowały się w odległych zakamarkach galaktyki, powstawały, rozwijały się, walczyły o przetrwanie i zabijały; rytm życia i jęki śmierci wypełniały tę nieznaną galaktykę tak jak wszystkie inne części wszechświata.

Jednak ten stary i rozległy wszechświat zbliżał się do końca swego istnienia.

W sferze o promieniu dziesięciu miliardów lat świetlnych gwiazdy umierały jedna po drugiej w niewyobrażalnym tempie. Znikały cywilizacje, gasły galaktyki… i wszystko wracało do próżni, jakby nigdy nie istniało.

Niezliczone formy życia w tej galaktyce nie wiedziały jeszcze, że wszystkie ich zmagania i porażki, ukrywanie się i zabijanie, straciły znaczenie. W tej części wszechświata miała wkrótce zajść straszna, nieprzewidywana zmiana. Ich byt miał się obrócić w niebyt.

Tę leżącą na uboczu galaktykę oświetlały słabe fotony docierające przez bezkresny mrok przestrzeni kosmicznej z martwych już, odległych o miliardy lat świetlnych innych galaktyk niczym litery bez odbiorców, opisujące minione legendy tych, którzy przeminęli.

Jeden z tych promieni wydobywał się z ledwie zauważalnego zakątka wszechświata zwanego niegdyś „Drogą Mleczną”. Był tak nikły, że nie mogły go dostrzec oczy większości żywych istot, ale niósł niezliczone legendy, które kiedyś poruszały niebo i ziemię, wstrząsały wiarą i rozumem.

Ye Wenjie, Mike Evans, Ding Yi, Frederick Tyler, Zhang Bei­ hai, Bill Hines, Luo Ji, Thomas Wade…

Baza Czerwony Brzeg, Ruch na rzecz Ziemskiej Trisolaris, program Wpatrujących się w Ścianę, program Klatka Schodowa, Dzierżyciele Miecza, program Schron…

Te starożytne opowieści pozostawały tak żywe, jakby przedstawione w nich wydarzenia rozegrały się wczoraj; postacie bohaterów i świętych wciąż mrugały między gwiazdozbiorami. Zniknęła jednak wiedza o nich i nie został nikt, kto zauważyłby, że przeminęli. Opadła kurtyna i aktorzy zeszli ze sceny, publiczność rozwiały wiatry, dawno temu runął nawet sam teatr.

Trwało to, aż…

W bezkresnej ciemności kosmosu, w zapomnianym zakątku odległym od jakiejkolwiek gwiazdy, z nicości wyłonił się duch.

Słabe lśnienie gwiazd rysowało kształt z grubsza przypominający stworzenie zwane niegdyś „człowiekiem”. Duch wiedział, że w promieniu miliardów lat świetlnych od tego miejsca nie ma żadnej innej istoty, która mogłaby rozpoznać ludzki kształt. Jego świat i rodzaj, do którego należał, zniknęły bez śladu dawno temu. Ten rodzaj stworzył niegdyś cywilizację, która rozświetliła galaktykę, podbiła miliardy światów, zniszczyła niezliczonych wrogów i stworzyła wspaniałe eposy, ale zatonął w rzece dziejów, która z kolei wpadała do oceanu czasu. Teraz miał wyschnąć nawet ten ocean.

Ale pod koniec wszechświata, w chwili, gdy czas miał przestać płynąć, ten duch uparcie pragnął nadal pisać opowieść, która już się zakończyła.

Unosząc się w ciemności, duch wyciągnął kończynę – nazwijmy ją ręką – i rozprostował pięć palców. W jego dłoni znajdowała się mała srebrna świetlna plamka.

Gdy patrzył na tę srebrną plamkę jak pogrążony we wspomnieniach, w jego oczach odbijały się niezliczone gwiazdy. Świetlna plamka tańczyła nad jego dłonią niczym robaczek świętojański, tak mała, że w każdej chwili mogła zgasnąć, ale przy tym, podobnie jak w osobliwości przed narodzinami wszechświata, zawierały się w niej wszystkie możliwości. Była miniaturowym tunelem w czasoprzestrzeni, połączonym z wielką czarną dziurą w jądrze galaktyki, i mogła wyzwolić tyle energii co cała ta galaktyka.

Po jakimś czasie – nie wiadomo jak długim, ponieważ w pobliżu nie było nikogo, kto zmierzyłby jego upływ – duch wydał polecenie. Jasna plamka przemieniła się w srebrzystą nić ciągnącą się w dal niczym nieskończona oś czasu. W następnej chwili z nici powstała biała płaszczyzna. Gdy płaszczyzna ta pofałdowała się i pogrubiała, pojawił się trzeci wymiar, ale jej grubość była znikoma w porównaniu z długością i szerokością. Duch rozwinął ogromny arkusz czystego papieru rysunkowego i teraz unosił się nad nim.

Rozpostarł ręce i poszybował. Jego ruch wywoływał lekki powiew i z niczego zmaterializowała się atmosfera. Arkusz papieru pod jej powłoką zdawał się reagować na ten powiew, tworząc zmarszczki i fale, które zakrzepły w góry, wzgórza, wąwozy i równiny.

Potem pojawiły się ogień i woda. Z czystej energii powstawały wodór i tlen i łączyły się ze sobą w huku wybuchów w płomienie, które zlewały się w morze ognia. Wytworzone w wyniku tej reakcji cząsteczki wody zbijały się w krople, te z kolei w mgły i chmury, z których potem lunął na nowo narodzoną ziemię rzęsisty deszcz. Ulewa zalała równiny, zamieniając je w rozległe oceany.

Duch przeleciał nad wodami niczym gigantyczny ptak i siadł na pustej plaży. Wyciągnął ręce, jedną w stronę fal, drugą w stronę wzgórz, i jednocześnie obie podniósł. Zgromadzone w jego ciele brontobajty danych, czerpiąc energię z otoczenia, nabrały kształtów – w wodzie i na ziemi pojawiło się życie, jakby przeniesione tam przez cyklon. Nad fale wyskakiwały ławice ryb i wieloryby, by oddać cześć swemu stwórcy, z ziemi wyrosły trawy i kępy drzew, a między nimi przemykały zwierzęta biegające i pełzające. Po niebie fruwały stada ptaków. Ten nowy świat był pełen zgiełku życia, a gdy zmaterializowały się stworzenia, powstały też lasy, sawanny, jeziora i pustynie.

Po wykonaniu tych zadań duch wciąż odnosił wrażenie, że na tym świecie brakuje czegoś ważnego. Patrzył w zamyśleniu na ciemne niebo, aż w końcu uświadomił sobie, czego tam nie ma. Palcem wskazującym nakreślił na czarnym aksamicie firmamentu koło. Potem, cofnąwszy dłoń, pstryknął tym palcem i kciukiem i w koło strzeliła iskra, zamieniając je w ognisty krąg. Ponownie pojawiło się znane słońce, a przynajmniej tak się wydawało. Gdy jego promienie przeniknęły przez atmosferę, cały świat pojaśniał. Niebo, czyste i gładkie jak lustro, uzyskało lazurowy kolor, ciemnobłękitne morze skrzyło się i lśniło.

Duch skąpał się w świetle, któremu przywrócił istnienie. Zauroczony podniósł delikatnie głowę.

„Jest jak w dawno minionym złotym wieku…” – pomyślał. Promienie słońca padały na jego skórę i włosy, tworząc sylwetkę typowego człowieka. Teraz stało się oczywiste – a przynajmniej stałoby się, gdyby był tam ktoś, kto by to obserwował – że owa istota nie jest duchem, lecz osobą, mężczyzną z istniejącego dawno temu świata, zwanego niegdyś „Ziemią”.

I ten nowy świat, podobnie jak mityczna Ziemia, przyzywał go, wabiąc poczuciem swojskości.

Był to cień rzucany pod koniec wszechświata przez tę starą planetę długo po zniszczeniu zarówno jej, jak i niezliczonych ludzkich cywilizacji, które ją zamieszkiwały.

Duch wiedział, że w porównaniu ze wspaniałym wszech­ światem, który kiedyś istniał, a nawet z rzeczywistą Ziemią, ten sztuczny świat jest mały, nieprawdziwy i nieistotny. Ale i tak go stworzył, by kosmiczna epopeja, która już się zakończyła, mogła­ potrwać odrobinę dłużej. Nawet jeśli jego dzieło nie by­ ło prawdziwą kontynuacją, czyż zanurzenie się jeszcze na kilka chwil w tym wirtualnym świecie i poczucie ciepła bijącego od dogasających szczątków imitacji słońca, podczas gdy wszechświat nieodwołalnie znikał, nie było rozkoszą?

–  Zmierzch wszechświata – mruknął.

Cześć 1
Przeszłość w czasie
2 rok ery Niebieskiej Planety, nasza gwiazda, nasz świat

Niebo było zamgloną, ciemną szarością. Popołudniowa mżawka spowijała jezioro lekką mgiełką. Trawa na brzegu falowała w powiewie lekkiego wiatru, łapczywie pijąc słodkie krople deszczu. Po wodzie dryfowała mała łódka upleciona ze źdźbeł trawy, oddalając się coraz bardziej od brzegu na zmarszczkach tworzonych na powierzchni przez deszcz.

„Jakby płynęła na koniec świata…”

Yun Tianming siedział na skraju jeziora, wrzucał do niego bez celu kamyki i patrzył, jak przecinają się powstające po ich wpadnięciu kręgi. Obok niego siedziała kobieta, spoglądając na niego w milczeniu. Wietrzyk zwiewał pasma jej długich włosów na jego policzki. Muskały je, wzbudzając w nim pożądanie.

Przez chwilę miał złudzenie, że jest w innym czasie i w innym miejscu, jakby wrócił z kolegami do budynku uniwersyteckiego na przedmieściu Pekinu, do owego radosnego popołudnia, które spędził obok Cheng Xin. Ale woda o cytrynowej barwie, niebieska trawa i różnobarwne kamyki leżące wokół niego przypomniały mu, że jest w innej erze i na innym świecie, na planecie odległej od Ziemi o trzysta lat świetlnych, prawie siedemset lat później.

I z inną kobietą.

„Siąpiący deszczyk, łagodny wietrzyk, nie trzeba wracać do domu”*.

Tianming nie miał pojęcia, dlaczego przyszedł mu do głowy werset utworu należącego do chińskiego kanonu, czegoś, czego rodzice, którzy bardzo podziwiali klasyczne wykształcenie, kazali mu nauczyć się na pamięć. Nie potrafił już sobie wyobrazić, że idzie do domu. Nie miał domu, do którego mógłby wrócić; mógł tylko znosić zimny wiatr i deszcz na tej obcej planecie.

„Ależ ze mnie głupiec! – zganił się w myślach. – Naprawdę spodziewałem się, że dostanę jeszcze jedną szansę na spotkanie się z moją ukochaną Cheng Xin i będę puszczał stateczki z papieru na jezioro? Obudź się, Tianming!” Sam pomysł, że mógłby ponownie spotkać się z kobietą swoich marzeń sprzed siedmiuset lat, był niedorzeczny. Niewiarygodnym cudem był już fakt, że siedzi teraz obok kobiety należącej do tego samego rodzaju co on.

Ale w jego zasięgu był jeszcze większy cud. Zobaczyłby po siedmiuset latach swoją miłość, gdyby przyleciał tutaj kilka godzin – nawet zaledwie kilka minut – wcześniej. Spędziłby resztę życia na brzegu tego jeziora z kobietą, w której był zakochany od siedmiuset lat, i nigdy by się z nią nie rozłączył. Z drugiej strony ta, która teraz siedziała obok niego, byłaby tylko najlepszą przyjaciółką jego żony i połowicą innego mężczyzny.

Nawet teraz Cheng Xin nie znajdowała się tak daleko od niego, najwyżej kilkaset kilometrów od tego miejsca. W czyste noce widział jej statek wolno krążący wokół planety. Niestety, chociaż mógł ją podziwiać z oddali, nigdy się do niej nie zbliży.

Kiedyś podarował jej gwiazdę. Teraz z powodu nagłego rozszerzenia się linii śmierci nie będzie mogła wylądować na tym świecie. Sama stała się gwiazdą, jego gwiazdą.

Tianming skrzywił się i z przyzwyczajenia zerknął na niebo. Dzisiaj, przez deszcz i chmury, nic nie widział, ale wiedział, że tam jest, może nawet przelatuje w tej chwili nad jego głową… Oderwał wzrok od nieba i zdał sobie sprawę, że siedząca obok kobieta nadal na niego patrzy, ale udał, że tego nie zauważył. Wokół jego szyi owinęła się niczym pędy winorośli para rąk. Gotów już był cieszyć się tą intymną chwilą, gdy właścicielka rąk przemówiła. Zadała mu pytanie powtarzane we wszystkich eonach i galaktykach przez kochanków wszystkich gatunków:

–  Kto ci się bardziej podoba – ja czy ona?

–  Oczywiście ty!

–  Ale pod jakim względem? – 艾 AA nie zamierzała na tym poprzestać. – Powiedz konkretnie! Myślałam, że Cheng Xin… – Pytanie przerwał pocałunek. Liczne podobne doświadczenia dały Tianmingowi bolesną nauczkę, że w takiej sytuacji żadna odpowiedź nie jest właściwa, a zresztą nie musiał jej udzielać.

艾 AA poddała się pocałunkowi, a gdy się skończył, nie wróciła już do poprzedniego pytania. Nieśmiało ugryzła Tianminga w ucho, a chwilę potem, jakby tego było jej mało, w ramię, tym razem mocniej.

Tianming krzyknął i odepchnął ją. Odżyły halucynacje dawno pogrzebane w jego pamięci i przytłoczyły jego świadomość. Oddychał z trudem i nie mógł zebrać myśli. Ścisnął głowę dłońmi.

–  Ja się tylko wygłupiałam! – Chociaż 艾 AA początkowo uznała, że Tianming przesadza, kiedy zobaczyła, że pobladł i drży, zdała sobie sprawę, że jest przerażony, może ma omamy. Widywała go już w takim stanie. – Tianming, co ci się stało?

Spojrzał na nią, zmieszany i przestraszony, ciężko dysząc. Po długiej chwili zapytał:

–  Ty… ty jesteś postacią realną?

–  O czym ty mówisz?

Teraz ona się przestraszyła. Przysunęła się do niego z otwartymi ramionami, ale Tianming cofnął się, skulił i popatrzył na nią podejrzliwie. Powtórzył pytanie:

–  Jesteś postacią realną czy halucynacją? Czy cały ten świat nie jest moim wymysłem?

艾 AA pojęła powagę sytuacji. Wzięła głęboki oddech.

–  Jestem postacią realną – powiedziała powoli. – Spójrz na mnie, Tianming. Siedzę przy tobie. Każdy centymetr mojej skóry, każdy włos na mojej głowie jest realny. Planeta, na której się znajdujemy, jest całkowicie realna. To… to jest nasz świat!

–  Nasz… świat?

–  Tak! Pamiętasz ten dzień, kiedy staliśmy tu i czekaliśmy na Cheng Xin i Guan Yifana? Patrzyliśmy, jak ich statek wchodzi na orbitę nad planetą. Śmiałeś się jak dziecko, trzymałeś mnie za rękę i mówiłeś, że przygotowałeś dla niej niespodziankę, cudowny mały wszechświat, którego nawet ty sam nie widziałeś. A potem linia śmierci nagle się rozszerzyła i niebo pociemniało. Nie było już na nim słońca ani gwiazd. Gdy uświadomiłeś sobie, co się stało, stałeś jak zombi – nie płakałeś ani nie krzyczałeś. Nie wiedziałam, jak bardzo ją kochasz, dopóki nie zobaczyłam twojej bezdennej rozpaczy.

–  Pamiętam – mruknął Tianming, ale wyraz jego twarzy pozostał nieobecny.

–  Przez trzy dni i trzy noce nic nie piłeś ani nie jadłeś i prawie nie spałeś. Powtarzałam ci, że oni nie zginęli, że po prostu są w innym układzie odniesienia i że być może któregoś dnia znowu się spotkacie, ale wydawałeś się mnie nie słyszeć. Trzeciego dnia się rozpłakałeś. Zacząłeś najpierw cicho, potem głośno szlochać, a w końcu zawodzić i wyć. A ja… ja cię objęłam. I usłyszałam, jak mówisz: „Na tej planecie jesteśmy tylko my dwoje! Tylko my dwoje!”. Pamiętasz, co ci powiedziałam?

–  Powiedziałaś: „Ty jesteś moim Adamem, a ja twoją Ewą”.

Tianming zamknął oczy, przypominając to sobie.

–  Nie wiem, dlaczego akurat te słowa przyszły mi do głowy. –

艾 AA zagryzła wargę i zarumieniła się. – W każdym razie… tak właśnie staliśmy się parą. Nie mogliśmy się pozbyć rozpaczy, ale, przynajmniej tamtego dnia, odpuściliśmy sobie i… było cudownie. Nazajutrz powiedziałeś: „Odtąd to jest nasz świat”. Pamiętasz?

Na twarzy Tianminga pojawił się uśmiech, chociaż on sam być może nie zdawał sobie z tego sprawy.

–  Oczywiście.

–  No to jak to wszystko może być nierealne?

Uśmiechając się zachęcająco, zrobiła krok w jego stronę. Tym razem się nie cofnął. Podniosła ręce, zarzuciła mu na szyję, przycisnęła ucho do jego piersi i słuchała bicia serca. Tianming, nadal zmieszany, patrzył w dal, pozwalając jej przywrzeć do siebie ciałem. Pocałowała go delikatnie w twarz i powoli, z wahaniem, Tianming odwzajemnił jej uścisk. Jego spojrzenie stało się ciepłe. Odpowiedział jej pocałunkiem, a ona kolejnym, z jeszcze większym żarem…

Tianming uzyskał najbardziej podstawowy i najbardziej autentyczny dowód realności wszechświata.

Deszcz przestał padać jakiś czas temu i niebieska trawa kołysała się w powiewach wieczornego wiatru. Światło zachodzącego słońca przebiło się przez chmury i zabarwiło na złoto szczyty lazurowych wzgórz.

To, co się później stało, byłoby niewyobrażalne na Ziemi – niebieskie drzewa i krzewy leśne ożyły. Budziły się i przeciągały, zwracając setki tysięcy liści ku ciepłu słońca i chłonąc każdą drobinę energii. Kilka gałęzi walczących ze sobą o dostęp do światła potrącało się i przepychało z szelestem. Z powierzchni jeziora unosiły się podobne do ważek owady ziemnowodne, wirowały w powietrzu, rozpościerając cztery przezroczyste skrzydełka, by chłonąć wydzielane przez niebieską trawę substancje odżywcze, i wabiąc cykaniem o wysokim tonie osobniki płci przeciwnej. Tamte odpowiadały im swoimi pieśniami, a potem dobrane pary wykonywały taniec godowy, odprawiając święty rytuał, który pozwalał gatunkowi rozmnażać się i trwać. Wszystkie te dźwięki zlewały się w jedną kompozycję, kantatę życia Niebieskiej Planety.

W tej nowej czarnej domenie życie wydawało się toczyć tak jak wcześniej, tyle że znalazło się tam dwoje przybyłych z daleka wędrowców. Przytulali się do siebie i mieli na zawsze pozostać na tym świecie. Ale dla samej planety, która istniała od miliardów lat i miała istnieć przez następne miliardy, ta para była nieważna – w mgnieniu oka zniknie bez śladu, jak fale rozchodzące się na powierzchni jeziora.

–  Myślałem już, że ten świat tylko mi się śni – powiedział cicho Yun Tianming, patrząc na zachodzące słońce. – AA, wybacz mi moje wcześniejsze zachowanie. Nawet teraz nie wiem, czy się naprawdę obudziłem. Nie potrafię powiedzieć, kiedy się zaczyna ani kiedy się kończy sen. To wszystko… zdaje się nie mieć końca.

–  Nie mieć końca? O czym ty mówisz?

–  Ile masz lat?

–  Nie pamiętam. Co najmniej czterysta – odparła AA. –  A jeśli nie liczyć lat, kiedy byłaś w stanie hibernacji?

–  Chyba dwadzieścia… A może trzydzieści kilka? Naprawdę nie pamiętam.

–  Zgodnie z kryteriami ery odstraszania jesteś bardzo młoda. A wiesz, ile mam ja?

–  Powiedziałabym, że trochę ponad siedemset. Ale jeśli nie liczyć lat spędzonych w hibernacji, sądzę, że nie jesteś dużo starszy ode mnie.

–  Nie. – Kiedy Yun Tianming to mówił, jego oczy wydawały się bardzo stare. – Mój umysł ma co najmniej kilka, może nawet kilkadziesiąt tysięcy lat.

艾 AA nie mogła tego pojąć, ale zamiast zadawać kolejne pytania, zamieniła się w słuch.

–  Wiem, że trudno w to uwierzyć – rzekł Tianming z grymasem. – Różnica między nami polega na tym, że większość życia spędziłem w śnie, w śnie, który trwał dziesiątki tysięcy lat. Za­ cząłem śnić w pierwszym roku ery kryzysu, w chwili, kiedy zostałem… nie, kiedy mój mózg został zamrożony. Gdy dryfowałem w otchłani kosmosu, czas wypełniały mi ciągnące się bez końca sny. Z perspektywy czasu jestem pewien, że wiele z nich to były konfabulacje, fałszywe wspomnienia stworzone później przez mój umysł, ponieważ mózg utrzymywany w temperaturze bliskiej zera absolutnego nie może śnić. Ale potem… Kiedy schwytali mnie Trisolarianie, używali snów jako swojej najpotężniejszej broni, żeby mnie stymulować, badać… wykorzystać.

Tianming mówił spokojnie, jakby opisywał przechadzkę nad jeziorem, ale AA zadrżała. Wiedziała, choć nie wspominał o tym, że jego udziałem były niewyobrażalne cierpienia i przerażenie.

艾 AA i Yun Tianming żyli razem na Niebieskiej Planecie od roku, od dnia, w którym rozszerzyła się linia śmierci*. Byli od siebie nawzajem zależni i jedno wspomagało drugie. W tym czasie Tianminga wielokrotnie nawiedzały koszmary. Nigdy nie wyjaśnił, skąd się brały, a AA nie nalegała na to, ale podejrzewała, że mają coś wspólnego z jego przeżyciami z pobytu wśród Trisolarian.

Wiedziała, że Tianming był największym szpiegiem w historii ludzkości. Jego samotny, oddzielony od ciała mózg zdołał przeniknąć do społeczeństwa stworzonego przez obcy rodzaj i przekazać ludziom bezcenne informacje. Zdawała sobie sprawę, że nie odniósłby takiego sukcesu bez zapłacenia za to wielkiej ceny, więc mogła sobie wyobrazić, jak okrutnym torturom poddali go Trisolarianie, i pragnęła poznać prawdę. Chciała, by Tianming podzielił się z nią bolesnymi wspomnieniami, chciała go pocieszyć. Nie śmiała jednak pytać go o to, by nie rozdrapywać ran. Czasami zastanawiała się nawet, czy krucha więź miłości mogłaby naprawdę je wyleczyć.

A więc dzisiaj, kiedy wydawało się, że wreszcie gotów jest zrzucić z siebie ten ciężar, jej serce przepełniała zaprawiona goryczą radość.

–  Przed chwilą wróciły te koszmary – powiedział, bawiąc się kamykami u swych stóp. – W wielu z wywoływanych przez Trisolarian snów znajdowałem się z powrotem na tej studenckiej wyprawie nad wodę, siedziałem obok Cheng Xin i prowadziłem z nią intymną rozmowę. Potem przytulała się do mnie i całowała mnie, co napełniało mnie nieopisanym szczęściem… i nagle zamieniała się w okropnego potwora. Jej skórę pokrywały łuski, w czerwonych ustach błyskały ostre kły, zaciskała szczęki na moim gardle i wciągała mnie do bezdennego jeziora, gdzie tonąłem odrętwiały z przerażenia.

–  To straszne! – krzyknęła AA.

–  Straszne? – Tianming roześmiał się, ale ten śmiech zabrzmiał jak szloch. – Jeszcze nie doszedłem do naprawdę strasznych rzeczy. Wiele osób dręczyły dużo gorsze koszmary, ale tym, co różniło moje sny od ich snów, była szczegółowość. Wciąż pamiętam żywo te ostre kły, które wbijały się w moje ciało, i te bezduszne oczy wpatrujące się w moje. Wrażenie, że się duszę, było tak silne jak na jawie. To nie wszystko; tym koszmarom nie było końca. W wodzie nie mogłem oddychać, ale mimo to nie obudziłem się ani nie straciłem przytomności i na pewno nie umarłem. Czas się zatrzymał, a ból nadal trwał. Moja świadomość to się wyłączała, to włączała. W jednej chwili zdawałem sobie sprawę, że to halucynacje, w drugiej o tym zapominałem i miotałem się bezsilnie, kiedy ten potwór mnie pożerał… – Głos Tianminga stał się tak słaby, jakby mówił on przez sen. – W takich momentach kurczowo trzymałem się wspomnienia o jednej osobie. Pojawiała się jak Beatrycze Dantego, w chmurach, otoczona aniołami, w wianku uplecionym z kwiatów na głowie, a jej ciało spowijały płomienie niczym suknia. To święte światło przenikało przez wodę, niosąc mi promyczek nadziei. Mówiłem sobie: „Cheng Xin nie jest potworem; jest boginią, która przyniesie mi wybawienie. Nie dam się zwieść. To tylko diabelskie sztuczki…”. Ale światem nie rządzą baśnie. Wzywanie na pomoc mojej bogini nie znaczyło, że się tam pojawi i mi pomoże. Myślenie o Cheng Xin i trzymanie się tej wątłej nitki nadziei nie tylko nie przynosiło ulgi, ale rozdzierało mi serce.

–  Przestań – powiedziała AA, gładząc go czule po szczeciniastych policzkach. – Rozumiem. Zapomnij o tych koszmarach. To były tylko sny i tyle czasu już minęło.

–  Nie, zupełnie nie rozumiesz! – Tianming odepchnął jej dłoń i zdenerwowany wstał. – To wcale nie były sny. Nie chwytasz? Trisolarianie pobudzali moje komórki nerwowe sygnałami elektrycznymi. Dla mnie te bodźce były rzeczywistością, taką jak teraz twój widok czy dotyk. Mój układ nerwowy nie zauważał różnicy.

Wprowadzali te koszmary do mojego mózgu i wykorzystując mechanizmy biologiczne, przed którymi nie miałem żadnej obrony, sprawiali, że stawały się rzeczywiste. Nie przeciwstawiałem iluzjom rzeczywistości, ale tworzyłem iluzje, by z nią walczyć. Nie mogłem wygrać tej walki. Jaki pożytek miałem z wywoływania w moim umyśle obrazu Cheng Xin? W odpowiedzi na moje błagania prześladowcy mogli go wywołać, dając mi nadzieję, że zdarzył się cud, że moje zbawienie jest bliskie, ale potem zmieniali go w jeszcze większe piekło, tysiąc razy gorsze od tego, przez które wcześniej przeszedłem. W jednym z tych snów żyłem z Cheng Xin od dziesięciu lat i mieliśmy nawet cudowną córeczkę. Ale te dziesięć lat spokoju i szczęścia było tylko preludium do piekła, które potem nastało. Kraj nawiedziła klęska wielkiego głodu, wszyscy byliśmy tak wycieńczeni, że zostały z nas tylko skóra i kości, znaleźliśmy się na skraju śmierci. Ale pewnego dnia Cheng Xin jakimś cudem ugotowała mi garnek mięsa z jarzynami. Nie posiadałem się ze zdumienia – skąd wzięła mięso? Kiedy trochę zjadłem, odkryłem w kącie kuchni kłębek włosów i fragment skóry. Byłem wstrząśnięty. Wtedy Cheng Xin nabrała łyżką coś z garnka, by mi dołożyć. Był to okrągły kawałek, który gotował się tak długo, że mięso prawie odpadało od kości… Rozpoznałem w nim główkę mojej córeczki. Cheng Xin powiedziała z uśmiechem: „Smaczne, prawda? Zjedz jeszcze trochę!”.

–  Ach! – AA chwyciła Tianminga za ramię. Zrobiło jej się niedobrze. Nie wyobrażała sobie, jak można było przeżyć taki koszmar.

Tianming jednak ciągnął dalej, niemal sadystycznie:

–  Najgorsze było to, że chociaż chciałem zwymiotować i nie posiadałem się z żalu i przerażenia, głód wydawał się mieć własny rozum i wziął nade mną górę. Jadłem moją córeczkę kęs po kęsie, aż mi się odbiło. Gdy się wreszcie nasyciłem, nawet kochałem się z Cheng Xin obok kości córeczki, a potem zasnąłem. Kiedy się obudziłem, byłem ciasno związany i nie mogłem się ruszyć. Cheng Xin uklękła koło mnie i powiedziała, że musi mnie zjeść, żeby przeżyć. Patrzyłem z przerażeniem, jak wbija zęby w moją rękę, odrywa kawałek ciała, żuje i przełyka. Powtarzała to, dopóki nie obgryzła mojego ciała do kości…

艾 AA nie mogła już dłużej słuchać. –  Przestań! Błagam cię, przestań!

Odwróciła się i zwymiotowała. W ustach czuła obrzydliwy smak kwasu.

Gdy doszła do siebie, zapytała:

–  Ale dlaczego? Dlaczego Trisolarianie torturowali cię takimi makabrycznymi wizjami?

–  Żeby zrozumieć ludzi – odparł Tianming. – Jeśli się nad tym zastanowisz, wcale nie wydaje się to dziwne. Chociaż sofony pozwalały im śledzić wszystko, co się działo na Ziemi, nie mogli bez eksperymentowania zrozumieć naszych reakcji emocjonalnych ani fizycznych. Koszmar, który ci przed chwilą opisałem, dla Trisolarian nie byłby żadną tragedią, ponieważ postępowali według całkowicie obcego dla nas kodeksu moralnego. Często zjadali odwodnione ciała swych pobratymców, więc zdumiewała ich nasza odraza do kanibalizmu. Mogę ci opowiedzieć znacznie wstrętniejsze historie. Na przykład…

–  Może zostawilibyśmy takie nieprzyjemne historie na inny raz – przerwała mu AA. W końcu zrozumiała, dlaczego Tianming nigdy wcześniej nie wspominał o swoich przeżyciach na Trisolaris. – Bez względu na to, co przeszedłeś, musisz pamiętać o jednym: przetrwałeś te próby i zdobyłeś zaufanie i szacunek Trisolarian. Przeniknąłeś do jądra społeczeństwa obcego gatunku. Warto było ponieść takie ofiary.

Tianming spojrzał na nią z grymasem.

–  Tak, oczywiście warto było ponieść takie ofiary. Doprowadziły do zagłady Ziemi i rodzaju ludzkiego.

艾 AA patrzyła na niego zdezorientowana. Tianming w końcu wyjawił jej to, co trzymał w sekrecie przed wszystkimi.

–  Nie rozumiesz, AA? Udało mi się zdobyć zaufanie Trisola­ rian i „przeniknąć” do ich społeczeństwa tylko dlatego, że się poddałem. Atak kropli, który położył kres erze odstraszania, był w dużym stopniu moim dziełem.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze