„Upiór w ruderze” – Andrzej Pilipiuk – recenzja

Podoba się?

„Upiór w ruderze” to najnowszy zbiór opowiadań autorstwa Andrzeja Pilipiuka, który ukazał się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Tym razem autor przenosi Czytelnika do pałacu w Liszkowie, gdzie na przestrzeni wieków straszą pewne trzy panny.

Każdy mieszkaniec wspomnianego miasteczka i okolicznych wsi wie, że dwór hrabiostwa Liszkowskich nie cieszy się dobrą sławą. Zwłaszcza biada tym, którzy postanowiliby zakraść się tam nocą i, na swoje nieszczęście, postanowili coś ukraść. A to dlatego, że hrabianki, a raczej ich duchy, strzegące rodzinnych własności są dość pomysłowe i dla rozrywki lubią dać się żywym we znaki. Zwłaszcza tym o złych zamiarach, gdyż zaufani mogą cieszyć się spokojem.

Marcelinę, Lukrecję i Kornelię, bo o nich mowa, poznajemy w 1812 roku, by mogły nam towarzyszyć w każdym z łącznie ośmiu tekstów zawartych w zbiorze. Ostatnie spotkanie z nimi to rok 2047. Po drodze mamy między innymi jeszcze II wojnę światową, absurdy socjalizmu lat 50., cwaniakowanie rodem z czasów komunizmu czy początki „wolnej” Polski lat 90. XX wieku.

Andrzej Pilipiuk najbardziej znany jest z serii tekstów o Jakubie Wędrowyczu, cyklu „Oko Jelenia” i innego, przedstawiającego przygody kuzynek Kruszewskich oraz antologii, których głównymi bohaterami najczęściej są Robert Storm oraz doktor Paweł Skórzewski. I choć są one ciekawe, mogły się już jednak trochę przejeść. Ale spokojnie, „Upiór w ruderze” jest miłym (w większości, ale o tym później) zaskoczeniem i powiewem świeżości w twórczości Wielkiego Grafomana. Nowe miejsca, nowi bohaterowie, nowe przygody. W przeciwieństwie do innych tekstów autora, tu Czytelnik nie spotka żadnej z poznanych już wcześniej, na kartach innych powieści, postaci. Oczywiście o ile się nie mylę i nic mi nie umknęło.

Jak już wspomniałam, „Upiór w ruderze” składa się z ośmiu tekstów – wprowadzającego do historii prologu, sześciu głównych opowieści osadzonych w różnych czasach oraz epilogu. Jednakże, tak na dobrą sprawę, każdy z nich zasługuje na miano opowiadania i w prawie każdym dzieje się coś ciekawego. Same teksty nie są szczególnie ze sobą powiązane, oczywiście w części pojawiają się ci sami bohaterowie, a chronologię wydarzeń wyznaczają jedynie lata, w których osadzono wydarzenia. Całość napisana jest oczywiście charakterystycznym „pilipiukowym” stylem – nuta przeszłości i smaczków na jej temat połączona z nadprzyrodzonymi dodatkami.

Nie będę ukrywać, że najmocniej do gustu przypadły mi dwa pierwsze opowiadania – „Układ” oraz „Bohater na miarę epoki”. A to wszystko z prostej przyczyny. Ich akcja osadzona została w czasach II wojny światowej, a to ten okres historyczny, o którym lubię czytać najbardziej.

„PGR” dziejący się w początku lat 50. XX wieku, jest natomiast tym tekstem, który najbardziej mnie przeraził. I nie miało to nic wspólnego z wyczynami eterycznych szczątków hrabianek Liszkowskich. Była to świadomość, iż opisywane przez autora sceny niszczenia dóbr kultury i sztuki, by stworzyć miejsce dla państwowych gospodarstw rolnych, nie są jedynie wymysłem wyobraźni, a przypomnieniem tego, co działo się naprawdę. Brrr…

Kolejne trzy historie: „Straszny dwór”, „Plener” i „Koncert” są sprawnie skonstruowanymi opowieściami, w czasie lektury których Czytelnik będzie się dobrze bawił. Burzliwe czasy przemian dla jednych będą lekcją na temat przeszłości, dla innych natomiast powrotem do dzieciństwa czy młodości. Nostalgiczne, czasem śmieszne, czasem straszne wspomnienia, które dla pokolenia osób urodzonych po drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku są chyba jedynie rodzajem science fiction opowiadanego przez rodziców czy dziadków. Smaczku dodaje fakt, iż Pilipiuk, jak już niejednokrotnie udowadniał, świetnie radzi sobie z prezentowaniem epok minionych.

I tak przechodzimy do osadzonego w przyszłości epilogu, czyli tekstu, z którym mam największy problem. Oczywiście wciąż mamy jeszcze wolność poglądów i wypowiedzi, lecz nasuwa się mi pytanie „po co?” i „czy warto?”. Nie brakuje nam wzajemnego szczucia na siebie ludzi przez polityków i media, wyśmiewania i dehumanizowania wszelakich odmienności i przyznam, że takie wątki są ostatnim, czego szukam w literaturze uznawanej za rozrywkową i co chciałabym w niej kiedykolwiek znaleźć. Osobiście ten tekst bardzo mnie zniesmaczył i zepsuł odbiór całości zbioru.

Prócz tego największego zarzutu odnośnie epilogu znalazłoby się jeszcze parę mniejszych. Chyba najbardziej nurtuje mnie pytanie, dlaczego tytuł antologii to „Upiór w ruderze”, skoro w żadnym z opowiadań nie znajdziemy ani grama tejże istoty. Rozumiem, że ma być to pewna parafraza tytułu musicalu autorstwa Andrew Lloyd Webbera, lecz nie znajduję żadnego odniesienia do stworzonej przez Pilipuka rzeczywistości.

Nie obraziłabym się też, gdyby autor dał głównym bohaterkom więcej czasu na scenie. Bo tak naprawdę, choć są kluczowymi postaciami (a przynajmniej wydaje mi się, iż za takie miały być uznawane), to pozostają gdzieś w tle, jakby na drugim, czasem nawet dalszym planie. Zwłaszcza, iż są to dziewczęta o dużym potencjale, biorąc pod uwagę ich charakterki.

„Upiór w ruderze” prócz ostatniego tekstu jest naprawdę przyjemnym zbiorem stworzonym bardzo w klimatach, jakie znamy z twórczości Wielkiego Grafomana, a jednocześnie będącym ciekawym powiewem czegoś nowego. Nie wiem, czy autor planuje jeszcze kiedyś powrócić do tych bohaterów i miejsca – zostało trochę luk czasowych do uzupełnienia – ale nie miałabym nic przeciwko. Pod warunkiem, że Pilipiuk nie zapomniałby w nich, czym jest szacunek dla innych osób.

Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 376
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-7964-574-9

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze