Podoba się?

Mamy dla Was fragment “Przeklętego metalu” Pawła Kornewa.

Dobrze wiemy, czym zajmuje się egzorcysta w naszym świecie – wypędzaniem demonów. Jednak czym może się parać w uniwersum, w którym diabły występują nagminnie i mocno dają się ludziom we znaki? Cóż, ogólnie tym samym. Ale nomen omen diabeł tkwi jak zwykle w szczegółach. Bo w znanej nam rzeczywistości egzorcyści nie zakładają przecież zakonów. I nie mają konkurencji w postaci innych fachowców, zwanych egzekutorami.

A co się stanie, jeśli do egzorcyzmów zabierze się człowiek, który do żadnego zakonu nie należy, za to posiada odpowiednie zdolności? Tak, wówczas zaczynają się prawdziwe problemy i można liczyć na ciekawą historię.

Paweł Kornew stworzył uniwersum, które przypomina w dużym stopniu nasz świat, jednak różnice rzucają się w oczy już od początku. To, co dla nas pozostaje w sferze fantasmagorii, tam przybiera realne kształty. Religia, opierająca się na Świętych aż tak bardzo nie odbiega od wierzeń znanych nam na co dzień, a jednak przez to, jak funkcjonuje, pewne sprawy mają się zupełnie inaczej.

Jeśli to tego wszystkiego dodać intrygi polityczne i wojnę, ogarniającą po kolei wszystkie państwa, okaże się, że aby zwyciężyć, trzeba mieć w rękawie dodatkowego asa. A najlepiej całą talię asów.

Sebastian Mart, dwudziestokilkuletni zuch i samozwańczy egzorcysta, zostaje rzucony w sam środek sztormów politycznych, intryg i konfliktu zbrojnego. Musi sobie poradzić, a nie będzie łatwo! By zmienić losy wojny, powinien znaleźć pewne artefakty, lecz zadanie jest bardzo trudne i wymaga nie tylko wielu wyrzeczeń, ale też niesłychanej odwagi.

Czy mu się uda? Odpowiedź na to pytanie można znaleźć w powieści. Chociaż, czy w takim galimatiasie istnieją proste odpowiedzi? Czy jakiekolwiek w ogóle istnieją?… Cykl „Egzorcysta” liczy, jak do tej pory, cztery części. Głównym bohaterem wszystkich jest Sebastian Mart, egzorcysta samozwańczy, człowiek posiadający władzę nad demonami (potrafi je nie tylko wypędzać, ale więzić we własnej duszy), choć nie należy do zakonu. W jego świecie toczy się wojna, a on otrzymuje zadania, które mogą przechylić szalę na korzyść jego mocodawców. Lecz nawet kiedy wojna wreszcie przycichnie, życie tego młodzieńca nie ma prawa toczyć się zwyczajnie.

FRAGMENT

Prolog

Rok 948 po Wielkim Soborze Miesiąc Świętego Dominika Nauczyciela
Rok dziewięćset czterdziesty ósmy po Wielkim Soborze pozostał w pamięci mieszkańców Lensu jako czas nieurodza- ju i niesławnego zakończenia wojny, która zrujnowała do- szczętnie kontynentalne prowincje państwa. Ludzi w mia- stach niepokoiły pogłoski o rychłym końcu świata, wiejski
lud fatalnie wspominał letnią suszę, mokrą jesień i wczesną,
mroźną zimę. W dodatku na niebie pojawiła się złowróżb- na, krwawa kometa, zwiastująca nowe nieszczęścia. I cho- ciaż nikt nie potrafił powiedzieć, jakie też miałyby właściwie nieszczęścia spaść na kraj, nikt z poddanych Jakuba Trze- ciego nie liczył zbytnio na poprawę losu. Bo jaki pożytek może być z próżnej nadziei, skoro niebawem miał nadejść wielki niedostatek?
Konni, którzy jechali pokłonić się pustelnikowi słynne- mu na całe wybrzeże, mieli sposobność w pełni odczuć złe nastroje miejscowych. Przyjmowali ich dobrze tylko karcz- marze i właściciele zajazdów, a i ci za fałszywymi uśmiecha- mi skrywali tylko jedno pragnienie – oskubać podróżnych aż do ostatniego denara. Znaleźć zaś nocleg w jakiejś wiosce było po prostu niemożliwe. Chłopi, obawiając się rzucania uroków przez obcych, nie wpuszczali ich za próg.
Zbyt wiele w ostatnich czasach było przypadków opę- tania. I nazbyt pochopnie postąpił monarcha, nakazując zamknąć misje zakonu Wypędzających i wydalając braci eg- zorcystów z kraju. Zwykli kapłani nader często nie potrafili wygnać demona z człowieka…
Od strony cieśniny wiał zimny, przenikliwy wiatr, do południa mokry śnieg walił gęsto z nieba, ale dwóch jeźdź- ców nie zamierzało przeczekiwać podłej pogody w jakimś zajeździe. Młody człowiek, około dwudziestoletni, o ostrych i władczych rysach twarzy, okutany płaszczem, był wyraźnie zły na towarzysza, który uparł się ruszać w drogę ledwie za- świtało. Ten jechał z przodu w milczeniu, jednak coraz sil- niejszy wiatr i sypiący w oczy śnieg psuły nastrój także jemu. W dodatku jego wykwintna kurta, wykańczana kunimi fu- terkami, zupełnie nie sprawdzała się przy takiej aurze.
– I cóż, panie Patryku, sam już chyba nie jesteś rad, żeś postawił na swoim? – Młody człowiek nie mógł powstrzy- mać złośliwości. – Jak sobie pan odmrozi to i owo, wspomni moje słowa…
– Upraszam, drogi panie Edwardzie, zlituj się nad moim biednym sercem. – Patryk, hrabia Nayl, położył prawą dłoń na lewej piersi, ale jego oczy pozostawały zimne i obojętne.
– Zlitować się? A niby dlaczego? Wcale nie chciałem tutaj jechać. Strach nawet pomyśleć, co powie ojciec, kiedy dowie się o awanturze, w którą wplątał jego następcę pewien hrabia.
– A ja boję się pomyśleć, jaki los by spotkał pewnego na- stępcę tronu, gdyby jego królewska mość zobaczył go w tej chwili, kiedy nie potrafi zapanować nad sobą. I tak już mu- siałem odpowiednio zadbać o twojego nazbyt gadatliwego kamerdynera, panie.
– Z panem, drogi Patryku, nie sposób się porozumieć… Przecież klasztor Świętego Marcina stoi o wiele bliżej stolicy, niż ta dziura Prigge. – Książę wypluł nazwę zapyziałej wioski z nieskrywaną odrazą. – I nie trzeba by było przeprawiać się przez Lanmar…
– Przecież właśnie o to chodzi, że klasztor Świętego Mar- cina leży zbyt blisko stolicy. Na dobitkę, wcale nie jestem pe- wien, czy przeor dałby radę zdjąć urok. Za to bez wątpienia nie omieszkałby powiadomić o wszystkim twojego ojczulka, panie.
– I co z tego? Do tego czasu już dawno by wygnał ze mnie diabła.
– Mój drogi książę, bycie pierworodnym wcale nie gwa- rantuje objęcia tronu! Plotki o niedyspozycji z całą pew- nością zamknęłyby do niego drogę. A jeśli dodać do nich samobójstwo małżonki, które raczej trudno wytłumaczyć samą gorączką poporodową…
– Nie mam z tym nic wspólnego!
– Trzeba było mniej uganiać się za pięknymi dwórka- mi… – mruknął hrabia pod nosem, ale książę usłyszał.
– Wystarczy, Patryku! Wiesz doskonale, po co ojciec do- prowadził do tego małżeństwa. Rzucił mnie panom z kon- tynentu, jak rzuca się kość sforze wygłodniałych psów! Tak, te przepełnione pychą bałwany z miejsca zapomniały o prze- granej wojnie, a książę Reese poszedł na takie ustępstwa, o ja- kich nawet nie marzyliśmy! Ale gdybym wiedział wcześniej, że jego córka okaże się istną wiedźmą, nie podszedłbym do niej nawet na dziesięć kroków. Przecież sam widzisz, że to ścierwo także po śmierci potrafi mi napsuć krwi!
– Twoja lubieżność, mości książę…
– Co mi tu gadasz o lubieżności?! Wiedźma to zawsze wiedźma i nawet gdybym był wierny, nie odmieniłoby to jej natury!
– Bez wątpienia, jednakowoż zdrada jest grzechem, a każ- dy grzech otwiera diabłom drogę do duszy. Gdyby nie było grzechu, nie musielibyśmy jechać na koniec świata.
– Tylko nie zacznij mi tutaj wygłaszać kazań! Lepiej wy- jaśnij wreszcie jak należy, dlaczego jedziemy do jakiegoś za- konnika, skoro moglibyśmy udać się zwyczajnie do misji zakonu Wypędzających w Nilmarze?
– Pogoda chyba źle wpływa na pańską zdolność rozumowa- nia, drogi książę. Chcesz, aby o twoim problemie natychmiast wiedziano w Akrai? Chciałbyś się znaleźć na haczyku Stilgu?
– Ale tajemnica spowiedzi…
– Kiedy tajemnica spowiedzi przeszkadza państwowym sprawom, można o niej spokojnie zapomnieć. Poza tym, po- wszechnie wiadomo, komu naprawdę służą egzorcyści. Król wygnał ich z kraju przecież nie w przypływie złego humoru, jak potem o tym rozgłoszono.
– Wszędzie wietrzysz spiski!
– Z tego żyję – nachmurzył się hrabia. – Dlaczego jesteś, panie, tak źle usposobiony względem tamtejszego zakonni- ka? Nawet egzorcyści uznawali jego sprawność w wygania- niu demonów.
– Mierzi mnie sama myśl o korzystaniu z pomocy heretyka!
– Cóż, w takim razie pozostała tylko jedna droga…
– Dokąd? – zapytał ciekawie książę.
– Do Norveimu. To się dopiero bracia egzekutorzy zdziwią…
– Patryku, nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę!
– Czeka mnie za to wygnanie?
– Nie, niech diabli cię porwą! – warknął Edward. Po chwili jednak powiedział cicho: – Wybacz. Po prostu nie mam ochoty na żadne sprawy z odstępcą, nawet jeśli objawia światu cuda świętości. Jak mi mówiono, jego rozważania są pełne heretyckich treści.
– A odkąd to jesteś taki bogobojny, panie?
– Od chwili, kiedy w moją duszę wczepił się ten przeklę- ty demon! Ja teraz już nie żyję, tylko marnie wegetuję…
– A zamierzasz dalej tylko wegetować, książę? – uściślił Patryk, który przywykł ostatnimi czasy do nagłych zmian nastroju jego wysokości i po prostu nie zwracał na nie uwa- gi. – Czy też może nie zamierzasz zostać Edwardem I?
– A skąd i od kiedy u ciebie takie zamiłowanie do reto- rycznych pytań? – Książę znów się nachmurzył.
Hrabia nie zdążył odpowiedzieć, bo w tej chwili wyjecha- li z lasu na przestronną polanę.
– Jesteśmy na miejscu. – Patryk wskazał ciemną bryłę piętrowego domu.
– Całkiem nieźle się mnich urządził. – Książę patrzył w zadumie na budynek i okolicę.
Z domu wybiegł służący, przejął od przybyłych konie i zaprowadził je do stajni.
– Chodźmy się przywitać. – Hrabia Nayl skinął głową w stronę ganku.
– Najpierw ty – odparł Edward. Puścił towarzysza przo- dem, rozchylił poły płaszcza, wydobył miecz, ale zaraz scho- wał go do pochwy.
– Zatem powiadasz, że to ja wszędzie wietrzę spiski? – Patryk nie mógł sobie darować okazji do wygłoszenia złośli- wości. Strzepnął śnieg z kurty i otworzył drzwi bez pukania.
Książę ruszył za nim. Zsunął kaptur i uważnie rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu. W kominie wbudo- wanym w ścianę naprzeciwko wejścia huczał ogień. Obok ułożono drewno w wysoki sąg, żeby gospodarz nie musiał wychodzić na dwór w razie niepogody. Przy czym mnicha, który wyszedł na spotkanie gościom, trudno by było podej- rzewać, żeby mógł się wielce wzdragać przed wyjściem pod- czas śnieżycy.
– Wasza wysokość… – Mężczyzna w nieokreślonym wie- ku, ubrany w chlamidę skłonił głowę. – Wielki to dla mnie honor widzieć was tutaj.
– Doprawdy?
Edward rzucił mokry płaszcz na oparcie krzesła i pod- szedł do komina. Nie zastanawiało go, skąd pustelnik wie, kto go zaszczycił wizytą. O imię gospodarza też nie pytał. Nie obchodziło go to wszystko.
– Macie powody, aby nie dowierzać moim słowom? – Pustelnik uśmiechnął się łagodnie.
– A jakie mam powody, żeby ci wierzyć, mnichu?
– Wszak zaszczyciliście mnie swoim przybyciem…
– W samo sedno! – zaśmiał się Patryk i przysiadł w po- bliżu ognia. – Mam nadzieję, że nie odmówicie zziębniętym podróżnym odrobiny brandy?
– Albo grzanego wina. – Edward spojrzał na gospoda- rza, którego czołobitność była bez najmniejszej wątpliwości mocno udawana. Kogo jak kogo, ale obłudników i kłamców książę napotkał już wielu.
– Nie mam w domu trunków – odpowiedział pustelnik uprzejmie, ale stanowczo. – Mam nadzieję, że ziołowa her- bata rozgrzeje was nie gorzej, niż brandy.
Edward skrzywił się z obrzydzeniem, ale przyjął parują- cy kubek. Upił nieco i zmarszczył brwi. Spojrzał surowo na mnicha i wypalił bez ogródek:
– Możesz mi pomóc?
– To zależy, czego ode mnie oczekujecie, wasza wyso- kość. – Gospodarz uniknął jednoznacznej odpowiedzi.
– A ty sam tego nie wiesz?
– Wiem tylko, że ktoś rzucił na was urok. Widzę też dia- bła, który uczepił się waszej duszy. Codzienne modlitwy za zdrowie członków królewskiej rodziny na razie nie pozwala- ją mu zyskać odpowiedniej mocy…
– Ach, to tak? – Edward w rozdrażnieniu trzasnął kub- kiem. – Zyskać odpowiedniej mocy? Tak to nazywasz?
– Nieważne, jak to nazywam, ważne, że mogę temu zara- dzić. Przypuszczam, że chcecie uwolnić się od uroku?
– Brawo! – Książę zaklaskał. – Przyjacielu, jesteś prawdzi- wym myślicielem. Jak też zdołałeś to odgadnąć?
– Wasza wysokość, jesteście pewni, że chcecie właśnie tego? – kontynuował spokojnie pustelnik, nie zwracając uwagi na drwinę.
– A co niby innego możesz mi zaoferować? Może mam się odwrócić, wyjść i jechać do domu?
– Wcale nie! – Kamienny spokój na chwilę opuścił go- spodarza, ale mnich zaraz wziął się w garść. – Urok można odwrócić. Można też przekazać go komuś innemu…
– Obrzydliwe jest to, co wygadujesz! – Edward wstał gwał- townie. – Nie! Wszystko, czego chcę, to pozbyć się tego na zawsze. Jeśli to nie przerasta twoich sił. Wymień tylko cenę.
– Nie wszystko na świecie można przeliczyć na pieniądze…
– Nie nadużywaj mojej cierpliwości!
– Proszę mnie wysłuchać, wasza wysokość.
– Rozmowa jest krótka. Albo możesz zdjąć urok, albo nie!
– Mogę.
– W takim razie rób swoje!
– Zanim cokolwiek uczynię, powinienem uprzedzić o możliwych konsekwencjach. – Poirytowany uporem go- ścia, mnich skrzyżował ręce na piersi.
– Wasza wysokość… – Hrabia Nayl wzdrygnął się na- gle. – Wysłuchajcie go. W końcu przebyliśmy tę nieprzy- jemną, długą drogę nie na darmo, ale żeby otrzymać pomoc.
– Nie jestem pewien! – W oczach księcia błysnęła wście- kłość, jednak zdrowy rozsądek zaraz wziął nad nią górę. – Dobrze, powiedz, co musisz.
– Najpierw proszę o wyjaśnienie, co właściwie się z wami stało. Muszę to wiedzieć jak najszczegółowiej.
– Najszczegółowiej? – prychnął Edward. – Jedna wiedź- ma poszczuła na mnie diabły i to cała historia!
– Jeśli nie chcecie o tym mówić, to obawiam się, że nie zdołam pomóc…
– A niech cię! – Książę machnął ręką. – Moja małżon- ka była niedługo przed rozwiązaniem, kiedy ktoś naplótł jej o mnie strasznych łgarstw. Poród zaczął się przed czasem, a po przyjściu na świat dziecka ta kobieta całkiem oszalała. Nie chciała nawet spojrzeć na syna, mamrotała coś dziwne- go o ciemności, przekleństwie i odpłacie. Kilka dni później znaleziono ją uduszoną własną etolą, a nocą po pogrzebie… W noc po pogrzebie demon próbował zawładnąć mo- ją duszą!
– Ludzie często korzystają z groźnych sił, nie do końca rozumiejąc ich naturę. – Mnich kiwnął głową.
– Nie do końca rozumiejąc? – Książę wlepił w niego wzrok. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Ona sprowadziła mi na łeb diabła!
– Diabły są tylko cząstkami Otchłani, mieszkają w wiel- kiej pustce. Nie mają nic wspólnego z prawdziwą Ciemnością.
– Co?! Jesteś przy zdrowych zmysłach?! – Edward pod- skoczył jak oparzony. – Cząstkami Otchłani?! Tylko cało- nocne czuwanie przy królewskiej rodzinie nie pozwoliło tej bestii porwać mnie żywcem do piekła!
– To wszystko nie jest takie proste, wasza wysokość. De- mony to tylko zgęstki mocy. Nie zwyczajna ohyda, ale wy- twory pustki. Same w sobie nie są ani złe, ani dobre. Inna sprawa, że mogą wnikać jedynie w dusze skażone grzechem, ale też takie dusze zostają rozbite. A ponieważ grzech jest z natury ciemny…
– Daruj mi te swoje heretyckie brednie! – rozkazał ksią- żę. – Inaczej niezwłocznie wyślę cię na stos!
– Nie trzeba od razu grozić. Staram się po prostu pomóc. Wygnanie diabła to wyjście ostateczne. Bo z moją pomocą możecie nad nim zapanować i korzystać z jego siły…
– Milcz! O tym nie może być mowy! Wyzwól mnie od uroku, jeśli możesz, a ja wtedy przymknę oczy na to, co wy- gadujesz w mojej obecności!
– Uratuję was, ale kto pomoże innym opętanym, któ- rych dusze pozostają zbrukane tylko dlatego, że nie ma się komu o nich zatroszczyć i skierować na dobrą drogę? – Pu- stelnik nagle podniósł głos. – Poznaliście mieszkańców Ot- chłani tylko za sprawą uroku, ale są także tacy, którzy od urodzenia zostali napiętnowani darem stykania się z innym światem.
– Czy opętanie może być darem? – mruknął hrabia Nayl.
– Opętanymi niech się zajmują egzorcyści! – uciął książę.
– Egzorcyści kaleczą dusze, wyrzucając z nich to, czego sami nie pojmują! – Mnich nagle stracił całe swoje opano- wanie. – Więcej szkód mogą przynieść tylko egzekutorzy, ale tymi przede wszystkim kieruje chciwość i żądza władzy.
– I co mam zrobić? Ufundować przytułek dla opętanych? Edward chwycił ze stołu kubek z herbatą i opróżnił go trzema łykami. Poczuł nagle, jakby ktoś uderzał od środka w jego czaszkę, starając się wydostać. Książę wydobył z nie- wielkiej kieszeni różaniec i zaczął przesuwać w palcach pa-
ciorki, starając się uspokoić walące w piersi serce.
– Nie, wasza wysokość. – Pustelnik pokręcił głową. – Trzeba zbadać naturę Otchłani. Kiedy ją poznamy, zdołamy zmienić świat! Komu potrzebni są martwi ludzie, nazywani świętymi? Trzeba zbudować nowe świątynie…
– Dość już! – Książę z trudem opanował przeszywające go dreszcze, ścisnął w dłoni aż do bólu graniaste paciorki różańca. – Patryku, czy on oszalał, czy tylko mi się wydaje?
– Wasza wysokość… – Pustelnik podszedł do Edwarda. – Nie wyobrażacie sobie nawet, jakie pożytki mogłoby wam to przynieść. Diabły to nie tylko przekleństwo, ale i broń. Poznając ich naturę i wykorzystując je, łatwo pokonacie wszystkich wrogów.
– Gdybym na to przystał, na początek musiałbym wy- bić połowę własnych poddanych – odparł książę z jadowitą kpiną w głosie. – Bo przeciwko mnie zbuntują się wszyscy: plebs, panowie, Kościół. Lens i Dragarn też nie pozostaną bezczynne. Już dawno ostrzą sobie zęby na nasze kontynen- talne prowincje, a wojna z heretykami to zawsze świetny po- wód, żeby zawrzeć sojusz.
– Ale…
– Żadnego „ale”! – Przerwał natychmiast Edward. – Wy- mień swoją cenę i nie mąć mi więcej w głowie!
– Żeby wyzwolić was od uroku, muszę wziąć go na sie- bie. – Pustelnik nagle się uspokoił. Jego zielone oczy po- ciemniały, a potem w ogóle zmieniły barwę: jedno rozjarzył żółty płomień, drugie stało się szare, jak przyprószone pyłem szkiełko. – Jeśli jednak przyjmiecie moją propozycję…
– Jeśli jeszcze raz wspomnisz o tej herezji, dopilnuję, abyś skończył na stosie! – obiecał książę, a potem ze złością cisnął w hrabiego rękawiczką. – Gdzieżeś mnie przywlókł?
– A jaki miałem wybór? – Patryk wzruszył ramionami i wstał. – Powiedz swoją cenę, szanowny mnichu, albo nie- zwłocznie odjeżdżamy.
Pustelnik przez dłuższą chwilę mierzył się z hrabią wzro- kiem, potem opuścił oczy i powiedział coś, co zupełnie za- skoczyło i poraziło księcia:
– Chcę zostać wychowawcą waszego syna.
– Co?! Miałbym oddać pierworodnego heretykowi?! – Z wściekłości Edwardowi odebrało mowę. Opanował się po chwili, cisnął na stół wypchaną sakiewkę i poklepał znacząco rękojeść miecza. – Wybieraj, złoto czy stal?
– Wasza wysokość! – Patryk chwycił następcę tronu za rękę. – Tak nie wolno!
– Nie wolno? – wysyczał książę towarzyszowi prosto w twarz. – A on może tak ze mnie szydzić?!
– Nie można dokonywać samosądu! Gdyby się ktoś dowiedział…
– Nie potrzebuję złota. – Pustelnik dolał oliwy do ognia.
– No cóż… – Edward zostawił w spokoju miecz. – Za- tem sam wybrałeś swój los. Możesz mi wierzyć, że zadbam o to, aby przed zachodem słońca twoje prochy rozwiały się na wietrze.
– Nie przypuszczam, żeby to było w waszej mocy. – Na he- retyku groźby w ogóle nie zrobiły wrażenia. – Ostatnimi czasy we włościach księcia Reese wasze słowo niewiele znaczy. Na pewno nie spodziewał się, że jego córka zostanie uduszona.
– Ty gadzino! – warknął książę i nagle zawołał: – Książę Reese! Oczywiście, że też od razu się nie domyśliłem!
– Chłopiec otrzyma najlepsze wykształcenie, możecie być tego pewni.
– Heretyk nie będzie uczył mojego syna!
Edward chwycił płaszcz i ruszył do wyjścia, ale przed drzwiami dogonił go Patryk.
– Wasza wysokość, opamiętaj się – szepnął na ucho księ- ciu. – Z tego wiedźmiego nasienia i tak będzie niewiele pożytku!
– On nie jest tylko jej synem, moja krew również płynie w je- go żyłach! – osadził hrabiego Edward. – Nie zapominaj o tym!
– Ale też połowa tej krwi to skażona urokiem posoka rodu Reese – upierał się hrabia Nayl. – Zanim odjedziemy, rozważ, czy chcesz własnymi rękami włożyć koronę na skro- nie któremuś ze swoich braci?
– Do diabła z koroną!
– Drogi Edwardzie! Proszę zapanować nad sobą! W koń- cu mało to rzeczy może się wydarzyć, zanim chłopiec doro- śnie? Nikt nie jest wieczny…
– A to i racja – opamiętał się książę. Oddał Patrykowi płaszcz, wrócił do komnaty i zabrał ze stołu zapomnianą sa- kiewkę. – Czyń swoje, pustelniku!
– Mam wasze słowo?
– Masz!
– Niech tak będzie! – Mnich z powagą skinął głową, po czym wyciągnął rękę ku głowie Edwarda.
Dotknął jej.
Edward aż wzdrygnął się z obrzydzenia, chciał odsunąć, ale nie zdążył. W oczach zabłysły mu iskry, ciało opanowała śmier- telna słabość i książę musiał oprzeć się o stół, żeby nie upaść.
Mgnienie oka później pustelnik ostro – zupełnie jak żni- wiarz machający sierpem – cofnął rękę, a hrabia Nayl ze zdu- mieniem zobaczył, że między mocno zaciśniętymi palcami mnicha wije się wydobyty z księcia cień – o wiele ciemniej- szy, niż powinien być przy takim oświetleniu.
Heretykowi z wysiłku wystąpił pot na czole, całego go skręciło, zupełnie jakby jakaś potężna istota próbowała przy- stosować ludzkie ciało do swojej miary. Jednak pustelnik okazał się silniejszy. Kiedy wyprostował poszarzałe palce, po wyrwanej z księcia ciemności nie został ślad.
– To wszystko? – Edward potrząsnął głową, wsłuchując się w swoje odczucia. Zrozumiał, że dręcząca go przez ostat- nie dni zaraza nie będzie już wysysać z niego sił. Uśmiechnął się szeroko. – Co za ulga…
– Tak, wasza wysokość. Zgodnie z umową, wyrwałem demona z waszej duszy i wtłoczyłem go do swojej.
Pustelnik wytarł spoconą twarz i zaczął równomiernie oddychać, próbując opanować gorączkowe bicie serca.
– To znakomicie…
Książę wziął od hrabiego płaszcz i nie żegnając się, opuścił czym prędzej to dziwne miejsce. Znów czuł, że żyje, jest zdro- wy i pełen sił. Wprawiało go to w nieopisany wręcz zachwyt.
– Za siedem lat. – Plecy Edwarda ukłuł głos pustelnika. – Kiedy wasz syn skończy siedem lat, czekam tutaj na niego.
– Co? – Książę odwrócił się z nieprzytomnym wyrazem twarzy. Myślami był już daleko. Potem przypomniał sobie o umowie i machnął ręką. – Ach, tak… Oczywiście…
– Jeszcze jedno, wasza wysokość! Zamknąłem diabła w sobie, ale jeśli coś mi się stanie, demon bez zwłoki wróci do waszej duszy.
Edward trzasnął ze złością drzwiami, wyszedł w milczeniu na ganek i rozprostował ramiona. Nabrał głęboko mroźne- go powietrza i natychmiast opanował ogarniający go gniew. Chociaż w malcu płynęła skażona krew Reese, heretyk nigdy nie zostanie jego wychowawcą. Nawet gdyby książę musiał w tym celu kogoś zabić.
Nigdy!

Autor: Paweł Kornew
Tytuł: Przeklęty metal
Cykl: Egzorcysta tom 1
Liczba stron: 500
Data wydania: 21 kwietnia 2021
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc

Z zawodu finansista, z pasji czytelnik. Redaktorka serwisu oraz moderator forum Gavran, okazjonalnie recenzentka.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze