Podoba się?

Macie takie serie lub autorów książek, przy których na każdą kolejną powieść czekacie z wielkim wyczekiwaniem? U mnie jest ich kilka, ostatnio do tej listy zaliczałam również trylogię Nibynocy Jaya Kristoffa. Mimo że od samego początku wiem o pewnych mankamentach opowieści o młodej, pragnącej śmierci assasynce, tak po prostu nie mogłam nic na to poradzić – wciągnęłam się od samego początku, bez zahamowań i bez ostrzeżeń. Dlatego też pewnie nie zdziwi Was, że – gdy sięgnęłam po trzeci, a zarazem ostatni tom trylogii – oczekiwania miałam ogromne. Chciałam szybkiej akcji, mnóstwa plot twistów oraz mocnych, emocjonalnych koktajli. Tymczasem jak Nibynoc trafiła mnie jak piorun z jasnego nieba, tak Bezświt przeszedł niczym letnia mżawka – wiele obiecując i prędko odchodząc.

Nie zrozumcie mnie źle, ta książka to pod wieloma aspektami godne domknięcie wszystkich wątków oraz kolejna porcja ekscytującej jazdy bez trzymaki. W końcu dowiadujemy się, kto kryje się pod mianem narratora (i zostawia za sobą wszystkie te przypisy!), Mia dostaje swoją długo wyczekiwaną zemstę, jeśli nie więcej, a po drodze nawet udaje jej się uratować świat (bo w końcu czemu nie?). Jednak mimo wszystko zostałam z jakąś wielką pustką w środku i to jeszcze nie tego dobrego rodzaju, kiedy po prostu kończy się twoja ulubiona seria, a ty nie wiesz, co dalej zrobić ze swoim życiem. Po prostu skończyłam czytać i miałam takie: Acha. Acha, to już koniec. Acha, ale to… naprawdę tyle? Trudno nie zgadnąć, że w całym tym galimatiasie zniknął jakiś ważny składnik. I wcale nie mowa tu o moim ulubionym shipie, który poszedł na dno szybciej i mniej dramatycznie niż Titanic.

Skoro jednak tu jesteście i czytacie recenzję trzeciego tomu serii, podejrzewam, że dwa poprzednie macie już za sobą i pewnie – tak jak i mnie – nic nie cofnie Was przed lekturą Bezświtu. Dobrze byłoby więc doprecyzować, że ostatni tom trylogii trzyma swój sarkastyczny, ekscentryczny poziom wyznaczony przez Pana Życzliwego i jest on godnie kultywowany przynajmniej przez połowę występujących tu postaci. Nie zabrakło czarnego humoru, krwi, klimatu gore, wypruwania flaków ani wspinania się na najwyższe szczeble asasyństwa (pewnie właśnie wymyśliłam to słowo, no ale przyznacie, że opisuje tę serię idealnie). Dodajmy do tego koktajl przekleństw, knowań, intryg oraz dobijania raz po raz jednego i tego samego człowieka, który najwidoczniej ma problem ze zrozumieniem definicji bycia martwym, a dostaniecie kwintesencję trylogii Nibynocy Jaya Kristoffa. O tak, jeśli mowa o tym, to autor spisał się znakomicie.

Natomiast trudno mi pogodzić się z faktem, że tak wiele czasu spędziliśmy na przyglądaniu się, jak Mia stara się przebić ostrzem miecza wszystko, co się rusza, a trochę mniej czasu antenowego poświęcono na wątek mitologii tego świata przedstawionego, gdzie niemalże przez cały czas trwa dzień. Było mi mało, strasznie mało. Tym bardziej, że – koniec końców – Mia dostała bardzo dużą rolę do odegrania w tym spektaklu, jakim był finał serii. No i dobra, powiem to głośno, Tricka mi żal. Tak bardzo. Jak nigdy, gdzieś będąc w połowie książki, przekartkowałam sobie ją na sam koniec (mam takie brzydkie nawyki, walczę z tym), a tam przeczytałam coś, co ogólnie jest fanservicem, a ja wzięłam to za część kanonu. I kiedy w końcu dobrnęłam do zakończenia… no powiedzmy szczerze, zrobiłam sobie nadzieję na inne podsumowanie całości. I ta nadzieja mi tam umarła. W agonii.

Tym z Was, którzy przyszli tutaj, ponieważ macie w zwyczaju czytać recenzje wszystkich części serii, zanim sięgniecie po pierwszy tom (tak, Wy tam, to o Was mówię) muszę powiedzieć, że trylogia Nibynocy to bardzo dziwna seria. I to wydobywa się spod klawiatury kogoś, kto uważa się za jej wielbiciela, więc możecie sobie wyobrazić, co tutaj może być grane. Wielu czytelnikom się nie podoba i ja doskonale rozumiem, dlaczego im ten cykl może się nie podobać, niemniej jednak ja z tych wszystkich powodów – kwiecistego stylu, klimatu gore, pyskówek bohaterów z każdej strony – go uwielbiam. Nie spełniłabym więc swojego obowiązku, nie próbując Was namówić, abyście sięgnęli przynajmniej po część pierwszą i sami się przekonali, czy to nie coś dla Was.

A kiedy już się wciągniecie, nie będzie żadnego ratunku. Tylko fanarty, fanowskie dyskusje, najmroczniejsze zakątki Tumblra oraz rereadingi wszystkich tomów. Hej, czy to nie brzmi wybornie?

tytuł: Bezświt
autor: Jay Kristoff
tłumaczenie: Małgorzata Strzelec
cykl: Nibynoc (tom 3)
wydawnictwo: Mag
tytuł oryginału: Darkdawn
data wydania: 4 sierpnia 2020
ISBN: 9788366409125
liczba stron: 683
kategoria: fantastyka, fantasy, science fiction
język: polski

Pełnoetatowa książkoholiczka i filmomaniaczka. Recenzentka - amatorka, szpanująca swoim talentem pisarskim i nie rozumiejąca, dlaczego nikt nie chce podziwiać blasku jej intelektu, który przecież razi wszystkich po oczach. Czasami o skłonnościach masochistycznych, wiecznie niewyspana. Niepoprawna romantyczka, marząca o naprawianiu świata. Ponoć mówią, że nocą staje się Nocnym Cieniem i szuka nowych, szeleszcząco - papierowych ofiar...

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze